Musimy być bardzo czujni wobec przedstawicieli medycyny alternatywnej, którzy starają się zacierać granice pomiędzy nauką a religią.
Jeden z chrześcijańskich kościołów w Nowej Zelandii umieścił na swojej siedzibie plakat z napisem: „Jezus leczy raka”. Wzbudziło to sporą sensację. Natychmiast rozpoczęła się dyskusja na temat granic wolności religijnej – zwłaszcza w kontekście potencjalnych zagrożeń dla społeczeństwa, wynikających z rozpowszechniania rozmaitych fałszywych przekonań
Pastor owego kościoła, Lyle Penisula, utrzymuje, że hasło jest prawdziwe. Akurat to w tej sprawie jest najprostsze – wystarczy zapytać czy istnieją jakiekolwiek dowody na to, że „Jezus leczy raka”? Otóż nie istnieją. Pastor, rzecz jasna, chętnie opowiada różne anegdoty o członkach swojego kościoła, którzy zostali wyleczeni z nowotworu. Przyznaje przy tym, że nie zachęcał nikogo do rezygnacji z konwencjonalnego leczenia, i że wszyscy jego podopieczni przeszli normalną terapię w szpitalu. Wydaje się przy tym nie dostrzegać, że nie jesteśmy wobec tego w stanie uznać leczniczej mocy Jezusa. Wszyscy wyleczeni mogli bowiem po prostu dobrze zareagować na szpitalną terapię.
Przeprowadzono całkiem sporo badań na temat skuteczności modlitwy wstawienniczej. Rezultaty są jednoznacznie negatywne. Znacznie więcej doniesień pokazuje, że nie przynosi ona żadnych efektów, a nieliczne badania, z których wynikają inne wnioski, są pełne błędów metodologicznych (chociaż media poświęcają im znacznie więcej uwagi). Gdyby modlitwa wstawiennicza miała jakikolwiek istotny klinicznie efekt, badania by go odzwierciedlały. Tymczasem pokazują jedno – brak takiego efektu.
Wiedza, którą dysponujemy, jest zatem zdecydowanie niekompatybilna z deklaracją, że „Jezus leczy raka”.
Gdyby chodziło w tym przypadku o jakiś lek, albo usługę medyczną, żadne prawo nie zezwoliłoby na tego typu promocję. Uznano by to za kłamliwą reklamę, albo sprzeniewierzenie się etyce lekarskiej. Ale w tym przypadku nie mamy do czynienia z żadnym lekarzem, ani próbą sprzedaży „cudownego środka”, tylko z kościołem, który na swoim budynku umieszcza bilbord.
Bevan i Jody Convin, których syn choruje na białaczkę, poczuli się urażeni tym napisem i zaskarżyli nowozelandzki kościół. Doskonale rozumiem dlaczego uraziły ich te bezczelne deklaracje – ale sam fakt, że ktoś czuje się urażony jakimiś poglądami, to jeszcze za mało, żeby ograniczać prawo do wolności wypowiedzi. Tak naprawdę prawo do wolności wypowiedzi ma za zadanie chronić właśnie niepopularne poglądy i przekonania. Poglądy podzielane przez większość i potencjalnie nieobraźliwe nie potrzebują zazwyczaj specjalnej ochrony.
Pastor odmówił zdjęcia napisu i wydaje się być bardzo zadowolony z szumu medialnego, jaki wywołała ta sprawa (prawdopodobnie o to mu przede wszystkim chodziło).
Moim zdaniem jednak wolność słowa i wolność religijna mają w tej sprawie pierwszeństwo. Pastor nie zaleca swoim podopiecznym rezygnacji z konwencjonalnego leczenia. Nie sprzedaje żadnego produktu. Jest także jasne, że mamy tu do czynienia z kościołem, który głosi swoją wiarę. Co więcej, Condinowie i wszyscy inni mają pełne prawo do publicznej krytyki kościoła i dowodzenia, że tego rodzaju twierdzenia nie są poparte żadnymi dowodami. Nie wyobrażam sobie po prostu żadnej prawnej, rządowej regulacji dotyczącej głoszenia tego typu poglądów. Przekonanie, że „Jezus leczy” jest w społeczności chrześcijańskiej dość szeroko rozpowszechnione i dodanie do niego słowa „rak” nic w zasadniczej naturze tego przekonania nie zmienia. Żeby podważyć prawo nowozelandzkiego – i każdego innego – kościoła do głoszenia tego, w co wierzy, musielibyśmy po prostu podważyć znacznie bardziej podstawowe zasady wolności religijnej.
Uważam jednak z drugiej strony, że rozmaite religijne poglądy dotyczące medycyny, to jest faktycznie dość grząski grunt. Uprzywilejowana pozycja, jaką cieszą się kościoły, głosząc rozmaite poglądy i deklarując, że są one „kwestią wiary”, bywa często wykorzystywana przez różnych propagatorów medycyny alternatywnej. Po opublikowaniu „Dianetyki”, L. Ron Hubbard został oskarżony o praktykowanie medycyny bez odpowiednich uprawnień. Postanowił więc po prostu przemianować swoją działalność i zarejestrował nową religię, czyli scjentologię. W jednej chwili wszelkie prawne kwestie przestały być dla niego jakimkolwiek problemem. Tradycyjni uzdrawiacze również korzystają z tego przywileju, podobnie jak wielu przedstawicieli alternatywnej medycyny, którzy do swoich koncepcji chętnie włączają „duchowe” treści.
Niektórzy robią po prostu i jedno, i drugie – zajmują się leczeniem, a kiedy trzeba chowają się za parawanem wiary.
Moim zdaniem należałoby przede wszystkim starannie oddzielić te dwa obszary. Religia i różne przekonania oparte na wierze powinny być wyraźnie prezentowane jako pozbawione uzasadnienia w medycznej wiedzy – i nie powinny podszywać się pod przemysł medyczny czy farmaceutyczny. Legalne medyczne procedury – podobnie – nie powinny opierać się na wierze, tylko na standardach naukowych i etycznych, które we współczesnej medycynie obowiązują.
To jest właśnie lekcja, jaką powinniśmy wyciągnąć z tej historii. Musimy być po prostu bardzo czujni wobec przedstawicieli medycyny alternatywnej, którzy starają się zacierać granice pomiędzy nauką, a religią.
Przełożył Tomasz Stawiszyński
Copyright © Steven Novella, Neurologica Blog, http://theness.com/neurologicablog/
Prof. Steven Novella jest neurologiem, pracownikiem naukowym Yale University School of Medicine, jednym z najbardziej znanych amerykańskich sceptyków, prezesem i współtwórcą New England Skeptical Society i członkiem Committee for Skeptical Inquiry. Prowadzi blog Neurologica, jest także jednym z głównych autorów strony Sciencebasedmedicine.org