Już od dwudziestu lat seria strzelanek Wolfenstein jest synonimem lekkiej komputerowej rozrywki. Dlaczego strzelanie do wirtualnych nazistów miałoby nagle stać się skandalem?
Od roku 1992, w którym zastrzelił swojego pierwszego nazistę, William „B.J.” Blazkowicz, regularnie pojawia się na ekranach komputerów. Do tej pory oburzenie wzbudzał najwyżej wśród wymierających wyznawców przekonania, że przemoc wirtualna prowadzi do prawdziwej agresji. Pozycja II wojny światowej, nazistów i Wolfensteina na scenie gier wideo wydawała się niezachwiana. Jak wyjaśnić w takim razie zamieszanie, które wywołała kampania reklamowa najnowszej części gry Wolfenstein: The New Colossus, obecne nawet w tak niebranżowych mediach jak „Forbes” czy „Guardian”?
Częściowo tłumaczy je sprytnie wymyślony slogan „Make America Nazi-Free Again” (Uwolnij znów Amerykę od nazistów), odwołujący się do kampanii wyborczej Trumpa. Ukazuje on jej motywy przewodnie w nowym świetle: szowinizm, nacjonalizm, militaryzm i nietolerancję. Przypominanie o tym, że były to również motywy przewodnie nazizmu, stoi dziś najwyraźniej w sprzeczności z dobrym obyczajem, ale przecież to tylko gra komputerowa, prawda?
W każdej ręce giwera
I do tego naprawdę udana. Podstawowa formuła nowego „Wolfa” naśladuje wcześniejszą wersję gry: niezbyt rozbudowane poziomy, w których nacisk został położony na grafikę i zapadającą w pamięć scenerię. Jeden etap obejmuje zazwyczaj od trzech do pięciu scen skupionych wokół obiektów centralnych – może być to obrona pomału jadącej windy, mozolne przedzieranie się przez halę fabryczną pełną rozmontowanych tramwajów lub ucieczka z uformowanej na podobieństwo amfiteatru sali sądowej, gdzie wrogowie skrywają się pomiędzy ławami i strzelają do nas z balkonu. Standardowo sceny połączone są korytarzami, w których gracz może odetchnąć i przygotować się na kolejną dramatyczną akcję. Trzeba przyznać, że podstawowa struktura „walczyć, przeszukać pomieszczenie, przeszukać zwłoki i przejść do kolejnej akcji” została w grze sprawnie opakowana przy pomocy atrakcyjnej grafiki, skrócenia poszczególnych etapów i częstych wstawek filmowych. Historia pochłania nas również w segmentach pomiędzy poszczególnymi misjami, gdy przechadzamy się po kwaterze głównej ruchu oporu (umieszczonej tym razem w uprowadzonej łodzi podwodnej), rozmawiamy z postaciami, szukamy pomysłowo schowanych dokumentów i przedmiotów albo po prostu chłoniemy atmosferę.
Ileż razy wtłaczano nam do głowy, że nazizm jest tym największym złem, jakie stworzyli ludzie. To, że nazizm jest zły, wiemy wszyscy. Tak samo jednak przyzwyczailiśmy się myśleć, że dotyka on tylko innych ludzi, gdzieś daleko i w zupełnie innych czasach.
Nie znaczy to jednak, że nowa część Wolfensteina jest krótka. O ile gracz nie spieszy się, aby grę co najszybciej ukończyć, ale poświęci się eksploracji tajnych schowków skrywających listy, nagrania, wycinki z gazet i inne drobiazgi nadające grze właściwy koloryt, przejście The New Colossus może mu zająć nawet dwanaście godzin, co jak na strzelankę jest całkiem dobrym wynikiem. Podobnie jak we wcześniejszych edycjach i tutaj znajdziemy motywację do zagrania kilka razy. Powraca możliwość wyboru chronologii w zależności od tego, który z towarzyszy Blazkowicza przetrwa pierwszy etap, a później można też poszerzyć swe umiejętności o jeden z trzech talentów w walce wręcz, skradaniu się lub w strzelaniu.
