Dla mieszkańców tego państwa-miasta nie ma dziś żadnych klarownych dróg ucieczki, a bezradność Zachodu ujawnia to, co już od dawna wiedzą uciskani ludzie z całego świata: że neoliberalizm nigdy nie stanowił platformy dla międzynarodowej solidarności. Pozimnowojenne fantazje o wolnym rynku i światowym pokoju są w odwrocie, wypierane przez nowszą, bardziej skuteczną ideologię autorytarnej kapitalistycznej przemocy. Z Nowego Jorku Wilfred Chan.
W upalny pierwszy poniedziałek sierpnia mieszkańcy Hongkongu – od bankierów przez dziennikarzy aż po kierowców autobusów – rozpoczęli strajk generalny. Tysiące zwykle gwarnych biznesów zamarło. Metro, na co dzień niemożliwie punktualne, zostało sparaliżowane po tym, jak protestujący na długie godziny zablokowali jego wejścia. Nawet międzynarodowe lotnisko zostało uziemione, anulowano setki lotów, co w efekcie było odczuwalne na całym świecie. Mieliśmy do czynienia z desperacką próbą osiągnięcia przełomu po ciężkich tygodniach masowych antyrządowych demonstracji. Wybuchły one w reakcji na projekt ustawy chińskiego rządu o ekstradycji do Chin kontynentalnych, co w efekcie oznaczałoby włączenie mieszkańców Hongkongu w działanie chińskiego systemu prawnego.
Było jasne, że Carrie Lam — zawzięta szefowa administracji Hongkongu wspierana przez Pekin — nie zrobi nic, by załagodzić ten polityczny stan wyjątkowy, który wyprowadził na ulicę ponad 2 miliony ludzi, a także doprowadził do wielu samobójstw i aresztowania kilkuset osób, w tym sporej liczby studentów, którym za udział w zamieszkach może grozić nawet 10 lat więzienia. Wręcz przeciwnie – w czasie gdy jej policyjne zastępy brutalnie rozpędzały demonstrantów, Lam na konferencji prasowej broniła chińskiego zwierzchnictwa nad Specjalnym Regionem Administracyjnym Hongkong i oskarżyła manifestantów o „próbę doprowadzenia do upadku Hongkongu”. Niedługo po tej konferencji protestujący zostali zaatakowani przez uzbrojonych bandytów, potrącały ich też samochody. Wśród rannych byli dziennikarze. Policja odnotowała użycie ponad 800 granatów z gazem łzawiącym tylko w pierwszy dzień protestów.
Ruch sprzeciwiający się nowemu prawu ekstradycyjnemu bardziej niż jakikolwiek wcześniejszy protest w Hongkongu ucieleśnia gorzką prawdę na temat roli tego miasta w świecie, który zdaje się już go nie potrzebować. W ciągu dwudziestu dwóch lat od czasu, gdy suwerenność tej byłej brytyjskiej kolonii została przekazana pod skrzydła Chin, Hongkong uzasadniał swoją egzystencję koniecznością odgrywania roli pośrednika pomiędzy neoliberalnym zachodnim globalizmem a państwowym autorytarnym kapitalizmem Chin. Życie w tak narzuconych okolicznościach nigdy nie było łatwe: ta sama państwowo-biznesowa zmowa, która stworzyła potęgę Hongkongu jako finansowej stolicy i stanowiła wrota dla chińskiego kapitału, jednocześnie przyczyniła się do jednego z najwyższych współczynników Giniego na świecie: jedna osoba na pięć żyje tu poniżej granicy ubóstwa, a szybujące ceny najmu mieszkań oznaczają dla absolwentów uczelni wyższych konieczność odkładania całej swojej pensji przez 13 lat tylko po to, by mieć wkład własny na zakup mieszkania.
