Świat

Iran idzie do wyborów

19 maja 2017 roku, albo, jak kto woli, 29 ordibecheszt 1396, odbędzie się pierwsza tura najważniejszych tegorocznych wyborów na Bliskim Wschodzie – prezydenckich w Iranie.

Wybory w Iranie są najważniejsze choćby dlatego, że to jedne z niezbyt wielu wyborów w ogóle realnych w regionie władanym przez monarchie i dożywotnich dyktatorów. Ale i bez tego uregulowanie władzy w jednym z kluczowych mocarstw wrzącego regionu to wydarzenie, które pilnie śledzi cała światowa dyplomacja. Co szykuje nam gorąca perska późna wiosna?

Iran to jeden z najdziwniejszych ustrojów świata, który, jak się wydaje, przyjął za punkt honoru znalezienie sobie miejsca idealnie w połowie drogi między demokracją i autorytaryzmem. Przypomnijmy – na czele kraju stoi dożywotni najwyższy przywódca, osoba duchowna, aktualnie ajatollah Ali Chamenei. Natomiast prezydent wybierany w wyborach powszechnych kieruje gabinetem i jako taki ma pozycję podobną do prezydenta USA. Obecność najwyższego przywódcy sprawia, że irańskiego prezydenta porównuje się często do wybieranego w wyborach powszechnych premiera, jednak proste analogie zawodzą w tym szalonym kraju. Prezydent za granicą traktowany jest zwykle jak normalna głowa państwa. Traktowany jest tak z debacie, bo w realu przywódca nigdy nie opuszcza Iranu. Irańska konstytucja nie określa formalnej głowy państwa, stwierdzając tylko, że przywódca to najwyższy urzędnik w kraju, a prezydent jest drugi po nim. Najwyższy przywódca to bardziej wcielenie szyickiej tradycji mudżtahida – nauczyciela i interpretatora szariatu, który bardziej wpływa mocą autorytetu niż rządzi dzięki urzędniczym kompetencjom.

Lecz, znów, tak naprawdę wygląda to jeszcze inaczej: „mocą przekonywania” działał Chomeini, posiadając autentyczną popularność z czasów rewolucji, podczas gdy Chamenei korzysta z władzy w sposób bardziej sformalizowany. Bezpośrednio podporządkowane mu są m.in. siły zbrojne czy państwowe media, a także sądownictwo, aczkolwiek istnieją normalni prezydenccy ministrowie we wszystkich tych zakresach (zatwierdzani w zwykłym demokratycznym trybie przez Madżlis) – dla ułatwienia kohabitacji prezydent desygnuje na nie zwykle konserwatystów. Przywódca mianuje też połowę dwunastoosobowej Rady Strażników Konstytucji – ciała będącego skrzyżowaniem Trybunału Konstytucyjnego z PKW, które ma prawo weta wobec ustaw Madżlisu. Zbliżając to do polskich realiów, najwyższego przywódcę można określić jako skrzyżowanie prezesa PiS z kardynałem Dziwiszem, z tym że umocowane konstytucyjnie, podczas gdy prezydent Iranu to połączenie naszego premiera z prezydentem, ale inaczej niż w Polsce obsadzone przez kogoś z realną osobowością polityczną i o zacięciu raczej technokratycznym (wyobraźmy tu sobie np. Mateusza Morawieckiego).

W praktyce realny zakres kompetencji i autonomii prezydenta zależy od stopnia jego dogadania się z przywódcą. Liberalny prezydent Mohammad Chatami był uważany na Zachodzie za rozczarowanie, ale na niewiele pozwalał mu Chamenei. Wydaje się jednak, że przywódca zrozumiał lekcję ceny izolacji czasów Ahmadineżada i zezwolił Rouhaniemu na ratyfikację układu JCPOA, mimo publicznie zgłaszanych wątpliwości (ale nie w formie jednoznacznego potępienia, więc raczej na użytek frakcji nacjonalistycznej). Z drugiej strony liberalizacja wewnętrzna jest bardzo nieśmiała.

Jak się irańskiego prezydenta wybiera?

