Sherburne: Czy krytyka muzyczna się wykrwawi? [rozmowa]

Rozmowa z Philipem Sherburne’em, krytykiem muzycznym, wydawcą i DJ-em.
Łukasz Konatowicz
Fot. Aleksander Fox

Przede wszystkim próbuję mieć pracę. Martwię się tym. Zobaczymy, co będzie z Pitchforkiem, ale mam szczęście, że od lat mam tam taką bazę. Przynajmniej starcza na czynsz.

Philip Sherburne od lat jest jednym z najbardziej wyrazistych krytyków piszących do amerykańskiego Pitchforka – serwisu muzycznego o niezależnych korzeniach, który w 2015 roku został zakupiony przez Conde Nast, mediowego giganta posiadającego w portfolio m.in. „New Yorkera” i „Vogue’a”.

Gdy na początku tego roku korporacja ujawniła, że chce połączyć Pitchforka z lifestyle’owym GQ, w rezultacie zwalniając dużą część zespołu, pojawiły się głosy o schyłku krytyki muzycznej, jaką znaliśmy w ostatnich latach. Z Sherburne’em, który od wielu lat uczestniczy w Unsoundzie jako panelista i DJ, porozmawiałem o krakowskim festiwalu, przyszłości dziennikarstwa muzycznego, ale też o polskiej muzyce, którą regularnie przybliża słuchaczom z zagranicy.

Unsound: solidarni w rejwie

czytaj także

Łukasz Konatowicz: Skąd twój związek z festiwalem Unsound? Jesteś tu co roku?

Philip Sherburne. Fot. unsound.pl

Philip Sherburne: Pierwszy raz przyjechałem w 2007 roku na zaproszenie Gosi [Plysy, dyrektorki wykonawczej]. Zakochałem się w festiwalu i w Krakowie. Nie mogłem wrócić w 2008, bo byłem w trakcie przeprowadzki z Barcelony do Berlina, ale potem, od 2009, wracałem co roku, z wyjątkiem 2020, kiedy nie było festiwalu. Unsound i Instytut Adama Mickiewicza zapraszali mnie do udziału w panelach i wygłaszania prelekcji. Kilka razy byłem DJ-em. Przyjechałbym, nawet gdybym nie został zaproszony, na własną rękę, bo uwielbiam tę imprezę. To taki mój jedyny festiwal w roku.

A co jest w nim takiego wyjątkowego?

Nie znam innego festiwalu, który miałby taką różnorodność i spójność programową jak Unsound. Naprawdę jest tu wszystko, od eksperymentalnej muzyki elektronicznej, w takim bardzo czystym sensie, przez rzeczywiste eksperymenty po muzykę klubową, zawsze progresywną, innowacyjną, w wielu różnych stylach i podgatunkach.

Są też rzeczy, które w ogóle nie mają nic wspólnego z elektroniką. Unsound zawsze bardzo mocno angażował się w jazz i muzykę improwizowaną. W tym roku sprowadzili Billa Callahana, jednego z moich ulubionych artystów, który zagra solo z gitarą akustyczną. Unsound ma swoją reputację, swoją estetykę, ale tak naprawdę nie ma jednej rzeczy, która by go definiowała. Myślę, że ma specyficzny etos czy filozofię.

Footwork wyemancypowany. „Akoma” Jlin to kandydatka do tytułu płyty roku

Bywałem na wielu festiwalach. Nadal jeżdżę na Sonar, bo odbywa się w Barcelonie, a ja blisko mieszkam. Jeżdżę tam, żeby zobaczyć się z przyjaciółmi i muzykami, ale to zupełnie inne doświadczenie. Unsound pozostaje kameralny. To nie jest festiwal w skali makro, nie odbywa się w centrum kongresowym jak Sonar, tylko w małych miejscach w całym Krakowie. Przez lata odkryłem dużo w tym mieście, po prostu jeżdżąc do różnych dzielnic na koncerty.

To nie jest twój jedyny związek z polską sceną muzyczną. Twój label Balmat wydał w tym roku album Bartosza Kruczyńskiego Dreams & Whispers.

Faktycznie, nawet zapomniałem, że on jest z Polski. Z biegiem lat, przyjeżdżając tutaj, poznaję coraz więcej polskich artystów, którzy tworzą niesamowitą muzykę. Raphael Rogiński jest jednym z moich ulubionych artystów wszech czasów. Kiedyś gość, który prowadzi wydawnictwo Bôłt [Michał Mendyk], dał mi stos płyt CD i jedną z nich była Raphael Rogiński Plays John Coltrane And Langston Hughes African Mystic Music, zakochałem się w niej i zostałem fanem Rogińskiego. Teraz Unsound wydaje reedycję tego albumu, a ja dzisiaj skończyłem pisać jej recenzję dla Pitchforka. Pomogłem sprowadzić Raphaela na Minorkę, na której mieszkam. Jestem dużym fanem muzyki Antoniny Nowackiej, ciekawy jest label Mondoj, dzieje się tu dużo dobrych rzeczy.

