Na scenie krew leje się strumieniami. Ale prawda na temat typowego incela nie byłaby dla widzów interesująca, jego dzień składa się bowiem z grania na komputerze, kompulsywnej masturbacji i orki w „Januszexie”. Patrycja Wieczorkiewicz pisze o spektaklu „A miłości bym nie miał” Układu Formalnego.
Przyznam, że bałam się tego spektaklu. Dobrze wiem, jak niełatwo znaleźć środek pomiędzy wybielaniem środowiska inceli a demonizowaniem go, między próbą zrozumienia źródeł powszechnej w nim mizoginii a usprawiedliwianiem jej. Twórcy z Układu Formalnego, wrocławskiej grupy teatralnej, znani są ze stawiania pytań w ważnych społecznie kwestiach − jak demokracja czy przemoc seksualna. Teraz sięgnęli po temat samotności, izolacji, wykluczenia seksualnego oraz związanej z tym frustracji, a nierzadko również niechęci czy nienawiści wobec kobiet, kreśląc psychodeliczny, dość karykaturalny obraz mężczyzn pozostających w mimowolnym celibacie. Spektakl w reżyserii Jana Hussakowskiego, na podstawie scenariusza Macieja Midora, miał premierę 25 września, a już 14, 15 i 16 października będzie grany ponownie.
Mężczyźni cierpią w świecie zorganizowanym przez mężczyzn. A z kobiet robią kozły ofiarne
czytaj także
Choć spektakl skupia się na Elliocie Rodgerze, postaci dość jednoznacznie negatywnej, budzącej pogardę nawet w incelosferze, znaczna część scenariusza oparta została na autentycznych wpisach z polskich forów, głównie z Wykopu. W ten sposób twórcy oddają głos samym zainteresowanym, wprowadzając do sztuki zagadnienia takie jak zaburzenia psychiczne, myśli samobójcze, presja sprostania standardom „prawdziwej męskości”, brak znajomych czy nakręcany przez social media i aplikacje randkowe lookism (wyglądyzm).
Realne cierpienie przeplata się z niekontrolowanymi wybuchami werbalnej agresji, przekonanie o własnej niższości względem „samców alfa” i „normików” z zawiścią wobec nich, marzenie o bliskości i intymności z wrogością wobec kobiet, mających ponosić odpowiedzialność za smutny los inceli i przegrywów.
Koszmar Elliota Rodgera
Rodger to najsłynniejszy incel-terrorysta, który w 2014 roku dokonał krwawej masakry na terenie kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, zabijając siedem osób (w tym siebie) i raniąc czternaście innych. Podzielił własne środowisko − dla jednych stał się bohaterem, symbolem „buntu prawiczków”, który miał odwagę przekuć słowa w czyny, dla innych prześmiewczym memem (mniej więcej tym samym, czym dla młodej lewicy bywa Stalin i żarty z gułagów). Niewielu może utożsamić się z jego sytuacją − Rodger był chłopakiem z dobrze sytuowanej rodziny, obracającym się w towarzystwie kalifornijskich elit, synem znanego producenta filmowego, któremu − poza seksem − niczego w życiu nie brakowało. Z tego powodu w incelosferze dość powszechnie uchodzi za frajera, który nie potrafił docenić swego przywileju i którego „wykluczenie” polegało na braku zainteresowania ze strony modelek, a nie faktycznej niemożności znalezienia partnerki seksualnej.
Po samobójczej śmierci Elliot (w tej roli Adam Michał Pietrzak) trafia do swoistej pętli, w której rozgrywa się jego schizofreniczny koszmar, utkany z lęków i obsesji. Widz poznaje go jako pogubionego, zalęknionego chłopca, budzącego jednocześnie politowanie, niepokój i odrazę. Elliot przekonany jest o powierzchowności i przebiegłości kobiet, konsekwentnie odmawiających mu seksualnego zainteresowania, jak i swoim niezbywalnym prawie do niego. Uważa się za boga, „doskonałego dżentelmena”, którego walorów nie potrafią docenić „hipergamiczne bestie”, szukające jak najlepszego materiału genetycznego, oceniające mężczyzn na podstawie wzrostu, kształtu szczęki i FWHR (Facial Width to Height Ratio, tj. stosunku szerokości do wysokości twarzy). Twórcy spektaklu przedstawiają, ale nie próbują podważać fundamentalnych dla narosłej wokół incelizmu teorii blackpillu − zamiast tego pozwalają jej wybrzmieć w całej jej groteskowości.
Spektakl trafić miał również na deski Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy, który jednak wycofał się w ostatniej chwili, po wstępnej akceptacji scenariusza. Ostatecznie współpraca ograniczyła się do gościnnego występu legnickich aktorów − Rafała Cielucha i Magdaleny Skiby − którzy w A miłości bym nie miał pełnią funkcję przewodników i narratorów.
