Skoro Marek Mikos odpalił już w Krakowie rozklekotany wehikuł czasu, my też przestawmy wajchę w naszym chronomobilu.
Nie wiem, czy sierpień nadal jest miesiącem trzeźwości, ale z pewnością wrzesień stał się miesiącem konferencji. W ciągu ośmiu dni odbyły się aż trzy spotkania na wysokim szczeblu poświęcone teatrowi. W malowniczym Gdańsku, w Belwederze, w cieniu wawelskiego wzgórza – wszędzie zacni mężowie radzili nad poprawą stanu scen polskich.
Belweder, czyli porwanie Michela Houellebecqa
Opowiem państwu o tych trzech spotkaniach w porządku achronologicznym. Chociaż Ministerstwo Kultury zapewnia ostatnio, że coraz więcej czasu poświęca kulturalnej bazie, to najbarwniejsze opowieści wiążą się z nadbudową.
Ideologiczne założenia proponowane przez obecną władzę ludziom sceny mogli poznać uczestnicy konferencji Teatr polski – tradycja i przyszłość, zorganizowanej przez Kancelarię Prezydenta w Belwederze 20 września. Intelektualną gwiazdą spotkania był Antoni Libera.
Jak to w przypadku wybitnego humanisty, tematyczny rozrzut wystąpienia był szeroki. „Narodowy socjalizm to był – socjalizm!” – stwierdził autor Madame. Bardzo to mądre zdanie, owszem, prawie jak okładka „Do Rzeczy”, ale co ma do teatru? Otóż według Libery sytuacja w polskim teatrze jest funkcją obecnego położenia geopolitycznego Polski – między zdominowaną przez niemiecki kryptoimperializm socjalistyczną Unią Europejską – spadkobierczynią mocarstwowych roszczeń nazizmu – a Putinowską Rosją. Europa zdradziła swoje ideały, nie jest już tą łacińską Europą, do której jako Polacy zmierzaliśmy – spóźniliśmy się tragicznie. Co ma w tej sytuacji zrobić polska sztuka? Opowiadać o kryzysie cywilizacji europejskiej. Za wzór postawiony jej został… Michel Houellebecq. Faktycznie, Houellebecq o kryzysie cywilizacji pisze. Ale ciekawe, czy chciałby grać w jednej drużynie na przykład z Marcinem Wolskim?
Jaką przyczynę powodzenia w Polsce autora Cząstek elementarnych upatrzył sobie wytrawny znawca Francji, arbiter teatralnego dobrego smaku i strażnik ortodoksji polskich wystawień Samuela Becketta? Dlaczego cenią go u nas środowiska, jak powiedział Libera, „lewicowo-lewackie”? Bo osiągnął „niebywały sukces”, bo jest „konsekwentny i silny” i jest „bogaczem”. Zaś artystyczne środowiska lewicowo-lewackie nie wierzą w to, co robią, tylko wiedzą, że – póki co- ich perfidna działalność na rzecz posthitlerowsko-neostalinowskiej Unii przynosi profity.
czytaj także
Tylko jak tu zadekretować PiS-owskiego Houellebecqa, jak sklonować go w kazamatach Pałacu Potockich-Czartoryskich, siedziby Ministerstwa Kultury? Jakimi przelewami go dopompować – skoro Libera sugeruje, że jeśli obróci się zwrot ideologiczny rzekomo lewackich „nagród i festiwali”, to zmieni się polski krajobraz artystyczny?
Cóż, widzę pewien problem. Musiałby to być Houellebecq niezbyt kontrowersyjny, co by bezeceństw nie wypisywał ani pornografii nie szerzył – od mizoginicznych opisów seksu oralnego mamy już w końcu w polskiej prozie Bronisława Wildsteina. Houellebecq sterowalny, co by antyrządowych głupot po mediach nie gadał. No i Houllebecq z poziomem skomplikowania ironii nieprzekraczającym miary 1-1,2 ziemkiewicza, coby każdy go zrozumiał. W końcu tenże sam Wildstein powtarza przy każdej okazji, że kultura ma być dla wszystkich Polaków, a nie zdegenerowanej warstewki artystów. Większość Polaków zaś, wywodził niedawno w „Teologii Politycznej” intelektualny guru obozu władzy prof. Zybertowicz, „nie posiada genetycznego uposażenia, które by dawało im szansę na wielopoziomowe myślenie oraz autorefleksję, albo uwięziona jest w kontekstach społecznych, które nie preferują takiego myślenia, nie premiują go”.