Jeśli komuś wydaje się, że w Polsce w 2005 roku kandydowało nadmiernie wiele osób, bo aż 15 (licząc wszystkich zarejestrowanych w PKW), to co ma powiedzieć na kraj pod Damowandem, gdzie wg ostatnich szacunków o tenże wątpliwy kompetencyjnie urząd ubiega się osób 1600? Tyle że, znów, w Iranie wszystko nie jest tak, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Ta dywizja piechoty to bardziej grono potwierdzających swoje bierne prawo wyborcze we wspomnianej Radzie Strażników. Rada zaś, czyli de facto najwyższy przywódca (jako że sprawuje on realną kontrolę również nad połową strażników wybieranych przez Madżlis), zazwyczaj odrzuca kandydatów zbyt liberalnych, a także jak dotąd zawsze kobiety, których nieoficjalny szklany sufit w irańskiej polityce to stanowisko ministry. Potwierdzenie przez strażników jest konieczne także przy kandydowaniu do Madżlisu (natomiast nie do samorządu), jednak posłem/-anką można zostać nawet przy znacznie bardziej postępowych poglądach.

Z tego grona strażnicy dopuszczają ostatecznie tylko kilka starannie wyselekcjonowanych kandydatur. To jest właśnie ten przedziwny środkowy punkt między demokracją a dyktaturą – same wybory są zwykle bez zastrzeżeń wolne i demokratyczne (z głośnym wyjątkiem 2009 roku). Strażnicy w 2009 r. z ok. 480 kandydatur dopuścili 4, a w 2013 z ok. 700 dopuścili 8 (z czego 2 osoby się wycofały). Są zresztą opinie, że liczba osób aplikujących do strażników to pewna miara, będąca wypadkową aktualnego balansu między liberalizmem i reakcją w Iranie oraz stopnia mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego, co z uwagi na rekordowo chyba wysoką liczbę chętnych pozwalałoby na optymistyczny ogląd sytuacji w Iranie. Nie oznacza to jednak, że Rada Strażników wyłuskuje kilka najbardziej reakcyjnych osób. Przeciwnie, jest niepisana umowa, że dopuszczany jest przynajmniej jeden, a z reguły dwóch reformistów. Wydaje się wręcz, że domyślnie przyjmowany przez przywódcę wzór to 2-3 kandydatów centroliberalnych (oczywiście mówimy tu o „centrum” w realiach szyickiego reżimu), 2-3 mocnych konserwatywnych oraz ewentualnie parę osób konserwatywnej drobnicy. Paradoksalnie to właśnie strażnicy utorowali drogę do spektakularnego zwycięstwa Rouhaniego w 2013 r. w pierwszej turze, odrzucając popularniejszych, lecz liberalniejszych kandydatów, którzy w tej sytuacji wezwali do głosowania na Rouhaniego.

Wieloletni wzór będzie obowiązywał także w tych wyborach. 20 kwietnia Rada Strażników Konstytucji ogłosiła, że o urząd będzie się ubiegało 6 mężczyzn, po równo 3 centrystów-reformistów i 3 konserwatystów. Co ciekawe, wśród odrzuconych znalazł się słynny poprzednik Rouhaniego, Mahmud Ahmadineżad. Obserwatorów irańskiej polityki nie dziwi to jednak, jako że podczas swojej drugiej kadencji znalazł się on chyba w najostrzejszym konflikcie z urzędem najwyższego przywódcy spośród wszystkich porewolucyjnych prezydentów.

 

Larczyński: Ahmadineżad to irański Lepper

Kogóż więc tu mamy?

Urzędujący prezydent

Hassan Rouhani (Partia Umiarkowania i Rozwoju). Jak w każdych wyborach, w których startuje osoba sprawująca już dany urząd, są one w dużej mierze plebiscytem na temat tejże osoby, więc trzeba tu w miarę możliwości w skrócie naświetlić bilans Iranu w latach 2013-2017.

Z lekkim przekąsem Rouhaniego można porównać do Baracka Obamy (zwróćmy uwagę, że to już druga w tym tekście analogia sytuacji politycznej Iranu i jego arcywroga, i nie jest to przypadek). Obaj obejmowali urząd po głośnym, lecz darzonym na koniec drugiej kadencji ogromną niechęcią (tak w kraju, jak i za granicą) poprzedniku i z oboma wiązano ogromne nadzieje. Obu niesłusznie uważano za bardziej lewicowych/liberalnych, niż w rzeczywistości byli. Obaj nie zmienili systemu politycznego swojego kraju zasadniczo – ale też obu udało się jedno przedsięwzięcie, w które włożyli znaczną część swojej politycznej energii. W przypadku Rouhaniego to oczywiście JCPOA, w przypadku Obamy najczęściej mówi się o Obamacare, lecz czy nie lepiej wskazać tu na… JCPOA właśnie? Czyli prezydentury zawiedzionych marzeń i spełnionego zadania.