To świetny czas dla polskiej muzyki, szczególnie elektronicznej, eksperymentalnej. Ty jesteś trochę pionierem w pisaniu o niej w anglojęzycznych mediach.

To w dużej mierze przez Unsound. Nie mogę powiedzieć, żebym miał jakiekolwiek pojęcie o polskiej kulturze. Trochę mi wstyd, powinienem wiedzieć dużo więcej. Myślę, że Matt [Schulz] i Gosia promują wiele lokalnych rzeczy na międzynarodowym poziomie. Do tego co roku spotykam tu ludzi, którzy prowadzą labele. Jest taki jeden bardzo dobry, kasetowy label chyba z Łodzi…

Pointless Geometry?

Tak!

Jest bardzo dobry. W ogóle mam wrażenie, że co chwila się ukazuje coś ciekawego i aż trudno za tym nadążyć.

To trochę taka złota era, bo cyfrowa dystrybucja jest już taka, że wszystko jest dostępne na całym świecie. Jeśli coś istnieje, to prawie na pewno jest na Bandcampie i w serwisach streamingowych. Te płyty z Bôłt nigdy nie były dostępne na jakimś międzynarodowym rynku. Teraz wszystko jest wszędzie i to naprawdę pomaga.

Jesteśmy na zero. Jak to się skończy, może się jakoś pozbieramy

Wydaje mi się też, że kiedyś więcej było u nas naśladowania, a teraz często słyszę dużo lokalnej osobliwości w polskiej muzyce. 

„Osobliwość” to dobre słowo. Trudno by mi było rozpoznać jakieś lokalne cechy, ale jest jakaś ekscentryczność, duch eksperymentu. Weźmy na przykład takiego Huberta Zemlera. Tam jest jakieś poszukiwanie. W muzyce Antoniny też jest poszukiwanie, eksperyment. 

A co ci się spodobało u Bartosza Kruczyńskiego?

Nagrał już wcześniej jako Earth Trax album dla Lapsus, drugiego wydawnictwa Alberta Salinasa, który prowadzi ze mną Balmat. Wysłał nam muzykę, która stała się w końcu albumem Dreams & Whisper. To był klasyczny melodyjny ambient, dokładnie to, co lubimy. Alberto lubi jasne i melodyjne rzeczy, a ja mroczne i dronowe. Znajdujemy jakiś punkt pomiędzy jednym a drugim i wydaje mi się, że ta płyta w to trafia, jest pomiędzy.

Myślisz, że anglojęzyczne media są teraz bardziej otwarte na pisanie o muzyce z innych części świata?

Tak. Mam nadzieję, że ludzie w mediach wiedzą, że to ważne, żeby prezentować rzeczy spoza Wielkiej Brytanii i USA. 

I to są właśnie te skutki przejmowania mediów przez lewicę!

Dokładnie, to właśnie robimy. 

Anglojęzyczne zespoły nie są już też jedynym punktem odniesienia dla młodych wykonawców niezależnych. Nie tylko w Polsce. 

W Hiszpanii przez długi czas było pełno zespołów, które chciały być sławne, grały indie w amerykańskim stylu i śpiewały po angielsku. Ale to nikogo nie interesowało poza Hiszpanią, nie potrzebowaliśmy ich. A teraz masz wykonawców jak Tarta Relena, które śpiewają po katalońsku, hiszpańsku. Są tutaj na Unsoundzie. Ja recenzowałem ich album w Pitchforku, bo wnoszą coś nowego, wyjątkowego i w jakiś sposób potrzebnego. 

Porozmawiajmy o innych rzeczach, które robisz. To nie jest dobry czas dla dziennikarzy muzycznych.

Nie, jest fatalny.

Ale ty ciągle coś robisz. Wciąż pracujesz w Pitchforku, oprócz labela masz swój newsletter na Substacku, który publikujesz bardzo regularnie. To co cię napędza, żeby to robić?

Przede wszystkim próbuję mieć pracę. Martwię się tym. Zobaczymy, co będzie z Pitchforkiem, ale mam szczęście, że od lat mam tam taką bazę. Przynajmniej starcza na czynsz. A inne rzeczy? Label nie przynosi pieniędzy. Znaczy trochę, ale niedużo. Robię też z Albertem audycję radiową – Lapsus Radio, ale z tego jest niewiele. Substack jest spoko, bo mam tam płacących subskrybentów. Nie da się z tego wyżyć, ale jakoś się rozrasta, dokłada mi coś do puli. Poza tym, kiedy słyszę jakiś album, który mnie fascynuje, to chcę dociec, czemu tak jest, i to wyjaśnić. To jest trochę taka platforma do promowania artystów.