Polski Houllebecq poziomem skomplikowania ironii nie mógłby przekraczać miary 1-1,2 ziemkiewicza, coby każdy go zrozumiał.
Trudno się z drugą częścią opinii prof. Zybertowicza nie zgodzić – w końcu sam socjolog mozolnie pracuje na to, by Polacy pozostali w kontekstach niepremiujących autorefleksji; konteksty te usilnie emituje się z anten Woronicza, z podstaw programowych MEN czy z przeciętnej ambony.
Wróćmy jednak do teatru. Na konferencji gościła również wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka, która na okoliczność belwederskiego kontekstu na chwilę przybrała dawną postać. Zniknęła więc ekumeniczna urzędniczka, rzetelnie zatroskana o emerytury artystów i wysłuchująca socjalnych propozycji z Wydawnictwa Krytyki Politycznej rodem – wróciła zaś stara dobra publicystka „Gazety Polskiej Codziennie”, zwalczająca „lewicowy wrzask”. Recenzentka na urzędzie przeciwstawiła teatr „wspólnoty narodowej” teatrowi „ponadnarodowej wspólnoty artystów”, podkreśliła także, że sztuka powinna podejmować tematy ludzi cierpiących dziś z powodu wynarodowienia. Nie wiem, osobiście nie czuję się wynarodowiony, większość znanych mi polskich artystów również wynarodowiona nie jest. Co więcej, jako Ślązak zadeklarowałem w spisie powszechnym nawet dwie narodowości!
Zwinogrodzka chce nas jednak, biedne wydziedziczone sieroty, uratować – za pomocą nowego narodowego teatru, który byłby „artystycznie dziełem XXI wieku, atrakcyjnym, czy jak to mawiają młodzi ludzie – sexy”. Sądząc po seksapilu artystycznych produktów autorów związanych z obozem władzy, możemy spać spokojnie. My – luksemburgiści, ślązakowcy, kosmopolici, rewizjoniści i masoni.
czytaj także
Kraków, czyli wehikuł czasu
PiS-owskiego Houellebecqa jak nie było, tak nie ma. Jakie koncepty artystyczne opuszczają laboratorium ministerstwa, mogliśmy się przekonać w piątek, 15 września, w Starym Teatrze w Krakowie. Na drugiej w ciągu tygodnia konferencji programowej jego nowy dyrektor Marek Mikos przedstawił kolejnego w ciągu kwartału kandydata na dyrektora artystycznego. Anglo-polskiego reżysera Gieletę zastąpił scenograf Jan Polewka, były dyrektor Teatru Groteska. Polewka zakręcił korbką wehikułu czasu i obiecał pośrednio, że Stary wróci do złotego wieku, gdzieś między latami 80. i 90. „Będzie tak, jak kiedyś było” – tymi słowami poety Jana Wołka, zwycięzcy Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie z 1975 roku, można by podsumować program Jana Polewki. I nie przypominać, że kolejny wers brzmiał: „Tylko mi popchniecie wózek”, bo byłoby to wybitnie nieeleganckie.
Polewka, niegdyś reżyser cenionych przedstawień dla dzieci, rozsnuwał przed przysypiającymi dziennikarzami bajkę. Opowiadał więc, jak zaprosił do współpracy Krzysztofa Jasińskiego, w złotych latach kultury studenckiej twórcę potęgi Teatru Stu, który – ma nadzieję Polewka – pomoże mu sprowadzić do Starego z powrotem Jerzego Trelę. Szkoda tylko, że niedawna inscenizacja Wesela Jasińskiego w warszawskim Teatrze Polskim przypomina nieco telewizyjną biesiadę kabaretową w Kopydłowie. Na konferencji dowiedzieć się też można było, że Polewka rozmawiał przed laty z Andrzejem Sewerynem o wystawieniu Wesela w Starym – i do tej rozmowy teraz wróci. I że z „Jurkiem Stuhrem” – którego do pracy również zaprosi, by wrócił do Gombrowiczowskiej Iwony z 1990 – spotkałby się najchętniej w restauracji Del Papa. Bo przecież Stuhr to były rzecznik papieski z filmu Morettiego, wytłumaczył Polewka. Tu nastąpiła pauza na śmiech. Śmiech nie nastąpił. O tym, by rzeczywiście Stuhr czy Seweryn mieli pracować w Starym, też nie słychać.
czytaj także
Daleko Mikosowi i Polewce do eleganckiej powściągliwości watykańskich urzędników prasowych. Patronem długości konferencji nowej dyrekcji Starego jest raczej Fidel Castro – wymęczenie zalatanych lokalnych żurnalistów godziną gadania z pewnością ogranicza liczbę pytań. Wśród wymienianych w rozwlekłym i dygresyjnym autoreferacie rozlicznych przewag Jana Polewki znalazło się też przekonanie przed laty Kazimierza Dejmka – z którym Polewka przez lata pracował, a który w 1993 roku został ministrem kultury – do powierzenia dyrekcji Teatru Narodowego Jerzemu Grzegorzewskiemu.