Większość zachodnich komentatorów irańskich wyborów zwraca uwagę właśnie na politykę zagraniczną, niemniej – jak zwykle – o wyniku wyborów decydują głównie sprawy wewnętrzne, zwłaszcza ekonomia, i faktycznie dominowała ona choćby w pierwszej debacie telewizyjnej, która odbyła się 28 kwietnia; z tym że w przypadku Iranu ekonomia wiąże się silnie z polityką zagraniczną, bo główną (choć niejedyną) przyczyną ciężkiego kryzysu z czasów schyłkowego Ahmadineżada były międzynarodowe sankcje za program nuklearny. Irańczykom zajrzało wtedy w oczy świeże widmo strasznych lat 80., kiedy to szybko bogacący się kraj Pahlawich stoczył się nagle do grona najgorszych miejsc do życia na Ziemi. Stąd też nadzieje związane z Rouhanim i poparcie dla JCPOA w społeczeństwie, nawet kosztem pierwszej poważnej ingerencji w sprawy wewnętrzne Iranu od czasów rewolucji. Ciekawy oddźwięk znalazło to w drugiej debacie, 5 maja. Gdy konkurenci Rouhaniego narzekali na kwestie sensowności porozumienia nuklearnego (Ghalibaf np. mówił, że Iran tyle ustąpił, a „zwykli ludzie” nie widzą owoców), aktualny prezydent przycisnął ich i zażądał jasnej deklaracji, co każdy z nich zrobi w razie wygrania wyborów. Wszyscy, nie wykluczając twardogłowego Raisiego, trzymali się narracji o tym, że JCPOA ma wprawdzie wady, lecz umów należy dotrzymywać i oni to zrobią.

Jednym z głównym przejawów kryzysu była inflacja, znajdująca się na granicy hiperinfracji, dochodząca pod koniec rządów Ahmadineżada w ujęciu rok do roku do 45%. Nadal jest ona znacząca, lecz waha się zwykle w granicach 8-9%, od końca 2015 r. poziom 10% przekraczany jest rzadko. PKB wzrósł w 2016 r. o 7,4% i było to głównie wynikiem częściowego odblokowania handlu irańską ropą po JCPOA. Niemniej inwestorzy zagraniczni są bardzo ostrożni, stykając się z niewydolnym irańskim systemem bankowym (w Iranie nadal nie wybierzemy pieniędzy z europejskiego konta ani nie zrobimy prostego przelewu do tego kraju), a także z nieprzychylnymi zapowiedziami tak Donalda Trumpa, jak i samego Chameneia, który wzywał do rozwoju gospodarki „własnymi siłami”. Rouhani przynajmniej deklaratywnie demonstrował dbałość o zrównoważony wzrost, oparty o konsumpcję wewnętrzną i równomierny podział owoców wzrostu. Kontynuował on zaczętą jeszcze przez Ahmadineżada politykę stopniowego odchodzenia od ślepego subsydiowania energii i benzyny (dla wszystkich) na rzecz typowo zachodnich zasiłków socjalnych dla najuboższych. Ich wprowadzanie utrudniają jednak ogromne trudności w zbadaniu rzeczywistych poziomów dochodów ludności, przez co system jest nieszczelny i podatny na manipulacje. Widać spore inwestycje w infrastrukturę: z rozmachem budowane są nowe linie kolejowe (np. do Turkmenistanu), a Iran ma ambicje przechwycenia od Rosji części tranzytu Europa-Chiny w ramach tzw. Nowego Jedwabnego Szlaku. Korupcja i niewydolność organizacyjna dają się jednak i tu we znaki, a każda inwestycja ma lata (albo i dziesiątki lat) opóźnień.

Podobnie lekko pozytywnie można ocenić działania w zakresie ekologii, choć tu, podobnie jak w Polsce, wiele zależy od samorządów. Bastionem Rouhaniego był w 2013 r. Azerbejdżan Perski, gdzie silny oddźwięk znalazły hasła o zahamowaniu katastrofy ekologicznej jeziora Urmia. Istotnie, rządowi udało się w ostatniej chwili uratować jezioro przed wyschnięciem, a jego poziom po raz pierwszy od lat powoli rośnie; Rouhani na drugą kadencję zapowiada intensyfikację tych działań. Podobne kroki skierowane przeciw kryzysowi wodnemu podejmowane są w basenie rzeki Zajande, i znów: o ile rząd Ahmadineżada nie robił w tej kwestii niemal niczego, to Rouhani, choć działa, to niekoniecznie w pożądanym przez mieszkańców tempie.