Wybór spomiędzy różnych sposobów walki był jedną z największych zalet już edycji Wolfensteina z 2014 roku (The New Order) i jako taki został zachowany. Kontrolujący teren naziści z reguły nie są świadomi obecności poszukiwanego terrorysty, a gracz może sam zdecydować, jak zmierzy się z ich liczebną przewagą. Może skrywać się za przedmiotami i czołgać się w cieniu, likwidować wrogów z bliska, jednego po drugim, lub bronią z tłumikiem, może w końcu stanąć pośrodku pobojowiska z automatem w każdej ręce i puścić serię prosto w armię wroga, wywołując kakofonię wystrzałów, wybuchów i krzyku rannych. Ma też, rzecz jasna, możliwość, połączyć różne techniki, podkraść się na wygodną pozycję i rozpętać piekło na własnych zasadach.
Każda strategia ma swoje wady i zalety. Zwolennicy ogłuszającego masakrowania wszystkiego, co się rusza, zaczną szybko przeklinać nazistowskich oficerów, którzy z bezpiecznych pozycji w tyle za zwykłymi żołnierzami bezustannie wzywają przez krótkofalówki nowe posiłki. Najlepsze rozwiązanie – rozprawić się z nimi na samym początku, zanim zaczniemy jeszcze strzelać na serio – komplikują z kolei psy, których węch może zlokalizować nas lepiej niż przenikliwy ludzki wzrok. Znowu też wyprowadzą nas z równowagi różne pancerne warianty nazistów, czworonożne roboty z miotaczami ognia i wyjątkowo natrętne drony atakujące z powietrza.
Arsenał, który B.J. ma do dyspozycji, będzie znany każdemu, kto grał już w The New Order czy niemal jakąkolwiek inną strzelankę. Noże do rzucania wymieniono na trochę bardziej amerykańskie, ale działające podobnie toporki, z powrotem jest tu karabin snajperski, pistolet z tłumikiem, strzelba na odbijające się od ścian szrapnele i broń laserowa, skradziona w poprzedniej części z wojskowego laboratorium. Z dodatku The Old Blood przetrwał też miniaturowy miotacz granatów. I to by było w sumie na tyle. Dalej pozostaje możliwość używania dwóch broni równocześnie, co pozwala przygotować się na każdą sytuację, ale nic nowego czy szczególnie ciekawego się nie pojawia. W odróżnieniu od The New Order, gdzie aktywacja broni i jej alterantywnych trybów następowała stopniowo, a każda nowość miała swoje miejsce i związane z nim uczucie satysfakcji (na przykład, gdy pod koniec gry okazywało się, że zwykły karabin w nowym trybie strzela rakietami), w drugiej części modyfikacje zależą głównie od samego gracza, który zbiera upgrade’y na poszczególnych etapach, aby później dowolnie je wykorzystywać. Z jednej strony jest to wyjście naprzeciw oczekiwaniom grającego, który może szybko udoskonalić ulubioną broń, z drugiej jednak system ten nieprzyjemnie podkreśla fakt, że oferta broni jest ograniczona i pozbawiona choćby jednego nowego gadżetu.
Niewykorzystana okazja
Właśnie w niedostatku innowacji można dostrzec największą słabość nowego Wolfensteina. The New Order było wspaniałą grą, która w swoim czasie wniosła do dość zatęchłego świata strzelanek powiew świeżości. Zamiast typowych, realistycznych i zaprojektowanych dla większej liczby graczy rozgrywek w typie Call of Duty, pojawiła się dynamiczna gra, która nie obawiała się zrezygnować z multiplayera i postawić na długą kampanię dla jednego gracza, z naciskiem na mocną opowieść i wycyzelowaną oprawę graficzną. I to chwyciło – sukces finansowy The New Order zainspirował całą falę podobnie ukierunkowanych strzelanek, takich jak remake Dooma (który, owszem, miał tryb multiplayer, niemniej praktycznie nikt z niego nie korzystał, a krytycy opiewali przede wszystkim ociekającą adrenaliną akcję) lub genialny Prey. The New Colossus miał więc sposobność przesunąć granice gatunku jeszcze dalej – bez konieczności wprowadzania niczego nowego, bo wystarczyło wyciągnąć wnioski z gier, które pojawiły się na rynku w przeciągu trzech ostatnich lat.
