„Wiedźmin”, mimo zgłaszanych oczekiwań, paniki wywołanej informacją, że Ciri może być grana przez czarną aktorkę, a przecież TU nie ma czarnych, nie jest zbyt tutejszy. Bo przecież słowiańskiej mitologii nie ma, zabiła ją chrystianizacja – pisze Kinga Dunin.
Na premierę Wiedźmina Polska oczekiwała chyba bardziej niż na Boże Narodzenie, a napięcie podsycane było od miesięcy. Netflix miał naszego Wiedźmina pokazać światu jeszcze lepiej niż dobrze przyjęta gra wideo o tym samym tytule, a świat miał go pokochać i się zadziwić. Pierwsze reakcje były przeważnie entuzjastyczne, zupełnie jakby stanowiły dalszy ciąg akcji promocyjnej. A dostaliśmy – niestety – serial co najwyżej średni.
Zacznijmy może od tego, że nie ma niczego takiego jak „nasza fantastyka”. Pewno, Sapkowski jest stąd, a Geralt z Rivii urodził się w Łodzi, nie ma jednak fantastyki polskiej czy słowiańskiej. I być nie może, bo fantastyka zrodziła się z przetwarzania wciąż żywych, archetypowych mitów i legend zachodniego świata: greckich, celtyckich, opowieści arturiańskich. Natomiast słowiańską mitologię zabiła chrystianizacja, nie zostało z niej nic naprawdę żywego, o czym przed laty pisał twórca Wiedźmina.
Sapkowski o fantasy
Szydera Sapkowskiego z polskiej, słowiańskiej fantasy, którą próbowano stworzyć na początku lat 90-tych, nadal jest bezcenna. Pozwolę więc sobie przywołać fragmenty jego tekstu Piróg, albo nie ma złota w Szarych Górach, który narobił przed laty mnóstwo szumu, bo to smaczny kawałek.
Ni z tego, ni z owego zniknęły wampiry, pojawiły się wąpierze i strzygaje (sic!), zamiast elfów mamy bożęta i inne niebożęta, zamiast olbrzymów i trolli mamy stoliny. Zamiast czarodziejów i magów mamy wieszczych, wołchwów i żerców. Zaiste, brakuje jeno chlejców. I co nam Conan, Ged Sparrowhawk, co nam Fellowship of the Ring, mamy swojskich wojów, zwanych, ma się rozumieć, równie swojsko: Zbiróg, Piróg, Kociej, Pociej, Zagraj, Zabój, Przybój i Pozamiataj. I ruszyli owi Pirogowie od grodziszcza do grodziszcza, zygzakiem, rzecz jasna, ruszyli przez lasy, bory i welesy, przez tramy i chramy, skórznie, gopła, młaki i kotołaki, poprzez łany bujne i stepy, porosłe burzanem i chrzanem, przez święte gaje i ruczaje.
Zaiste, przy zagaju, przy ruczaju, jechał Piróg na buhaju. Jam, pry, jest Piróg. Ale nie ruski. Nie celtycki. Jestem nasz, swojski, słowiański Piróg, przyszłość i nadzieja fantastyki. I jeno kwestią czasu jest, by narodziła się nowa, kultowa saga, epicka fantasy, Wielka Pirogiada, Słowo o Wyprawie Wieszczego Piroga na Strzygajów. O Łado, Łado, Kupało! Przewróć się w grobie, Tolkienie! Płacz, Le Guin!
I tak Wiedźmin, mimo zgłaszanych oczekiwań, paniki wywołanej informacją, że Ciri może być grana przez czarną aktorkę, a przecież TU nie ma czarnych, nie jest zbyt tutejszy. Pojawiające się w serialu strzyga i kikimora, to słowiańskie potwory, zresztą kobiece – i to chyba wszystko. Czyli Wiedźmin może być produktem w miarę globalnym.
Gdybyż jeszcze mógł zawalczyć o uwagę i popularność z Grą o tron! Nie ma na to jednak szans z kilku powodów, a jeden wydaje mi się zasadniczy i dotyczył już sagi wiedźmińskiej. Czytałam pierwsze opowiadania i coś tam jeszcze, a potem przestałam. Nie utrzymały mojej uwagi. Dlaczego? Tu znowu oddam głos samemu Sapkowskiemu, też z Piroga…, który jest tekstem odnoszącym się do całego gatunku fantasy.
Interesujące jest, że większość z tłukących owe straszne sagi autorów to pisarze zdolni, sprawni i ciekawi. Cóż sprawia, że dobrzy pisarze rypią tom po tomie, ciągną cykle niby gumę do żucia, miast wykorzystywać pomysły do czegoś zupełnie nowego, popracować nad czymś odkrywczym, oryginalnym, pięknym, nad czymś, co utarłoby nosa krytykom i wrogom fantasy, etatowym przedrzeźniaczom i prześmiewcom tego gatunku? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Autorzy zakochują się w swoich bohaterach i trudno im się z nimi rozstać. (…).
Autorzy zakochują się w swoich „światach” i ich mapach. Jeśli na takiej mapie są Szare Góry, a pięciu tomów nie wystarczyło protagonistom na stwierdzenie, że złota tam nie ma, pisze się tom szósty. A w następnym, siódmym, zobaczymy sąsiedni arkusz mapy i dowiemy się, co jest na północ od Szarych Gór – a jest to niewątpliwie – pardon my french – płaskowyż Szarego Gówna.