Elliotowi towarzyszy postać tajemniczego kowboja (Rafał Cieluch), symbolizującego jednocześnie szeryfa, który dotarł na miejsce tuż po masakrze, jak i księdza czy Charona przeprowadzającego dusze przez Styks. Wygłaszane przez niego mądrości to ocierają się o banał, to znów robią wrażenie tak głębokich, że aż niezrozumiałych, co może irytować, ale uwiarygadnia całość jako senną marę czy też pośmiertną halucynację, wytwór zwichrowanej psychiki głównego bohatera.
czytaj także
Jedyna postać kobieca, grana przez Magdalenę Skibę z legnickiego teatru, łączy w sobie matkę Rodgera i Alanę, biseksualistkę, która pod koniec lat 90. XX wieku ukuła termin „incel”, a stworzony przez nią portal − zgodnie z intencją mający zrzeszać osoby pozostające w mimowolnym celibacie, bez kryteriów płci czy nienawiści skierowanej wobec jakiejkolwiek grupy − przejęty został przez wrogich kobietom mężczyzn, dając początek „rewolucji prawiczków” i spirali seksistowskiej agresji.
Wątkiem, którego zdaje się brakować, jest napięta relacja między Elliotem a jego młodszą siostrą, której inicjacja seksualna przelała czarę odczuwanej przez niego goryczy, o czym wspominał w jednym z nagrań opublikowanych niedługo przed masakrą.
O czym świadczy wysokie FWHR?
Największą siłę spektaklu stanowi napięcie między komizmem a grozą, co współgra z moim doświadczeniem wielomiesięcznego przekopywania się przez incelosferę, w której czarny, autoironiczny humor − nieraz wywołujący mój szczery śmiech − przeplata się z niebezpiecznymi, napawającymi lękiem ideami. Część z nich, oparta na pseudonaukowych teoriach (ale też indywidualnych doświadczeniach), wyłożona jest w sposób dość łopatologiczny, ale sprytny, jednocześnie niepokojący i zabawny. Widz dowie się, którzy politycy czy celebryci mają linię żuchwy godną „samców alfa”, o czym świadczy wysokie FWHR i dlaczego wszystkie znane nam wizerunki Jezusa przedstawiają go jako „beciaka” (tj. samca beta).
Sztuka pełna jest charakterystycznej dla inceli nomenklatury, więc widz niezaznajomiony z terminami takimi jak „chad”, „simp”, „peklowanie” czy „mirabelka” musi rozszyfrować ich znaczenia na podstawie kontekstu, trudno jednak oczekiwać, by aktorzy do każdego zwrotu dołączali definicję (choć słowniczek w programie spektaklu byłby dobrym pomysłem). A miłości bym nie miał w wysublimowany sposób gra na emocjach, wywołując ambiwalentne odczucia względem bohaterów, od współczucia i zrozumienia, przez zażenowanie, aż po strach. Ponoć dobrej sztuki nie trzeba rozumieć, wystarczy ją czuć.
czytaj także
Przyznam, że sam tytuł, będący fragmentem biblijnego Hymnu o miłości, budził moje wątpliwości − choć problemem inceli jest nie tylko brak kontaktów seksualnych, ale też bliskości, chroniczna samotność i izolacja − obawiałam się romantyzowania agresji, przemocy i radykalizmu wynikłego ze skrajnej frustracji. Obawy te minęły wraz z pierwszymi scenami. Spektakl zwraca uwagę na niebezpieczeństwo wynikające z ideologii blackpillu, choć twórcy nie zadowalają się forsowanym przez niektóre feministki założeniem, że wystarczy „wyjść z piwnicy” i „przestać nienawidzić kobiet”, by wyrwać się z nihilistycznej otchłani, beznadziei i rezygnacji, na którą składa się ideologia czarnej pigułki.
Fantazje normictwa o żądnych krwi mizoginach
Twórcy z Układu Formalnego skontaktowali się ze mną po tym, jak na łamach Krytyki Politycznej opublikowałam artykuł pt. Jak zdradziłam sprawę feministyczną i przeszłam na stronę inceli, który − jak się okazało − omawiali na jednej z prób. Zapytali również o możliwości dotarcia do chłopaków z tagu #przegryw z zaproszeniem na premierę i bankiet.
Na Wykopie oraz zamkniętych serwerach skupiających inceli i przegrywów, na które zostałam zaproszona, sama idea spektaklu wzbudziła kontrowersje − wielu użytkowników wyrażało przekonanie, że sztuka skierowana będzie do „normictwa” i spełni popularną wśród „zwykłych ludzi” fantazję o żądnych krwi mizoginach, gwałcicielach i potencjalnych terrorystach.