Tym ostatnim bym się na miejscu zastępcy dyrektora Polewki nie chwalił. Ezoteryczny, wyrafinowany Grzegorzewski raczej nie zostałby dziś przez Bronisława Wildsteina uznany za reżysera dla „wszystkich Polaków”, a przez członków krakowskiego „Klubu Gazety Polskiej” za twórcę godnego teatru „na-ro-do-we-go”.
Właśnie. Zawsze bliżej mi było do tej mniejszościowej frakcji lewicowo-liberalnej inteligencji polskiej, która słowa „naród” nie uważała za ponure zaklęcie, co zawsze zwiastować musi rzeczy złowrogie. Jednak w przypadku Starego Teatru przymiotnik „narodowy” stał się właśnie takim zaklęciem, prostym i skutecznym. Od 1991 roku „Państwowy Stary Teatr w Krakowie” stał się sceną narodową – co oznaczać miało stabilne finansowanie zasłużonej sceny w obliczu nadciągającego usamorządowienia i wszechobecnych wówczas cięć. Z nazwy „narodowym” Stary Teatr stał się dość niedawno i dość niepostrzeżenie – w lutym 2001 roku, u schyłku rządów premiera Buzka i jego ministra kultury, Kazimierza Michała Ujazdowskiego.
Co było dalej, pamiętamy. Dwanaście lat później, trzy dni po Marszu Niepodległości 2013 prawicowi aktywiści krzyczeli na widowni Do Damaszku Klaty – „to jest teatr narodowy!”. Narodowy – czyli taki dla Radia Maryja, ONR i „Gazety Polskiej”, a nie dla przypadkowego zbioru jednostek, którym prawdziwie uświadomionym narodowo elementom musi wydawać się polskie społeczeństwo.
czytaj także
Niektórzy chcą rozumieć ten slogan subtelniej i bardziej po inteligencku. Na przykład nowy kierownik literacki Starego, Artur Grabowski, w ramach swojego projektu zaproponował, by w Starym trwał „nieustanny rytuał dziadów”. Grabowski – najmłodszy w towarzystwie, bo urodzony w 1967 roku, literaturoznawca z UJ i poeta z kręgu „Brulionu” – zapewnił, że dbać będzie o to, by Stary Teatr był także teatrem nowym.
Wiceminister Zwinogrodzka zdążyła już w TVP Kultura nazwać „profesora Grabowskiego” „niekwestionowanym autorytetem”. Grabowski wie zapewne, co się stało z poprzednim „niekwestionowanym autorytetem” teatralnym Ministerstwa Kultury, „najbardziej znanym na świecie polskim reżyserem”, Michaelem Gieletą. Najpierw ma się swój moment – potem jest się memento. Ewentualnie – memem.
Gdańsk, czyli milczenie owiec
We wtorek, 12 września, gdy Polewka dopiero odpowiadał na propozycję Mikosa, w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku trwała teatralna sesja Ogólnopolskiej Konferencji Kultury. Ten ministerialny cykl branżowych spotkań z odpowiedzi na zignorowany przez resort ubiegłoroczny Kongres Kultury, przekształcił się płynnie w „konsultacje” przed zapowiadaną zmianą ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej. Konsultacje o tyle osobliwe, że nie konsultuje się żadnych konkretnych rozwiązań. Minister Zwinogrodzka jeździ sobie od muzyków do plastyków, od artystów ludowych do ludzi teatru – i wysłuchuje bolączek. Odróżnia to działanie resortu Glińskiego od chociażby Gowina – cokolwiek myśleć o propozycjach tego ostatniego, to jednak jakieś propozycje przedstawił.
czytaj także
Gdańskie spotkanie nie miało ideologicznego przechyłu i na tle szopki krakowskiej oraz szopki belwederskiej było dość bezbarwne. Niestrudzony Olgierd Łukaszewicz, szef Związku Artystów Scen Polskich, wygłosił te same słuszne socjalne i systemowe postulaty, co zawsze. Podziwiam siłę Łukaszewicza do nieustannego angażowania na rzecz ucywilizowania stosunków pracy w kulturze – mimo że nie jest mu to nijak potrzebne do zawodowej kariery, a grunt staje się coraz trudniejszy. Łukaszewicz przywołał w swoim wystąpieniu też głos niezaproszonej na żadne z ministerialnych wydarzeń Inicjatywy Pracowniczej – najprężniej rozwijającego się w środowiskach twórczych związku zawodowego.
Naczelny „Dialogu” Jacek Sieradzki podkreślał z kolei (za dyrektorem legnickiego teatru Jackiem Głombem) – że teatr w Polsce jest przede wszystkim lokalny i samorządowy – i nie należy tego niszczyć. Postulował też, by stworzyć rodzaj centralnego funduszu na ambitne projekty, który dofinansowałby poszukujący teatr w – przykłady ode mnie – Wałbrzychu czy Bydgoszczy, by lokalny urzędnik nie musiał sam rozstrzygać, czy ma do czynienia z „nowym Grotowskim”, czy nie – to już znów określenie naczelnego „Dialogu”.
Aliści apel Jacka Sieradzkiego, choć pewnie i sensowny, zabrzmiał tak, jakbyśmy byli wciąż w roku 2013 czy 2014 i głównym problemem była nieruchawość resortu kultury, brak wsparcia dla sensownych reform. Tymczasem sytuacja się zmieniła, a ton gdańskiej debaty – nie. Zaskakująco mało padło słów o dewastacji najważniejszych scen – Teatru Polskiego we Wrocławiu czy Starego Teatru w Krakowie. Za pierwszą ministerstwo jest współodpowiedzialne, za drugą odpowiada samodzielnie. W Gdańsku panowały pokrywane kurtuazją zniechęcenie i bezsilność. Dopóki ministrem, lub choćby wiceministrem kultury nie zostanie Łukaszewicz – postulować sobie możemy.
czytaj także
Zresztą, czy Ogólnopolska Konferencja Kultury ma jakieś rzeczywiste znaczenie? Najbardziej trzeźwy głos w Gdańsku należał do poznańskiego księgowego. „Czy będzie nowa ustawa, znowelizowana ustawa, to nie ma żadnego znaczenia” – powiedział Michał Wojtuś z Teatru Polskiego w Poznaniu. „Jeżeli chcemy coś zmieniać , to musimy zmieniać system, a system to nie tylko nasza ustawa – to kodeks pracy, ustawa o podatku dochodowym, o prawach autorskich, o zabezpieczeniu społecznym” – dodał.
Zatem państwo paneliści pogadają, pani profesor z SWPS (ta sama, co za Platformy) opracuje kolejne opracowanie, w którym powracać będą sformułowania w rodzaju „gospodarka kreatywna” i które w formacie PDF pokryje się wirtualnym kurzem w jakimś rzadko uczęszczanym zakątku internetu. Wiceminister Zwinogrodzka ociepli nieco wizerunek – zapozuje do kilku zdjęć z artystami i udzieli kilku zatroskanych wywiadów, a przedstawiciele związków i stowarzyszeń znów wygłoszą swoje postulaty – oczywiście ci, z którymi zechciało ministerstwo rozmawiać.
czytaj także
A co będzie dalej? Skoro Marek Mikos odpalił już w Krakowie rozklekotany wehikuł czasu, my też przestawmy wajchę w naszym chronomobilu. Jest rok 1997. Z okładki „Wprost” spogląda, jak dziś, Leszek Balcerowicz. A Kuba Sienkiewicz śpiewa w Opolu: „Już każdy powiedział, to co wiedział, trzy razy wysłuchał dobrze mnie. Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest”.
Czy faktycznie nie ma się czego bać? No, nie całkiem. Jeśli ministerstwo przepchnie jakieś zmiany w ustawie – to będą one pewnie należeć do obszaru, którego ustawa faktycznie już dziś dotyczy. Czyli na przykład trybu powoływania dyrektorów – ministerstwo chciałoby pewnie jakoś zwiększyć tu swój wpływ, a np. lobby szefów instytucji muzycznych życzyłoby usunięcia związków zawodowych z komisji konkursowych. Obstawiałbym też, że resort spróbuje stworzyć parodię rozwiązania proponowanego przez Sieradzkiego – jakiś centralny kociołek, z którego uznaniowo rozdzielać będzie środki dla kandydatów naPiS-owskich Houllebecqów. Pewnie już gdzieś po cichu formuje się kolejka. Ale teatr to przetrwa. Przetrwał już niejedno.