I wreszcie – autorzy to lenie i nie chce im się myśleć. Autorzy to ograniczone matoły i choćby pękli, nie wykrzeszą z siebie niczego oryginalnego, zmuszeni są klepać ograny schemat. A nade wszystko autorzy to wyrachowane bestie i idzie im o forsę, jaka leci od tomu. (…) Autorzy to aroganckie łobuzy, przekonane, że czytelnik kupi wszystko, co zamarkują jako tako wyrobionym nazwiskiem.
Wszystko to napisał facet produkujący „Wiedźminy”.
Czemu znużył mnie Wiedźmin? Właśnie dlatego, że brakowało w nim wyrazistej fabularnej dominanty, tego jednego, wielkiego wyzwania: czy uda się zniszczyć pierścień, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie? Miałam nadzieję, że wykorzystując zalety opowiadań, powieści i gry uda się to zrobić w serialu. Może po pierwszym sezonie coś takiego się zarysuje i następne będą lepsze.
A może skończy się na dwóch sezonach. Geralt będzie miał tyle przygód, na ile oglądalność pozwoli. Tymczasem mają bawić nas głównie kolejne sceny pojedynków i przygody zaczerpnięte z najbardziej znanych opowiadań, a potem już mniej znanych albo wymyślone przez scenarzystów.
Kto jest kim?
Zakładam, że nie trzeba być czytelnikiem sagi ani graczem, żeby mniej więcej wiedzieć, kim jest wiedźmin Geralt, bo jest on mieszkańcem tutejszej masowej wyobraźni również za sprawą bardzo wielu omówień. A jeśli kogoś zupełnie to ominęło, to zapewne żadna produkcja fantasy już go nigdy nie ruszy. Spróbujmy jednak spojrzeć na serial nieuprzedzonym okiem, tak jakbyśmy nic przedtem nie wiedzieli.
czytaj także
Mamy zatem trójkę bohaterów: tytułowego wiedźmina − zabójcę potworów i mutanta, czarodziejkę Yennefer oraz Ciri, dziewczynkę, księżniczkę, która musiała uciekać po upadku swojego królestwa, ma jeszcze nie do końca określone moce i z jakiegoś powodu jest bardzo ważna. Celem gry, ujawnionym już na początku, jest doprowadzanie do zgodnego z przeznaczeniem spotkania Geralta z Ciri. Skoro to przeznaczenie − wiadomo − musi nastąpić. I jest to scena ociekająca ckliwością, jak z disnejowskiej bajki. Okropna.
Choć fabuła jest niby prosta, to w serialu zawodzi scenariusz − pomieszanie różnych czasów i trzech narracji sprawia, że nieznający pierwowzoru widz musi się pogubić. Zamiast spójnej opowieści dostanie sporą dawkę scen okrutnych: mordowania, wypruwania flaków, kilka fajnych potworów, troszkę mdłego seksu i czasem trochę kobiet na golasa. Do tego jeszcze nieco humoru, który ma zapewnić Jaskier, gadatliwy trubadur towarzyszący Geraltowi. Internet, obok scen walk, najbardziej chwali właśnie Jaskra (Joey Batey). Poza tym trwa wojna z próbującym podbić cały świat cesarstwem Nilfgaardu, za mało jednak wiemy, żeby było to interesujące. Nie udało się wystarczająco ciekawie zarysować uniwersum, w którym toczy się akcja.
czytaj także
Wiedźmin grany przez Henry’go Cavilla jest całkiem atrakcyjny, czasem nawet bardzo. Jak trochę się rozbierze, pasowałby do reklamy majtek w piśmie gejowskim. Żadnej walki nigdy nie przegra i choćby nawet miecz wypadł mu z dłoni, to w ostatnim momencie go dosięgnie. Niewiele mówi, bywa grubiański, twierdzi, że wszystko robi tylko dla pieniędzy, ale wiemy, że w tym nieumiejącym się komunikować, nieuprzejmym, napakowanym cyniku kryje się wrażliwy, spragniony miłości chłopiec. Oraz szlachetny obrońca uciśnionych. Znacie ten typ? Ulubione złudzenie wielu kobiet, że ten bad guy, to tak naprawdę… Same wiecie. Jednak kiedy zakochany Geralt zaczyna mówić, wtedy marzymy o jednym – żeby przestał.
Yennefer (Anya Chalotra) była brzydka, ale poddała się magicznej operacji plastycznej, dzięki której jest piękna. Czyli jest kobietą, której ciało zostało okrojone do właściwego ideału. Zostanie za to ukarana bezpłodnością, która jest jej dramatem. Wiadomo, jak dziwka, to nie matka. Gdyby chciała być matką, nie mogłaby być taką atrakcyjną dziwką. Ten dylemat chyba też znacie? A to co znamy, lubimy.
(O Ciri, którą gra Freya Allan, na razie można jedynie powiedzieć, że to ładna pomyłka w castingu, ale może jeszcze coś pokaże.)
Drętwe dialogi, śmieszny patos, wąskie plany filmowe − krytycy serialu twierdzą, że przypomina im to marny teatr telewizji. Ale są jeszcze CGI oraz pewien komiksowy sznyt, który można zaakceptować, a czasem nawet polubić. Żałuję, że nie mogę zapisać się do frakcji fanów serialu, bo chciałabym mieć taki serial, na którego kolejne sezony czeka się jak na Boże Narodzenie albo trzeci sezon Sukcesji, jednak nie uważam też, że jest to kompletne dno, spod którego już nic nie puka. Gdyby tak było, nie obejrzałabym do końca. To po prostu dość średni rozrywkowy serial, zapychacz czasu. I tyle. Nie ma złota w Szarych Górach.