Kiedyś wieczorem siedziałem z moją żoną w kuchni i narzekałem, że ludzie wysyłają mi tyle muzyki, a ja nie mam gdzie o niej pisać. Dla Pitchforka napiszę może cztery recenzje w miesiącu. Prowadzę arkusz kalkulacyjny ze wszystkim, co dostaję, co może być na tyle interesujące, żeby chociaż do tego wrócić. Jak na razie w tym roku to jest 1300 czy 1400 wydawnictw. Dużo, prawda? A ona mówi: „Czemu nie założysz Substacka?”. Tak się zaczęło. To takie miejsce, gdzie co tydzień piszę głównie o nowej muzyce, która mnie ekscytuje. 

Trudno być teraz po prostu dziennikarzem czy krytykiem muzycznym bez bycia jednocześnie swoim promotorem i pewnie kilkoma innymi osobami. Odczuwasz to?

Myślę, że mam dużo szczęścia, że robię to od dawna. Moja pierwsza rzecz została opublikowana chyba w 1998 roku, 26 lat temu. Kawał czasu. Do tego trafiłem do Pitchforka, który jest znany na całym świecie, jest jedną z głównych sił w branży. Czasem piszę coś do miejsc typu „New York Times”. 25- czy 30-latek zaczynający dzisiaj nie ma takich możliwości. Nie muszę się tak agresywnie promować, bo ludzie znają moje nazwisko, ale i tak to trochę odczuwam. Substacka trzeba promować, postować na Instagramie, robić te wszystkie socialmediowe rzeczy.

Ciekawie jest patrzeć, jak znajomi sobie z tym radzą. Niektórzy dużo lepiej niż ja. Ale wszyscy jedziemy na jednym wózku, próbując wykombinować, co robić dalej. To ciekawe, ale też przerażające. Doskonale zdaje sobie sprawę, że to nie jest rozwiązanie dla każdego. Są tacy ludzie jak Chris Cillizza. Komentował politykę w CNN, zwolnili go i założył Substack. Widziałem ostatnio, ilu ma płacących subskrybentów, bardzo szybko to sobie podliczyłem. On tam zarabia ze 150 czy 200 tys. dolarów za rok. Czytelnicy są gotowi płacić pięć dolarów miesięcznie temu gościowi, który nawet nie potrzebuje tych pieniędzy.

Ale takich osób jest pewnie z sześć.

Reszta nigdy nie dojdzie do tego poziomu. Tak więc nie wiem, na ile to jest trwałe rozwiązanie, na razie to taki plaster. Pozostaje pytanie, czy czeka nas jakaś operacja ratunkowa, czy się po prostu wykrwawimy.

 

Wykończą nas tech bros?

Chyba tak, a nawet nie rozmawialiśmy jeszcze o AI. To dopiero jest przerażające. Kiedyś zdarzało mi się przez agencje kreatywne robić jakieś niepodpisywane zlecenia dla firm technologicznych i platform streamingowych, pisać jakieś notki, robić playlisty. Wiem, że niektóre z takich firm pozbyły się ludzkich autorów i teraz korzystają z AI. Te duże platformy mediowe dobrze płaciły, ludzie tacy jak ja mogli na siebie zarobić taką zakulisową pracą. Teraz wolą używać ChatGPT. Chociaż i tak potrzebują ludzi, żeby edytować to, co pisze AI, bo robi to tak źle. Ostatnio przeglądałem jedno medium, nieważne które, te teksty były takie złe, że jestem przekonany, że to pisała AI. Niczego się nie dowiedziałem.

Ale czy jeszcze przed AI nie szło to w taką stronę? Te wszystkie głupie listy itd.

Tak, 10–15 lat temu, listy, takie krótkie, blurbowe pisanie. Przed Pitchforkiem pracowałem w „Spin”. W pewnym momencie bardzo naciskali tam, żeby pisać recenzje na Twitterze. Te recenzje o długości tweeta to była najbardziej bezsensowna rzecz na świecie. 

Chyba nie poszło dobrze, raczej nikt o tym nie pamięta.

To nawet nie linkowało do „Spina”! Nie mieli z tego żadnych odsłon strony. Zupełnie bez sensu. Z kolei 5–10 lat temu wszyscy szli w wideo. Ktoś powiedział, że ludzie nie chcą tekstów, tylko filmy, więc pozwalniali recenzentów i robili wideo. To się miało dobrze oglądać na Facebooku. Ale nikt tego nie oglądał, to była porażka. No i jesteśmy, gdzie jesteśmy.

**

Philip Sherburne – amerykański dziennikarz i krytyk muzyczny, publikujący od końcówki lat 90. m.in. dla Pitchforka, Resident Advisor, „The Wire”. Autor newslettera Futurism Restated na Substacku.

Łukasz Konatowicz – dziennikarz muzyczny, związany m.in. z Porcys. Prowadzi podcast Pop Aktualnie, newsletter o polskiej muzyce po angielsku Brzmi w Trzcinie (z Patrykiem Mrozkiem) i audycję To jest pop? w Radio Kraków Kultura.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij