Świat

Którędy na (silny) Berlin?

Zbliżająca się wizyta Angeli Merkel w Polsce może być punktem przełomowym w stosunkach polsko-niemieckich. Czy będzie też przełomem dla Europy?

Europejski półhegemon znów ma problem i znów jest rozdarty. A ponieważ mieszka tuż za Odrą, to jego rozterki stają się naszymi. Koniunktura gospodarcza w Polsce jest niemal idealnie zależna od niemieckiej (Niemcy to pierwszy rynek zbytu dla Polski odpowiadający za ¼ eksportu, za podobny udział produkcji eksportowej odpowiada w Polsce niemiecki kapitał itp.), do tego przetrwanie jakkolwiek stabilnego i suwerennego państwa polskiego zależy dziś od przetrwania Unii Europejskiej, a ta też, nolens volens, wisi na Niemcach. Choć nasze relacje oczywiście nie są symetryczne (to Niemcy są wyżej w globalnych łańcuchach produkcji, a my jesteśmy raczej poddostawcą), nie znaczy to, że jesteśmy jak ta sierota na wydaniu. Tak zwane okoliczności przyrody wskazują, że Niemcy za chwilę zaczną nas potrzebować (chyba że nie, o czym później).

Ani montownia, ani dolina krzemowa nad Wisła

Za czasów „ciepłej wody w kranie” nasze ścisłe związki z Niemcami kwestionowano z dwóch kierunków. Po pierwsze: czy to się nam opłaca? Wygląda na to, że na krótką metę bardzo – to właśnie głównie dzięki Niemcom mogliśmy odgrywać rolę zielonej wyspy na morzu kryzysu 2008 roku. Na dłuższą metę Polska silnie uzależniła się od niemieckich łańcuchów produkcji, ale też stała się czymś więcej niż tylko „wielką montownią”. Trudno zresztą sądzić, że dzięki rozluźnieniu związków z naszym zachodnim sąsiadem stalibyśmy się nagle drugą Koreą Południową, Finlandią czy Izraelem.

Po drugie: czy aby wspieranie przez Polskę niemieckiej polityki nie nasilało wewnętrznych napięć rozsadzających Europę sprzed kryzysu uchodźczego? Nawet bez prawa głosu w eurozonie wspieraliśmy szkodliwą opowieść o Europie podzielonej na „solidną Północ” i „nieodpowiedzialne Południe”, wieszcząc kres tradycyjnego podziału na Wschód i Zachód i zgłaszając akces do Północy. Za podziałem na dłużników i pożyczkodawców krył się oczywiście niezrównoważony model gospodarki, w którym wadliwie skonstruowana strefa euro sprzyjała narastaniu nadwyżek handlowych u jednych (Niemcy) i deficytów u drugich (Południe). Rosnąca nadwyżka „narodu eksporterów” ciągnęła nasz przemysł, produkcję i zatrudnienie, ale tłamsiła ożywienie gospodarek Włoch, Hiszpanii, Francji czy Grecji.

Koniec merkiavellizmu

Choć w ostatnich latach kryzys gospodarczy Południa w zbiorowej świadomości przyćmiły kolejne fale wielkiego kryzysu uchodźczego, tendencje odśrodkowe w UE (Brexit, potężniejący nacjonaliści w Europie Środkowej, Francji, Holandii, Austrii, Niemczech…) zaczęły się nasilać. Jak w tym wszystkim odnalazły się Niemcy?

Kryzys uchodźczy, Krym i inwazja na Donbas to te momenty w polityce niemieckiej, kiedy Angela Merkel zaczęła podejmować decyzje polityczne we właściwym sensie tego słowa. Wymuszenie antyrosyjskich sankcji na niechętnych sojusznikach (Węgry, Włochy), otwarcie Niemiec na uchodźców, a potem (nieczysty, ale jednak zawarty) układ z Turcją – to wszystko było gaszenie pożarów, a nie likwidacja ich ognisk, ale jednak gaszenie polityczne, nie skryte za fasadą technokratycznego „zarządzania kryzysem”.

To połowiczne przywództwo – reagowanie na konsekwencje różnych procesów, ale bez wizji strategicznych, zmierzających do usuwania przyczyn kryzysu – było już jakimś postępem w porównaniu z latami 2009–2014, gdy Merkel była uznawana za największą kunktatorkę europejskiej polityki (Ulrich Beck na określenie tej strategii ukuł termin „merkiavelizm”). Być może tego rodzaju połowiczne ruchy mogłyby z czasem przetworzyć Europę w nową jakość, gdyby nie to, że zmieniła się tak zwana sytuacja.

Dzień z życia uchodźcy, czyli tak się bawią Wilki z Davos

Dotychczas bowiem niemieckie przywództwo opierało się na dwóch filarach. Po pierwsze, na pracującym pełną mocą silniku eksportowym, zasilanym popytowym paliwem z Chin i USA, ale także Wielkiej Brytanii, składających się łącznie na niemal ¼ niemieckiej sprzedaży towarów i usług za granicą. Po drugie, na geopolitycznym układzie, w którym USA delegują swe zasadnicze interesy bezpieczeństwa i stabilności w Europie na Niemcy, dając im oparcie symboliczne i polityczne w niemal wszystkich trudnych europejskich tematach, z Ukrainą na czele.
Oba filary właśnie trafia szlag, ewentualnie już trafił.

Zmiany, zmiany, zmiany

Najpierw szwankować zaczął oparty na kolosalnych inwestycjach chiński wzrost – Państwo Środka wciąż jest i będzie wielką potęgą, ale nie można go już traktować jako popytowego worka bez dna. Z Unii Europejskiej wyszła Wielka Brytania – początkowo Niemcy wahali się między forsowaniem „twardego Brexitu”, a jakimiś rozwiązaniami pośrednimi, ale Theresa May nie zostawiła ostatnio wątpliwości, że wyspiarze „wychodzą” naprawdę. Frankfurt może liczyć na imigrację kapitału, ale niemieccy eksporterzy znów stracą. I wreszcie – Donald Trump.

Niemcy zdzierżyli podsłuchiwanie telefonów pani kanclerz przez służby Obamy, ale Trumpowi nie zamierzają darować jednego wywiadu dla „Bilda”. To nic osobistego. Po prostu opowiadając o rozwiązaniu NATO, cłach na niemieckie samochody i uchodźcach-terrorystach, prezydent elekt uderzył w trzy fundamenty współczesnej niemieckiej tożsamości: w sojusz niemiecko-amerykański pod flagą NATO, w status eksportowego mocarstwa, wreszcie w romantyczno-pragmatyczną politykę imigracyjną. Na zapowiedź obłożenia amerykańskim cłem samochodów BMW wicekanclerz Gabriel zareagował sugestią, by Amerykanie po prostu produkowali lepsze samochody, to nie będą potrzebowali protekcjonizmu. Na krytykę „kultury gościnności” bez pardonu odparł, że nie trzeba byłoby dzisiaj przyjmować tych wszystkich uchodźców, gdyby Amerykanie nie podpalili w 2003 roku Bliskiego Wschodu.

Merkel buduje Twierdzę Europa [rozmowa]

Niewykluczone, że Trumpowi wojny handlowe wybije z głowy Kongres, a wojska USA w Europie jednak zostaną. Niemcy mają jednak świadomość, że parasol bezpieczeństwa w Europie nie tyle nawet przecieka, ile może zostać w każdej chwili zwinięty, a rynek amerykański dla niemieckiego eksportu staje się niepewny. W tle Niemcy mają wciąż nierozwiązany trwale kryzys uchodźczy, widmo kryzysu bankowego we Włoszech i widmo Marine Le Pen w Pałacu Elizejskim, a u siebie widmo wariatów za kierownicami ciężarówek plus widmo przedwyborczego bullshitu w internecie i nie tylko (Die Linke właśnie zgłasza postulat rozwiązania NATO).

Wygląda na to, że nasi sąsiedzi muszą podjąć kilka ważnych decyzji, dla siebie, kontynentu i także dla nas. Opcja business as usual wyraźnie się wyczerpuje.

Którędy na (silny) Berlin?

Kierunek pierwszy to układ z Rosją: tania energia (głównie gaz, bardzo potrzebny w czasach obliczonego na dekady „zwrotu energetycznego”) plus pole do ekspansji inwestycyjnej niemieckich firm w zamian za uznanie rosyjskiej strefy wpływów, w najlepszym razie do granicy z Polską, w dużo gorszym – z jakąś formą kondominium nad Wisłą (takiego naprawdę, nie tego znanego ze wstępniaków „Gazety Polskiej”).

Pogłębiłoby to peryferyjną pozycję gospodarczą Rosji, ale w zamian za jej symboliczne uznanie jako regionalnego mocarstwa. Niemcom taki wariant pozwoliłby załatwić – kosztem podporządkowania lub finlandyzacji Europy Środkowej i Wschodniej – kwestie bezpieczeństwa w sytuacji wycofania USA z kontynentu, a także złagodzić skutki możliwego kryzysu związanego z niedostatecznym popytem efektywnym (Niemcy dużo mniej konsumują niż produkują). Niewykluczone, że taki układ (Putin-Steinmeier?) byłby do pogodzenia z pogłębioną integracją kontynentu, choć tylko na zachód od Odry). Łatwiej jednak wyobrazić sobie taki pakt w warunkach koncertu mocarstw, a więc po daleko idącym rozpadzie projektu integracyjnego.

Niemcy mają świadomość, że parasol bezpieczeństwa w Europie nie tyle nawet przecieka, ile może zostać w każdej chwili zwinięty.

Potencjalny kierunek drugi zakładałby poważne potraktowanie niedawnych słów Sigmara Gabriela o potrzebie „ufności we własne siły” i Angeli Merkel o „losie Europejczyków w ich własnych rękach”. A zatem: faktyczna unia obronna, trudna do wyobrażenia bez Polski; utrzymanie strefy Schengen i wspólnego rynku bez Wielkiej Brytanii; zgoda Niemiec na politykę stymulacji koniunktury, redystrybucji społecznej i inwestycji w infrastrukturę, w efekcie których niemiecki silnik przemysłowy mógłby być lokomotywą europejskiej gospodarki, ale nie przytłaczać reszty własną konkurencyjnością; negocjowanie umów energetycznych z Rosją z poziomu UE, a więc z pozycji siły; wreszcie aktywna polityka w europejskim sąsiedztwie, zdolna gasić zapalne ogniska generujące masy uchodźców. To musiałaby być Unia prawdziwie konserwatywno-liberalno-socjalistyczna, a do tego pomalowana na zielono. Krótko mówiąc: utarta z kompromisów, ale zwarta.

