Utraciła swój główny polityczny talent, czyli zdolność do tworzenia koalicji z innymi grupami społecznymi – mówi Ivan Krastev w „Gazecie Wyborczej”.
Katarzyna Wężyk: „W 1968 roku dominowało przekonanie, że w nadchodzącej przyszłości będzie można dymać każdego, na kogo będzie się miało ochotę. W 2008 roku mamy poczucie, że ktokolwiek lub cokolwiek, człowiek lub instytucja, może wydymać nas” – napisał pan w książce In Mistrust We Trust. Jak znaleźliśmy się w tym niezbyt przyjemnym miejscu?
Ivan Krastev: Ludzie zwykle skupiają się na tym, co nie wyszło, ale zapominają, że porażki mogą też być sukcesami. Dzięki pięciu rewolucjom, które miały miejsce od 1968 roku – kulturalnej i rewolucji roku ’68 i lat 70., rynkowej lat 80., upadkowi komunizmu, wreszcie rewolucji internetowej i rewolucji w rozumieniu procesu decyzyjnego – mamy dużo więcej wolności. Dziś, przynajmniej na Zachodzie, nasze życie jest lepsze niż kiedykolwiek w historii. Mamy więcej praw i nie boimy się z nich korzystać. Mamy większy dostęp do informacji. Możemy przebierać w towarach na rynku. A jeśli nie podoba nam się nasz kraj, możemy go zmienić. Tyle że ten sukces ma też ciemną stronę.
Czyli?
Paradoks polega na tym, że im więcej jednostka ma możliwości, tym mniej skłonna jest do podejmowania wspólnych działań.
Jeśli jesteś przekonany, że sam sobie poradzisz, nie potrzebujesz innych, by coś zmienić.
Gdy ludzie są wkurzeni na rząd, wolą go pozwać, niż dołączyć do partii politycznej albo założyć nową. Tyle że gdy przyszedł kryzys, okazało się, że możliwości wcale nie są takie duże. Że pojawiają się zmiany, które wcale ci się nie podobają, ale nie możesz im zapobiec – właśnie dlatego, że brakuje ci wpływu na politykę.
W 1968 roku młodzi ludzie pragnęli stworzyć zupełnie nowy świat. Dzisiejsze pokolenie, które wychodzi na ulicę, to idealiści, którzy dobrze wiedzą, czego nie chcą, ale nie mają pomysłu na to, czego chcą. A jeśli ich przyciśniesz, okazuje się, że w rzeczywistości pragną życia swoich rodziców. Mieć ciastko i zjeść ciastko? Pewna praca, jak w latach 50., ale w pakiecie z rewolucją seksualną, internetem, smartfonami, prawami dla mniejszości i upadkiem komunizmu?
Właśnie. Chcą poczucia bezpieczeństwa pokolenia swoich dziadków, ale też wolności, którą ma ich własne pokolenie. Tyle że bezpieczeństwo łączyło się z represją seksualną, hierarchiczną strukturą, społeczeństwem przemysłowym, nie informatycznym. Nie rozumieją, że są to dobra wzajemnie się wykluczające.
To dlatego takie ruchy jak Occupy Wall Street czy Oburzeni, a także nowsze protesty w Turcji czy Rosji okazały się politycznie nieskuteczne?
Przez wiele lat główne pytanie analityków systemu brzmiało: dlaczego w Rosji klasa średnia się nie buntuje? Jednym z powodów były otwarte granice. Jeśli byłeś młodym zamożnym człowiekiem wkurzonym na reżim, wyjazd z kraju miał więcej sensu niż próba zmiany rządu, której sukces był mało prawdopodobny, a konsekwencje mogły być nieprzyjemne.
Dlaczego w 2012 roku ludzie wyszli na ulice? Po pierwsze, Facebook i Twitter dał im iluzję większości. Po drugie, tym razem poczuli się moralnie oburzeni. Kiedy rok temu Putin i Miedwiediew ponownie wymienili się urzędami, a struktura władzy pozostała bez zmian, dla wielu Rosjan było to jak policzek. Bo można tolerować, że mąż ma romans, ale tolerancja się kończy, gdy przyprowadza kochankę na rodzinny obiad. A to się właśnie stało. Mamy więc prowokację, ludzie wychodzą na ulice, tyle że jest to klasyczna miejska klasa średnia: wykształcona, świetnie czująca się w nowych technologiach, artystyczna, pokojowa – i bezsilna.
Dlaczego bezsilna?
Nowa, zglobalizowana klasa średnia utraciła swój główny polityczny talent, czyli zdolność do tworzenia koalicji z innymi grupami społecznymi. Jej geniusz polegał wcześniej na umiejętności przedstawienia swoich interesów jako roszczeń uniwersalnych. Teraz klasa średnia, która uważa się za niezależną od rządowych transferów, mówi: „Nie chcemy, żeby rząd robił to czy to”. Biedni zaś protestują po to, żeby rząd wreszcie coś dla nich zrobił. W efekcie klasa średnia jest politycznie osamotniona i traci wpływy. To dlatego w Rosji protesty nie przeniosły się na wieś, w Turcji nie wpłynęły na wyborcze sympatie ludności, a w Bułgarii doprowadziły jedynie do jednej dymisji. Żaden z tych ruchów nie stworzył politycznej alternatywy – partii, na którą można głosować i która mogłaby przeprowadzić zmiany. To bardzo interesujące zjawisko: negatywna polityka rośnie w siłę, obywatele mogą pewnym rzeczom zapobiec…
…ale nie potrafią zrobić niczego konstruktywnego?
Właśnie. To, co wcześniej było głosem, teraz jest tylko hałasem w tle. Occupy Wall Street wyprodukował hałas o tyle konstruktywny, że dzięki niemu nierówność stała się problemem w amerykańskiej debacie, i pomógł w zwycięstwie Baracka Obamy. Ale to wszystko. Podstawową słabością takich ruchów jest to, że boją się mieć liderów – a przywódcy są ważni, bo to oni ryzykują, biorą odpowiedzialność i artykułują program. Jeśli nie ma komu tego zrobić, protest przegrywa.
Fragment wywiadu, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” z dn. 5-6 października 2013.
Ivan Krastev – politolog, filozof polityki, analityk, publicysta i szef Centrum Strategii Liberalnych w Sofii. Członek Rady Instytutu Studiów Zaawansowanych. Wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się jego książka In Mistrust We Trust.