Polityka zagraniczna – interwencja Iranu w Syrii i Jemenie, JCPOA, stosunki z Arabią Saudyjską i Iranem itp., to kwestie zbyt obszerne, by je tu poruszyć, a też są one dość często przedstawiane w polskich mediach. Ponadto tu najwięcej do powiedzenia ma Chamenei i zależne bezpośrednio od niego struktury siłowe. Niemniej z punktu widzenia irańskiej polityki wewnętrznej odnotujmy, że militarne zaangażowanie za granicą to niewątpliwie próba zbalansowania wrażenia utraty suwerenności w wyniku porozumienia nuklearnego. Natomiast bardzo niepokojący jest fakt wzmocnienia w jego wyniku fanatycznego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, który jest głównym wykonawcą działań w Syrii (bardziej związana z prezydentem regularna armia ma tam małe znaczenie).

Reformiści

Mustafa Haszemitaba (Partia Kierownictwa Budowy Iranu). Mało znaczący polityk, ostatnia istotniejsza funkcja, jaką pełnił, to minister sportu w gabinecie Hatamiego. Chyba najbardziej liberalna ekonomicznie osoba w stawce. Kandydował już w 2001 roku. Dostał śladową ilość głosów i zapewne ponownie będzie teraz. Jego siłą może być tylko przedstawienie się jako spadkobierca zmarłego niedawno, popularnego centrowego ajatollaha Akbara Rafsandżaniego (wywodzi się z jego partii i był ministrem w jego rządzie).

Eszhaq Dżohongiri (ChKSI). Pierwszy wiceprezydent w rządzie Rouhaniego i jego bliski współpracownik. Mówi się, że jego kandydatura to tylko chęć zbalansowania liczby konserwatystów w debatach przedwyborczych, a on sam wycofa się i przekaże poparcie Rouhaniemu, co jest praktykowane w Iranie – także sam Ahmadineżad teraz zarejestrował się głównie po to, by pomóc swojemu sojusznikowi Homidowi Baqejemu (ostatecznie strażnicy odrzucili obu). Na razie służy w debatach za „złego policjanta” reformistów, brutalnie atakując konserwatystów, co pozwala Rouhaniemu na zachowanie wrażenia konsensualności.

Konserwatyści

Mohammad Bagher Ghalibaf (Naród dla Postępu i Sprawiedliwości Islamskiego Iranu). Weteran wyborów: drugi w 2013, czwarty w 2005, zapewne także i teraz będzie głównym rywalem Rouhaniego. Burmistrz Teheranu od 2005 roku, profesor geografii politycznej. To ciekawa postać, wydaje się być najbardziej centrowym z konserwatystów. W odróżnieniu od opisanego niżej konserwatysty Raisiego jest kompetentnym mówcą niepozbawionym charyzmy. Według źródeł anglojęzycznych jeszcze w 2013 r. startował pod nieco przerażającym hasłem „dżihadystycznej zmiany”, lecz prawdopodobnie doszło tu do pomyłki w przekładzie – jego motto (używane także dziś) to „modir-e dżechodi”, co można tłumaczyć jako „walczący menadżer”, przy czym rozwinięcie jasno wskazuje, że chodzi tu o walkę rozumianą jako modernizacja kraju. W tej kampanii pozycjonuje się jeszcze bardziej jako apolityczny technokrata, wyraźnie celując w elektorat Rouhaniego. Niemniej ciążą na nim przeszłe związki z Korpusem Strażników Rewolucji Islamskiej – był zastępcą komendanta basidżów, irańskiego ORMO. Można mieć obawy, czy Ghalibaf jako prezydent nie byłby skrytym wsparciem przejęcia władzy przez Strażników Rewolucji po śmierci Chameneia. Prezydent i najwyższy przywódca wywodzący się z tej groźnej organizacji to bardzo niebezpieczny scenariusz tak dla Iranu, jak i całego regionu. Sam Ghalibaf starał się odciąć od tego tropu, wskazując już w poprzednich wyborach, że w czasie wielkich protestów studenckich w 2003 roku sprzeciwił się użyciu siły, wbrew stanowisku m.in. Rouhaniego, wtedy przewodniczącego Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Istotnie, pamiętać trzeba, że dzisiejszy prezydent odkrył w sobie liberalizm właściwie dopiero w 2013 roku (być może koniunkturalnie, wobec słabych kandydatur liberalnych w tamtych wyborach), wcześniej uważany był za twardogłowego, a w 2003 groził wręcz egzekucją przywódców protestów. Dodajmy tylko, że realnie jego szanse mogą też podkopywać świeższe problemy ujawnione podczas jego zarządzania stolicą (m.in. zawalenie się wieżowca w styczniu tego roku, które wiązało się z licznymi ofiarami i odsłoniło fatalne, trzecioświatowe standardy w budownictwie i inspekcji budowlanej).

Ebrahim Raisi (Stowarzyszenie Duchownych-Kombatantów). Jego macierzyste ugrupowanie to nie partia, a stowarzyszenie o dość jasno nakreślonej nazwie; jego członkiem jest m.in. Rouhani (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa – nasz „liberał” zmienił nazwisko z Chassan Ferejdun na Chassan „Duchowny”). Raisi to poważny polityk, wymieniany jako możliwy następny najwyższy przywódca. Karierę robił głównie w systemie sądownictwa szariackiego, dochodząc do stanowiska prokuratora generalnego. Określa się go jako „populistę”, ale, znów, znów, to zbytnie uproszczenie. Populista to ktoś w jakimś stopniu kwestionujący zastany porządek, podczas gdy Raisi to w tych wyborach postać najbliższa ideologicznego jądra reżimu, czyli polityk mocno konserwatywny obyczajowo i prospołeczny ekonomicznie, lecz w religijnym kontekście – opowiada się np. za reagraryzacją kraju, co wobec kryzysu wodnego jest pomysłem oderwanym od realiów (przykładowo w zagrożonym pustynnieniem basenie Zajande już dziś 90% wody z rzek zużywa właśnie rolnictwo). Stara się tonować wrażenie radykalizmu, opowiadając się za odprężeniem w stosunkach międzynarodowych i przestrzeganiem praw obywatelskich, co trudno uznać za cokolwiek innego niż taktykę tylko na wybory. Ma szanse na wygraną, jednak wydaje się, że kandyduje bardziej po to, by podnieść swoją pozycję w Zgromadzeniu Ekspertów, które wybiera najwyższego przywódcę. Może być to jednak ryzykowne, jeśli uzyska bardzo niski wynik teraz. Jego problemem są słabe występy w debatach – ten duchowny, przyzwyczajony do wygłaszania kazań, ewidentnie nie radzi sobie, gdy trzeba bronić stanowiska w dyskusji.

5 lekcji z populizmu

Mostafa Mir-Salim (Islamska Partia Koalicyjna). Kolejny irański paradoks. Islamska Partia Koalicyjna to teoretycznie partia rządząca w porewolucyjnym Iranie – założona przez samego Chomeiniego, była jego organizacyjnym zapleczem w trakcie rewolucji i zaraz po niej. A jednak dziś jest tylko jednym z podmiotów parlamentarnej koalicji konserwatystów, która to koalicja ma ledwie niecałych 30% miejsc w Madżlisie. Wynika to z faktu, że obaj przywódcy, a zwłaszcza Hamenej, preferowali lawirowanie między różnymi stronnictwami konserwatystów, a ostatnio nawet centrystów, po to, by nie wiązać się ewentualnymi problemami typowej partii rządzącej. W tych wyborach prezydenckich partia wystawia polityka zupełnie planktonowego, którego ostatnie realnie liczące się stanowisko to minister kultury 20 lat temu i który jest dobrym kandydatem do zajęcia ostatniego miejsca w wyborach.

Kto wygra?