Jeden z nich stwierdził, że prawda na temat przeciętnego incela nie byłaby dla widzów interesująca, jego dzień składa się bowiem z grania na komputerze, kompulsywnej masturbacji i orki w „Januszexie”. Na scenie rzeczywiście krew leje się strumieniami, a bohaterowie co jakiś czas wykrzykują skrajnie mizoginistyczne hasła − i choć sama niestrudzenie powtarzam, że agresja nie jest nieodłącznym elementem incelskiej tożsamości, obraz ten odnosi się do krwawej masakry, która rozsławiła narosłą wokół niej przemocową ideologię.
Choć trudno wymagać od twórców sztuki teatralnej formy dokumentalnej, ukazane postaci rzeczywiście nie do końca uosabiają typowych reprezentantów polskiej incelosfery. Ci, których poznałam przy pracy nad książką na ten temat, są zwykle osobami wycofanymi, borykającymi się z fobią społeczną, skrajnie niską samooceną, nieśmiałością. Z pewnością jednak sam Elliot, główny bohater spektaklu, nie był „przeciętnym incelem”, a przez osoby spod tagu #przegryw nazywany jest „bananem”, uprzywilejowanym gnojkiem, niedojrzałym narcyzem. Pozostali bohaterowie robią wrażenie wariacji na temat tej samej, głównej postaci − są nieco infantylni, niestabilni emocjonalnie, głośni, dynamiczni. Można to jednak usprawiedliwić konwencją − sztuka zawiera elementy dobrze przemyślanego pastiszu, a postaci inceli są wytworami chorej wyobraźni samego Elliota, nic więc dziwnego, że stanowią jego odbicie.
Jak zdradziłam sprawę feministyczną i przeszłam na stronę inceli
czytaj także
Mimo wszystko żałuję, że nie pokuszono się o większe zniuansowanie i zróżnicowanie postaci z incelosfery. Z moich rozmów z chłopakami, którzy na premierze reprezentowali tag #przegryw (a całość odebrali − ku mojemu zaskoczeniu − mniej lub bardziej pozytywnie), wynika, że pewne elementy spektaklu mogą wydawać się nieco krzywdzące w stosunku do osób, które utożsamiają się z incelizmem, ale nie z jego agresywną, seksistowską odsłoną. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że mizoginia − mniej lub bardziej radykalna − jest w incelosferze zjawiskiem powszechnym, nawet jeśli na naszym rodzimym podwórku nie doszło do żadnego aktu fizycznej przemocy, którą można byłoby przypisać temu środowisku.
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować stałego bywalca tagu #przegryw, 26-letniego incela, któremu udało się dotrzeć na premierę: „Spektakl jest bardzo angażujący emocjonalnie. Byłem dosłownie wyczerpany po zakończeniu premiery. Scenarzyści zadbali o realizm − cytowane były autentyczne posty z Wykopu, a rozkminy na temat FWHR i kształtu szczęki równie dobrze mogłyby wylądować na tagu #przegryw. Myślę, że wielu inceli będzie mogło utożsamić się z opisami samotności prezentowanymi przez bohaterów, jednak sposób ich przedstawienia sprawia, że na samego »najwyższego dżentelmena« patrzy się z dużym dystansem”.
Układ Formalny ostrzega
To pomieszanie kontekstów − polskiego i amerykańskiego − wprowadza pewien chaos, ale nie jest on nieuzasadniony: warto potraktować ten zabieg jako ostrzeżenie przed upraszczaniem i ignorowaniem zjawiska, które w krajach takich jak Stany Zjednoczone czy Kanada zbiera już krwawe żniwo.
Układ Formalny znany jest ze swej edukacyjnej misji, na co zapracował, łącząc sztukę z warsztatami (prowadzonymi m.in. w szkołach) i angażowaniem widzów w dyskusje na temat złożonych zjawisk społeczno-politycznych. Liczę, że podobnie będzie w tym przypadku − zbyt wielu młodych chłopców wpada w sidła incelosfery wskutek osamotnienia, braku możliwości podzielenia się swymi rozterkami poza anonimowym forum, niezrozumienia ze strony najbliższego otoczenia. Stworzenie im bezpiecznej przestrzeni byłoby istotnym elementem strategii przeciwdziałania seksistowskiemu ekstremizmowi, ale też pierwszym krokiem do zrozumienia i ograniczenia ich własnej krzywdy.
**
Spektakl A miłości bym nie miał Fundacji Teatr Układ Formalny, w reżyserii Jana Hussakowskiego, na podstawie scenariusza Macieja Midora, będzie grany 14, 15 i 16 października w Sali Formalnej − Centrum na Przedmieściu we Wrocławiu, ul. Prądzyńskiego 39a.