Jednak nawet przeciętni Hongkończycy pielęgnowali wiarę w to, że ich kultura, język i styl życia mogą pozostać nietknięte tak długo, jak długo ich miasto będzie „oknem na świat” dla chińskich elit. Było to z pewnością o wiele lepsze, niż zostać połkniętym w całości.
Jednak teraz to okno się zamyka. Chiny już nie są zależne od Hongkongu, a to oznacza, że Hongkongu nie potrzebuje już także świat Zachodu. Jakże absurdalnie brzmią dzisiaj przywoływane wspomnienia progresywnych polityków hongkońskich z lat dziewięćdziesiątych – gdy PKB tego państwa-miasta stanowiło jedną czwartą PKB całych Chin – którzy łudzili się, że to stamtąd może kiedyś wyjść impuls do demokratyzacji Chin kontynentalnych. Tymczasem dzisiejsze PKB Chin przekracza PKB Hongkongu ponad trzydziestokrotnie i to Chińczycy są tymi, którzy zmieniają to miasto na swoją własną modłę. W ostatnich dwóch dekadach Pekin systematycznie przejmował w Hongkongu najsilniejsze instytucje, opłacał oligarchów, konsolidował monopole i stawiał wielkie, choć często chybione inwestycje infrastrukturalne, używając starej maszynerii pozostawionej przez dawnych kolonialnych zarządców, by zaspokoić swoje autorytarne ambicje.
Mieszkańcy Hongkongu odpowiadali na wszystkie te zmiany mieszanką oburzonych protestów i zrezygnowanego dostosowania się, pielęgnując nadzieję na ewentualne polityczne rozwiązania. Jednak bolesna porażka „rewolucji parasolek” z 2014 roku – gdy protestujący masowo okupowali ulice przez 79 dni, domagając się powszechnego prawa wyborczego – zadała szokujący cios tym oczekiwaniom. Coraz bardziej bezlitosna przemoc policyjna, publicznie pochwalana przez Pekin, z którą spotkały się tegoroczne protesty, jest zaś ucieleśnieniem tego, czego najbardziej obawiają się mieszkańcy Hongkongu: że ich życie nie ma znaczenia wobec planów, jakie dla miasta mają władze centralne.
Jest takie popularne powiedzenie powtarzane wśród protestujących, które w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Tylko my sami możemy uratować nasz Hongkong”. Jak wiele innych haseł, fraza ta ma kilka znaczeń: to zarówno wezwanie do działania, jak i bolesne spostrzeżenie na temat izolacji miasta. Wskazuje ono także na niemoc globalnego neoliberalizmu i jego pustych obietnic obrony „wolności” w (bogatych) społeczeństwach na świecie.
W przeciwieństwie do oskarżeń chińskich propagandystów, jakoby protesty w Hongkongu były wspierane przez złych agentów z Zachodu, nie ma zbyt wielu dowodów na to, by Zachód chciał w nich w jakikolwiek sposób uczestniczyć. Nawet gdy protestujący podejmowali desperackie próby „dyplomacji ludowej” – wywieszali flagi innych państw, kupowali ogłoszenia w międzynarodowej prasie, lobbowali u oficjeli – brytyjscy czy amerykańscy politycy byli w stanie zaoferować co najwyżej kilka tweetów, powściągliwych oświadczeń czy symbolicznych ustaw, z których większość i tak została zniweczona przez Donalda Trumpa. Amerykański prezydent powiedział na głos to, czego innym mówić nie wypadało: nazwał protesty „zamieszkami” oraz stwierdził, że „Chiny mogłyby to przerwać, gdyby tylko chciały”.