…przez Warszawę

Pierwszy z tych scenariuszy – zwłaszcza w razie porażki „opcji Merkel” – nie jest nierealny, za to na pewno byłby katastrofalny dla Polski. Ten drugi to dość skromna i nudnawa utopia odnowionej integracji kontynentu. W obu kluczowe role odgrywa pozycja Niemiec. Co sprzyjałoby uprawdopodobnieniu opcji drugiej, a więc nowej UE, ale w możliwie starych granicach? Kluczem do wyboru przez Niemcy opcji integracji kontynentalnej na zachód od Bugu (!) jest jak najściślejsze związanie ich z Polską i jak najlepsze wzajemne stosunki. Nie na zasadzie prostego „coś za coś”, lecz głębokiej współzależności, zniechęcającej do poszukiwania przez Niemcy jakiś nowych Ostkolonien.

Po pierwsze zatem, nasza gospodarka musi stać się poddostawcą niemieckiej gospodarki także po jej upgradzie do wydania „4.0”, co oznaczałoby przeniesienie dotychczasowych łańcuchów kooperacji na wyższy poziom. Wysoko wykwalifikowani pracownicy, niezła już infrastruktura, geograficzna bliskość i przede wszystkim dotychczasowe więzi zaufania w biznesie są świetnym punktem wyjścia do tego, by produkować elementy niemieckiego „internetu rzeczy”, ale także adaptować te technologie do własnych celów (np. na użytek polskiego przemysłu transportu publicznego).

Nasza gospodarka musi stać się poddostawcą niemieckiej gospodarki także po jej upgradzie do wydania „4.0”.

Po drugie, systemy energetyczne (odnawialne i konwencjonalne) Polski i Niemiec nie muszą konkurować, jeśli w zgodzie z duchem i literą Trzeciego Pakietu Energetycznego będziemy budować wspólny rynek, a realna dywersyfikacja wspólnych źródeł (i Morze Północne, i Rosja, i LNG…) zastąpi konkurencję prowadzącą do monopolu Gazpromu. To pewnie najtrudniejszy obszar i od Niemiec wymaga największych koncesji; na początek powinni zastopować Nord Stream II. Polska musi za to uznać fakt, że węgiel może ma przyszłość, ale raczej krótką.

Po trzecie, dopełniająca chybotliwe dziś NATO wspólnota obronna. Oznaczałaby ona pooling and sharing naszych potencjałów zbrojnych, łącznie całkiem pokaźnych. Jednocześnie Polsce i Niemcom może być łatwiej ustalić wspólne priorytety niż np. Niemcom z Francuzami, zainteresowanymi głównie kierunkiem afrykańskim. Jeśli dodać do tego, że „wyobraźnia geopolityczna” Polski sprzyja współpracy zarówno z krajami skandynawskimi, jak i Wielką Brytanią, to widzimy zarys akceptowalnego także dla niemieckiej opinii publicznej układu sojuszniczego, który niósłby i samodzielny potencjał odstraszania, i szanse rozwoju potencjału interwencyjnego, bez którego globalne aspiracje gospodarcze Niemiec pozostaną nie w pełni wykonalne.

Proniemiecki zwrot Polski dawałby szansę na nową równowagę w Europie. Lepszą dla nas (wyjaśnienia zbędne), ale długofalowo także dla Niemiec. Jednoczesna wspólnota obronna i energetyczna, z komplementarną polityką przemysłową mocniej zakotwiczyłaby Niemcy w Europie niż tylko wspólna waluta, generująca obecnie wielkie napięcia. Do tej ostatniej zapewne też powinniśmy przystąpić, ale nie byłaby już ona jedynym centrum integracji, którego niepowodzenie miałoby sprowadzić upadek całej UE.

Zapowiedziana za miesiąc wizyta kanclerz Angeli Merkel byłaby dobrym punktem startowym do wielkiego zwrotu w stosunkach polsko-niemieckich – takiego, który odmieniłby układ sił i kierunek rozwoju Europy. Donald Tusk wyzyskiwał wzajemne relacje dla naszych doraźnych i pragmatycznych celów, lecz z efektem ubocznym przedłużania kłopotliwego status quo w Europie. Jarosław Kaczyński jak dotąd je zamraża, by obsłużyć własny resentyment i lęki elektoratu, zaś efektem ubocznym jest rozsadzanie UE przez negatywny sojusz islamofobów. Kiedyś potrafiliśmy do Niemców strzelać i kraść im samochody, potem nauczyliśmy się załatwiać od nich kasę i samochody im produkować. Może dziś warto im pomóc wejść na właściwą drogę?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij