Partnerstwo jest lepsze od jałmużny.
Nieskończony wzrost gospodarczy w skończonym świecie jest niemożliwy, a neoliberalny kapitalizm nie zapewni światu zrównoważonego rozwoju. O tej banalnej prawdzie zapomnieli światowi przywódcy ustalając Cele Zrównoważonego Rozwoju (SDGs), które od przyszłego roku zastąpią Milenijne Cele Rozwoju i na najbliższe 15 lat będą wyznaczać agendę, zgodnie z którą powinien rozwijać się świat.
Na papierze wszystko wygląda obiecująco
Zgodnie z 17 celami oraz 169 powiązanymi z nimi zadaniami przyjętymi w trakcie Szczytu Zrównoważonego Rozwoju ONZ, w 2030 roku świat ma być wolny od biedy i głodu, każdy człowiek ma mieć dostęp do opieki lekarskiej, szkoły mają być dostępne dla każdego dziecka, kobiety i mężczyźni na całym świecie mają mieć równe prawa, wzrost gospodarczy ma być zrównoważony, a do tego społeczność międzynarodowa ma aktywnie przeciwdziałać zmianom klimatu i chronić środowisko naturalne, jak również dążyć do redukcji nierówności między państwami i wewnątrz nich.
Co istotne, Agenda na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju 2030 zaadresowana jest do całej społeczności międzynarodowej, a nie koncentruje się jedynie – jak było to w przypadku Celów Milenijnych – na państwach najsłabiej rozwiniętych. Choć cele nie są prawnie wiążące, to stanowią wskazówkę do działania i zobowiązanie moralne, jakie światowi przywódcy złożyli wobec ludzkości.
W czym więc problem? Czy racji nie ma Melinda Gates pisząc, że patrząc na postępy ostatnich lat trudno wręcz przesadzić z optymizmem co do świetlanej przyszłości, w której już nikt nie będzie musiał cierpieć z powody biedy? Nie da się przecież zaprzeczyć, że choć cele milenijnej agendy rozwojowej w większości nie zostały w pełni osiągnięte, to w ciągu ostatnich 15 lat znacząco spadła liczba ludzi żyjących w skrajnej nędzy, tzn. za mniej niż 1,25 dolara dziennie (z prawie 2 miliardów do niecałych 900 milionów, głównie za sprawą rozwoju gospodarczego Chin), osób cierpiących z powodu niedożywienia (z ponad 23 do 13 procent ludności Ziemi), znacznie poprawiony został też dostęp do szkolnictwa i wody zdatnej do picia, spadła również śmiertelność dzieci.
Jest jednak i druga strona medalu. Po pierwsze, różnice między bogatymi a biednymi nie były nigdy tak wielkie jak obecnie.
Mimo względnej poprawy warunków życia w najbiedniejszych państwach globalnego Południa, większość wypracowanych zysków wciąż trafia do najzamożniejszych państw Północy, bogacących się kosztem biednych.
Nie jest to oczywiście stwierdzenie specjalnie odkrywcze. Działo się tak co najmniej od czasów Kolumba, dzieje się tak i dzisiaj. Z raportu European Network on Debt and Development analizującego dane od 2008 roku wynika, że na każdego dolara, który przepływa z państw bogatych do państw biednych, przypadają ponad dwa dolary zmierzające w przeciwnym kierunku.
A przecież już w 1992 roku, w czasie Szczytu Ziemi w Rio de Janeiro, uchwalono Agendę 21, której centralnymi punktami było promowanie rozwoju zrównoważonego, ochrona środowiska, walka z ubóstwem i zmiana modelu konsumpcji. Takie sformułowanie celów mogło dawać nadzieję na zmianę myślenia o globalnym modelu rozwoju. Jednak – jak to często bywa – deklaracje pozostały deklaracjami, a rzeczywistość klimatyzowanych sal konferencyjnych, w których przygotowuje się ONZ–owskie agendy, niewiele miała wspólnego z realnym światem, który opanowała już neoliberalna gorączka. Jej efekty widzimy dziś jak na dłoni. Zgodnie z danymi Oxfam najbogatszy jeden procent ludności Ziemi posiada więcej niż pozostałe 99, najbogatsze 80 osób dysponuje większym majątkiem niż biedniejsza połowa mieszkańców naszej planety, a 80 procent najbiedniejszych posiada zaledwie 5,5 procent globalnego bogactwa.
Jałmużna owszem, partnerstwo niekoniecznie
Trufno dalej przymykać oczy na fakt, że globalny system gospodarczy oparty na tzw. konsensusie waszyngtońskim (zakładającym, w skrócie, postępującą deregulację, liberalizację i prywatyzację kolejnych sfer ludzkiej działalności), nie zaspokaja w równym stopniu potrzeb całej ludzkości i nie przyczynia się do jej rozwoju w optymalny sposób, lecz służy jedynie wąskiej grupce uprzywilejowanych. Zachodni świat z uporem maniaka postanowił go jednak bronić, nie bacząc przy tym na konsekwencje. Najlepszym tego przykładem były poprzedzające wrześniowy szczyt ONZ negocjacje dotyczące finansowania współpracy rozwojowej, które odbyły się w sierpniu w Addis Abebie. Państwa zachodnie nie zgodziły się wówczas na powołanie stałej organizacji międzyrządowej zajmującej się kwestiami podatkowymi. Tymczasem ONZ szacuje, że na niedozwolonych operacjach finansowych państwa rozwijające się tracą rocznie ok. 100 miliardów dolarów; badania niezależnych ośrodków badawczych wskazują, że liczby te mogą być wielokrotnie wyższe. W 2011 roku European Network on Debt and Development doliczył się nawet kwoty przekraczającej 600 miliardów dolarów, a rok później Global Financial Integrity określił tę sumę na bilion (!) dolarów. A to i tak tylko czubek góry lodowej – nie wiadomo, jak ogromne sumy wyciekają z globalnego Południa za sprawą legalnej, ale w wielu wypadkach moralnie wątpliwej optymalizacji podatkowej.
Proponowane przez państwa rozwijające się rozwiązanie stworzyłoby biedniejszym państwom sprawiedliwsze i bardziej efektywne forum do negocjacji z państwami bogatymi i w efekcie umożliwiłoby skuteczniejsze łatanie dziur podatkowych i zwalczanie korupcji. Państwa globalnej Północy robiły jednak wszystko, aby do powołania takiego ciała nie dopuścić. W tym kontekście trudno z optymizmem traktować wrześniowe deklaracje mówiące o redukcji nierówności pomiędzy państwami i wewnątrz nich (cel 10), wzmocnieniu instrumentów wewnętrznych i międzynarodowego wsparcia ściągalności podatków (cel 17.1) czy znaczącej redukcji nielegalnych operacji finansowych (cel 16.4). Miliardy mogą zatem dalej swobodnie płynąć z biednego Południa do bogatej Północy, za to sumienie Zachodu ukoi jałmużna nazywana „pomocą rozwojową”, która nierzadko zresztą pochodzi z kas fundacji finansowanych przez te same koncerny, które specjalizują się w „optymalizacji podatkowej” – przykładem fundacja cytowanej wyżej Melindy Gates.
Dziś jednak wraz z miliardami dolarów z globalnego Południa do bram Europy dobijają także setki tysięcy ludzi, wśród których oprócz uciekających przed piekłem wojny, znajdują się również tacy, którzy wydostać się pragną z piekła ubóstwa, a których w mediach pogardliwie określa się mianem „imigrantów ekonomicznych”. Zamiast jednak szukać systemowych rozwiązań na rzecz redukcji globalnych nierówności, głównym obszarem troski zachodnich polityków pozostaje podtrzymanie przy życiu systemu gospodarczego i takiego modelu rozwojowego, który nie tylko produkuje biedę poza granicami swojego centrum, ale też – jak wskazuje choćby Chandran Nair, założyciel The Global Institute for Tomorrow – nie zapewnia już godnych warunków milionom ludzi nawet w tych krajach, w których się narodził.
Uchodźcy klimatyczni? Oni już tu są
Jednak nie tylko kwestie ekonomiczne każą krytycznie podejść do nowej agendy rozwojowej. Wyzwania związane ze zmianami klimatu i zniszczeniem środowiska naturalnego sięgają krytycznego pułapu. Podobnie jak kwestie ekonomiczne, problemy te dotykają w pierwszej kolejności najbiedniejsze państwa globalnego Południa, ale ich konsekwencje są już także odczuwane w krajach bogatej Północy.
Globalny, neoliberalny kapitalizm, z którego korzystają w największym stopniu mieszkańcy Północy, w swojej obecnej formie prowadzi do niespotykanej w historii degradacji środowiska naturalnego. Koszty środowiskowe bogacenia się Zachodu i praktykowania niezrównoważonego modelu konsumpcji ponoszą oczywiście głównie mieszkańcy globalnego Południa. I tak np. w samej Europie co roku na śmietniku ląduje około 100 milionów smartfonów, z których większość trafia do Afryki. Na całym świecie w środowisku zanieczyszczonym metalami ciężkimi z odpadów elektronicznych żyje już ponad 200 milionów ludzi. Także intensywna eksploatacja zasobów naturalnych, choć na papierze poprawia statystyki wzrostu PKB, może skutkować nieodwracalnymi szkodami, na dłuższą metę pozbawiając tysiące ludzi podstawy do życia i prowadząc do licznych konfliktów społecznych, wśród których najgłośniejsze są te w Ameryce Łacińskiej.
Na problem ten zwraca uwagę m.in. papież Franciszek w encyklice Laudato Si’: „Często w kontekście rozwijającej się gospodarki realna jakość życia osób obniża się (…). W tym kontekście mowa o zrównoważonym rozwoju służy często nie tylko odwracaniu uwagi i usprawiedliwianiu, ale też zawłaszcza wartości dyskursu ekologicznego w obrębie logiki finansów i technokracji. Odpowiedzialność społeczna i ekologiczna przedsiębiorstw sprowadza się wówczas często do serii działań marketingowych mających tworzyć korzystny wizerunek”.
Nikomu (?) nie trzeba tłumaczyć, że zmiany klimatu i zanieczyszczenia środowiska mogą mieć dla całego świata opłakane skutki. Przytaczane w polskich mediach w formie ciekawostki informacje o podnoszącym się poziomie oceanów zagrażającym małym państwom wyspiarskim na Pacyfiku mogą już w najbliższej przyszłości stać się realnym dramatem dziesiątek tysięcy ludzi. O ile jednak znaczny dystans geograficzny ułatwia nam zachowanie obojętności wobec problemów Tuvalu czy Kiribati, o tyle syryjski kryzys u bram samej Europy powinien zmusić nas do refleksji. Jak wskazuje wielu badaczy, jednym najważniejszych z czynników sprzyjających wybuchowi wojny domowej w Syrii była panująca tam od 2006 roku rekordowa susza. Postępujące pustynnienie dotknęło 1,5 miliona Syryjczyków, doprowadziło do masowej migracji z terenów wiejskich do miast i w konsekwencji zaostrzyło i tak już napiętą sytuację społeczną w tym państwie.
„Jutro będziemy mieć uchodźców klimatycznych. Nie możemy być zaskoczeni lub zdumieni, jeśli do Europy zaczną przybywać pierwsi tacy uciekinierzy”, mówił niedawno przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Mylił się.
Uchodźcy klimatyczni nie „zaczną przybywać”, bo już tu są.
Syria nie jest oczywiście odosobnionym przypadkiem. Troy Sternberg z Stimson Center zwraca uwagę, że konsekwencje niespotykanej na wschodzie Chin suszy panującej w zimie 2010/2011 sięgały daleko poza granice Państwa Środka. Konieczność importu pszenicy przez Pekin doprowadziła do dwukrotnego wzrostu jej cen na rynkach światowych. W konsekwencji ceny chleba w Egipcie, będącego wówczas największym światowym importerem tego zboża, wystrzeliły w górę. Wymachiwanie bochenkami chleba stało się jednym z symboli protestów przeciwko Hosniemu Mubarakowi. Podobne przykłady można mnożyć: Darfur, Nigeria, Mali… Kolejnymi punktami zapalnymi mogą być konflikty o wodę pitną w Azji Centralnej i Azji Południowo-Wschodniej. Harald Welzer, w wydanej przez Krytykę Polityczną książce Wojny klimatyczne już kilka lat temu zwracał uwagę, że konflikty na tle dostępu do ziemi uprawnej, wody i innych niezbędnych do życia zasobów naturalnych przybierać mogą niespotykanie brutalną formę i tworzyć „wolny rynek przemocy” – grabieży, wypędzeń czy wręcz ludobójstwa.
Jak poważny jest to problem, wskazują badania Greenpeace, które wskazują, że jeśli utrzymają się aktualne trendy zmian klimatycznych, w ciągu najbliższych 30 lat liczba osób, które będą musiały uciekać ze swoich domów wzrośnie z 20 do aż 200 milionów. Zdecydowana większość z nich to najbiedniejsi z najbiedniejszych, którzy w żadnym stopniu nie przyczynili się do spowodowanych przez działania ludzi zmian klimatycznych. Jak Zachód zamierza poradzić sobie z migracją setek milionów ludzi, skoro dziś wpada w panikę z powodu garstki uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki?
Choć główną cenę zmian klimatycznych ponoszą głównie najbiedniejsi, zgodnie z raportem Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu (IPCC) ich skutki są odczuwalne we wszystkich ekosystemach Ziemi. Mnożyć się będą bowiem ekstremalne anomalie pogodowe, jak susze, trąby powietrzne i powodzie. Jak wielkie zagrożenie stanowią one nawet dla wysoko rozwiniętych państw pokazuje przykład huraganu Katrina, który latem 2005 roku spustoszył południowe wybrzeże Stanów Zjednoczonych.
Cele bez środków
W Agendzie na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju zabrakło miejsca na poważną krytykę współczesnego neoliberalnego, nieegalitarnego modelu rozwoju, który z jednej strony potęguje globalne nierówności, a z drugiej prowadzi do zniszczenia środowiska naturalnego i zmian klimatycznych, podkopując tym samym podstawy przyszłej egzystencji i rozwoju. Zamiast tego zaproponowano rozwiązania bliskie logice „zielonego kapitalizmu”, co objawia się choćby w przekonaniu, że dalszego wzrostu gospodarczego potrzebują nie tylko państwa rozwijające się, ale i wysokorozwinięte kraje Zachodu (cel 8.1) oraz wierze w możliwość uniezależnienia wzrostu od degradacji środowiska (cel 8.4). Brakuje jednak empirycznych dowodów na skuteczność takiej strategii. Nie tylko bowiem nie prowadzi ona do zmiany wzorców kulturowych, które dziś umożliwiają nieograniczone kreowanie nowych potrzeb konsumpcyjnych, ale w dodatku – poprzez zwiększenie efektywności energetycznej i dostępu do coraz tańszych, nieograniczonych zasobów odnawialnej energii – zamiast faktycznej redukcji emisji i zanieczyszczeń, niejako rykoszetem, powoduje dalszy wzrost popytu oraz konsumpcji, a więc w konsekwencji jeszcze większe obciążenia środowiska naturalnego (tzn. rebound effect).
W rzeczywistości świat nie potrzebuje nieograniczonego wzrostu gospodarczego, ale sprawiedliwego podziału bogactwa.
Na to jednak społeczność międzynarodowa, a zwłaszcza świat zachodni, nie jest jeszcze gotowa. Oby refleksja nie przyszła za późno.
Adam Traczyk jest prezesem think tanku Global.Lab
**Dziennik Opinii nr 307/2015 (1091)