Fakt, że bogowie globalizacji nawet nie zamierzają odpowiedzieć na sygnały alarmowe dobiegające z tej azjatyckiej kapitalistycznej twierdzy, jest najdobitniejszym przykładem na to, co już od dawna wiedzą uciskani ludzie z całego świata: że neoliberalizm nigdy nie stanowił platformy dla międzynarodowej solidarności, a zamiast tego był fundamentem samolubnej logiki globalnego wyzysku. Wydarzenia w Hongkongu (i nie tylko) pokazują, że neoliberalizm i pozimnowojenne fantazje o wolnym rynku i światowym pokoju są w odwrocie nie ze względu na to, że zwycięża postęp, ale dlatego, że są wypierane przez nowszą, bardziej skuteczną ideologię autorytarnej kapitalistycznej przemocy, która rośnie w siłę wobec braku alternatyw i rozproszonej opozycji. Hongkong obrazuje, jak niebezpieczny staje się świat w obliczu braku spójnych międzynarodowych sił progresywnych.
Dla współczesnych mieszkańców Hongkongu nie ma żadnych klarownych dróg ucieczki, brak jest postkolonialnych modeli samostanowienia, które mogłyby uwolnić miasto z uścisku chińskiego systemu państwowego. By wyjść z tego kryzysu, mieszkańcy Hongkongu muszą znaleźć sposób na odzyskanie swojego historycznego znaczenia i zbudować pozytywną wizję swojej własnej ojczyzny. Jednocześnie jest konieczne, by międzynarodowa lewica wspólnie z Hongkończykami wypracowała nową analizę, która nie tylko po prostu przekształci te powielane do znudzenia zachodnie reguły, wedle których utrzymywany jest dzisiejszy status Hongkongu, ale pokusi się o wymyślenie na nowo antykapitalistycznej, antyautorytarnej strategii przetrwania z perspektywy miasta umiejscowionego na styku dwóch światów.
Tego rodzaju solidarność ze strony amerykańskiej lewicy mogłaby zakładać m.in. zniesienie kluczowej roli USA – od planu Marshalla po konsensus waszyngtoński – w tworzeniu i podtrzymywaniu powojennego systemu geopolitycznego, który nieprzypadkowo wpisuje aspiracje krajów Trzeciego Świata do samostanowienia w logikę globalnego neoliberalizmu.
Brytyjska lewica z kolei mogłaby zacząć od tego, by wymusić na własnym rządzie wzięcie odpowiedzialności za szkody wyrządzone przez ich dawny kolonialny system, który stał się skutecznym narzędziem opresji w rękach nowych autorytaryzmów.
Big Brother spotyka Big Data. Oto najbardziej totalna technologia władzy w historii ludzkości
czytaj także
Niewielkie miasto graniczne z siedmioma milionami ludzi nie może samodzielnie rozbroić hegemona, który trzyma je w sidłach. Jednak walka w tym krytycznym momencie powinna być pilnym wezwaniem dla wszystkich lewicowców, by pomóc w rozmontowaniu tych struktur, a jednocześnie pomyśleć, jak przeorganizować społeczeństwa, by odejść od modelu kapitalistycznych państw narodowych. Wówczas być może ludzie Hongkongu będą w stanie włączyć się w to, co Bernie Sanders nazwał „międzynarodowym frontem postępowym”. I tak jak pisze demokratyczny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, „zrobić wszystko, co w naszej mocy, by przeciwstawić się niepojętym siłom, zarówno rządowym, jak i korporacyjnym, które próbują nas podzielić i stawiać przeciwko sobie”. To właśnie na gruzach tego neoliberalnego porządku może się narodzić nowa historia emancypacji.
**
Wilfred Chan (@wilfredchan) to pisarz wywodzący się z hongkońskiej diaspory, obecnie mieszkający w Nowym Jorku. W 2014 roku jako dziennikarz relacjonował „rewolucję parasolek”. Jest także współzałożycielem „Still/Loud”, niezależnego magazynu o kulturze i sztuce w Hongkongu, oraz współpracownikiem „ArtAsiaPacific”.
Tekst ukazał się na stronie partnerskiego magazynu Krytyki Politycznej w Stanach Zjednoczonych Dissent.org. Z angielskiego przełożyła Marzena Badziak. Skróty i edycja od redakcji. Fotografie Studio Incendo, Flickr.com/CC.