Prognoza wyborcza to oczywiście najatrakcyjniejsza część analizy tego typu. Powiedzmy to od razu: będzie jednak niespodzianką, jeśli nie wygra Rouhani – choćby dlatego, że byłby to pierwszy prezydent z przegraną reelekcją po rewolucji. Od ustabilizowania systemu w 1981 roku do 2013 r. było 4 prezydentów, każdy ubiegał się ponownie o urząd, i każdy wygrał (a pierwszym z nich był nie kto inny, jak dzisiejszy najwyższy przywódca). Sondaże przedwyborcze w Iranie to rzadkie zjawisko, a ich wiarygodność jest kwestionowana, niemniej urzędujący prezydent ma w nich mocne prowadzenie przed drugim Ghalibafem i trzecim Raisim. Gabinet Rouhaniego uniknął poważnych wpadek czy skandali, program wyborczy z 2013 r. realizuje też całkiem konsekwentnie, choć zbyt powoli. Współpraca z Hamenejem jest na ogół dobra i także z tej strony nie powinniśmy się spodziewać trudności (czy nawet fałszerstw). Z drugiej strony mało kto się spodziewa wygranej Rouhaniego z ponad 50% wynikiem w pierwszej turze. Da się też zauważyć, że łączne poparcie Ghalibafa i Raisiego jest prawdopodobnie wyższe niż Rouhaniego, co może dać odmienny od spodziewanego wynik w II turze.

Nie ma podręcznika zwalczania populizmu w weekend

Nie da się ukryć, że dla całego regionu wygrana Rouhaniego to najlepszy scenariusz. Można przypuszczać, że także w jego przypadku zajdzie zjawisko „odwagi drugiej kadencji”, kiedy, wolne od nacisku budowania poparcia na kolejną elekcję, głowy państw decydują się na śmielsze reformy, co sam Rouhani kilkukrotnie sugerował. Ustabilizowanie w ciągu kolejnych lat porozumienia nuklearnego skutkujące bezpośrednimi korzyściami także by w tym pomogło, gdyż Rouhani zawarł nieformalny układ z konserwatystami – dopóki JCPOA to ustępstwa Iranu bez wyraźnych zysków gospodarczych, dopóty w zamian nie będzie naciskał na poszerzenie praw obywatelskich. Tu oczywiście jest pytanie, na ile pozwoli Hamenej, niemniej można liczyć, że coraz starszy przywódca będzie ograniczał swoje zaangażowanie i pojawi się chwilowe okno możliwości dla progresywistów. Wciąż też trzeba przypominać o niebezpieczeństwie ze strony Korpusu Strażników Rewolucji – twardogłowy, czy wręcz bezpośrednio z nimi związany prezydent to w momencie wyboru następnego przywódcy ogromne zagrożenie.

Niemniej powtórzę tu tezę z poprzedniego tekstu – klucze do pałacu Sa’dabat trzyma w dalszym ciągu Donald Trump. Prawdą jest, że ekonomia odgrywa pierwszoplanową rolę w kampanii, jednak wszyscy wiążą ją z sankcjami. Anulowanie porozumienia nuklearnego i powrót sankcji to niemal pewne zwycięstwo konserwatysty, i to nawet bardziej Raisiego. Niestabilny psychicznie przywódca USA to pod tym względem tykająca bomba, która może odpalić nawet na chwilę przed wyborami. Administracja Rouhaniego oczywiście widzi to zagrożenie – stąd desperackie próby zbudowania więzi gospodarczych przez zakup wielkiej partii samolotów od Boeinga w lutym za 17 mld dolarów, co ma się wpisać w protekcjonizm Trumpa.

Największy błąd Donalda Trumpa

Czy to wystarczy? Biały Dom wysyła sprzeczne sygnały – z jednej strony odtwarza propagandową „oś zła”, tym razem w zredukowanej wersji Teheran-Pjongjang, z drugiej – Departament Stanu wysyła sygnały, że w praktyce będzie się to przejawiało tylko ścisłym monitorowaniem przestrzegania harmonogramu przyjętego przez Iran w ramach JCPOA, co, jeśli wywoła jakieś reperkusje, to dopiero za kilka miesięcy.

Cóż, cała nadzieja w Kim Dzong Unie. Jeśli duże dziecko z Korei zajmie duże dziecko z USA do 26 maja, kiedy ma się odbyć druga tura, jest nadzieja na postęp odwilży. Choć tu lepiej pewnie pasowałoby określenie: deszczu na stwardniałą glebę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Larczyński
Tomasz Larczyński
autor książki „Pocztówki z Iranu”
Doktor nauk historycznych oraz analityk rynku kolejowego. Autor książki „Pocztówki z Iranu”. Publikuję m.in. w „Kurierze Kolejowym” i „Transporcie Publicznym”. Pracownik PAN Biblioteki Gdańskiej. Tworzy zespół Krytyki Politycznej w Trójmieście. Członek partii Razem.
Zamknij