Gry wideo są lepsze niż prawdziwe życie? [rozmowa z Nathanem Hillem]
czytaj także
Tak się jednak nie stało. W The New Order, The Old Blood i The New Colossus gra się dokładnie tak samo, co zostało jeszcze uwypuklone przez brak nowych broni i technik. Pomijając fabułę, grafikę i wykonanie, mamy przed sobą grę identyczną z tą z 2014 roku. Struktura poziomów i uzbrojenie pozostały bez zmian. Nie musi to być wadą, jeśli wszystkim, czego oczekujemy, są po prostu kolejne poziomy The New Order. Pod tym względem wszystko jest w porządku, a dziesiątkowanie nazistów jest wciąż cholernie wciągającą zabawą. A jednak trudno nie zauważyć, że gra miała większy potencjał i tylko jedno chroni ją teraz przed etykietką dobrej, ale przewidywalnej strzelanki. Fabuła.
Szare lata sześćdziesiąte
O możliwościach gry komputerowej jako samodzielnej formy wyrazu napisano już dużo, a Wolfenstein może posłużyć za przykład ewolucji tego gatunku. Podstawowa zasada gry, czyli zaliczanie poziomów i eliminacja nazistów, na przestrzeni dwudziestu lat pozostała niezmienna . Historia, zapewniająca graczowi punkt odniesienia i motywację, długo utrzymywana była w poniekąd żartobliwym tonie. W pierwszych częściach gry jeniec wojenny B.J. musiał wydostać się z więzienia w zamku, od którego pochodzi nazwa gry, aby następnie fabuła mogła wypełnić się supertajnymi planami nazistów chcących opanować świat za pomocą fantastycznych technologii i złowieszczych okultystycznych projektów. Tę fazę dobrze ilustruje moment, gdy w klasycznym Wolfensteinie pojawia się sam Hitler – w kokpicie gigantycznego robota wyposażonego w cztery karabiny rotacyjne.
Komiksowy, niepoważny i celowo tandetny ton tych historyjek wojennych, z dodatkiem elementów sci-fi i horroru, radykalnie zmienił się w przedostatnim wydaniu gry Wolfenstein: The New Order z roku 2014. Szwedzcy programiści z Machinegames pozornie utrzymali dotychczasową konwencję gry. Naziści wciąż uosobiają czyste zło, stale wykorzystuje się monstrualne roboty i broń laserową, w ziemi zaś czekają na znalezienie magiczne artefakty. Pozostaje bohater B.J., który potrafi wystrzelać setki żołnierzy po to, żeby w dwunastej godzinie rozgrywki stoczyć decydującą bitwę… I przegrać.
Akcja The New Order i jego bezpośredniej kontynuacji The New Colossus rozgrywa się jednak w alternatywnej historii lat sześćdziesiątych XX wieku. Naziści podbili Europę i Amerykę. B.J. budzi się ze śpiączki i trafia do ruchu oporu. Klasyczne pola bitwy, obozy jenieckie i tajne laboratoria przeplatają się z szarą rzeczywistością okupowanych miast, zdewastowanych wsi i zrezygnowanej ludności. To, co wyjątkowe, ustępuje miejsca codzienności. I chociaż sceny akcji i monumentalne walki nie zniknęły z opowieści, zaskakująco dużo uwagi poświęca się teraz postaciom z małej grupy partyzantów, do której dołączył B.J. Narracja staje się w ten sposób bardziej osobista, nie stroniąc przy tym od kontrowersyjnych tematów – The New Order należy na przykład do nielicznych gier, w których można zobaczyć obóz koncentracyjny.
Wy byliście nazistami już wcześniej
The New Colossus – przenosi akcję z Europy do Ameryki, wcale jej przy tym nie oszczędzając. Po tym, jak Niemcy zrzucili bombę atomową na Nowy Jork, Stany Zjednoczone poddają się i rozpoczyna się okres okupacji i nowego, nazistowskiego ładu: „kolorowi” i „dewianci” są spędzani do obozów koncentracyjnych, na Południu, za zgodą okupantów, władzę sprawuje Ku-Klux-Klan, a kolaboranci hołubią nową, białą i chrześcijańską, oczyszczoną z pasożytów Amerykę. To właśnie w grupach mniejszościowych tlą się ostatnie iskierki oporu, które B.J. musi rozpalić, zanim jego własne ciało, po przejściach z poprzedniej części utrzymywane przy życiu przy pomocy specjalnego kombinezonu, definitywnie odmówi posłuszeństwa. Do tego dochodzi trauma spowodowana u niego powrotem do domu.
Po co armii hełmofony? Jak będzie wyglądał żołnierz przyszłości
czytaj także
Dopóki B.J. masakrował nazistów w Europie, była to opowieść o bohaterskim Amerykaninie stawiającemu czoła obcym, którzy umożliwili swoją słabością lub okrucieństwem zwycięstwo Złu. Obsadzenie w roli czarnych charakterów nazistów jest wygodne przede wszystkim dlatego, że nie budzi to żadnych kontrowersji. Ileż razy wtłaczano nam do głowy, że nazizm jest właśnie tym największym złem, jakie stworzyli ludzie. To, że nazizm jest zły, wiemy wszyscy. Tak samo jednak przyzwyczailiśmy się myśleć, że dotyka on tylko innych ludzi, gdzieś daleko i w zupełnie innych czasach.
W poprzedniej części, The New Order, w jednej ze scen B.J. pyta swojego towarzysza broni, który ze względu na swój kolor skóry musiał opuścić Amerykę, jak to możliwe, że jego kraj nie postawił się okupantowi. Otrzymuje wtedy mrożącą krew w żyłach odpowiedź: „Czemu mielibyście się przeciwstawiać? Byliście nazistami na długo przed Niemcami, na długo przed wojną!”. Następuje opowieść o segregacji, dyskryminujących przepisach i zinstytucjonalizowanym rasizmie, które z niepokojącą regularnością powracają w debacie politycznej nie tylko na Zachodzie.
Skrajne reakcje na kampanię marketingową Wolfenstein: The New Colossus nie przerażają tylko dlatego, że demaskują liczną obecność zwolenników dyskryminacji ze względu na rasę, wyznanie czy orientację seksualną. Bardziej znamienne jest, że projektanci gry musieli potworność takich przekonań ucieleśnić w nazistach, umieścić je w znanych dekoracjach i dla pewności parę razy celowo uderzyć w alt-right (jak w przypadku dialogu parodiującego mem So much for the tolerant Left), żeby do kogokolwiek dotarło, ile wspólnego mają z ideologią nazistowską hasła współczesnej skrajnej prawicy w Ameryce. Oburzenie wywołane The New Colossus może wskazywać na trudności w zaakceptowaniu nieprzyjemnego podobieństwa współczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej do tej z międzywojennych Niemiec. Nowy Wolfenstein potrafi zadawać niewygodne pytania i w tym tkwi jego największa siła.
Autor ustrzelił swojego pierwszego wirtualnego nazistę w wieku siedmiu lat.
Tekst pochodzi z siostrzanej strony A2larm.cz. Z czeskiego tłumaczyła Katarzyna Jurczak.