Narracja dotycząca osób LGBT+ w Polsce brzmi niczym zawodząca katarynka, która całą swoją moc opiera na przesadnym i w gruncie rzeczy krzywdzącym „celebrowaniu cierpienia”. A przecież osoby LGBT+ nie muszą zapracowywać na waszą uwagę, pomoc, tolerancję oraz fałszywe kompromisowe pozwolenia na życie w społeczeństwie. Dlatego cierpiętnictwu trzeba było wreszcie powiedzieć „dosyć”.
Jak nie znoszę nazywania kobiet-pionierek nazwiskami ich kolegów z branży, tyle że w spódnicy, tak unikam nazywania Tęczowej nocy, czyli protestu przeciwko aresztowaniu Margot i jego brutalnego stłumienia przez policję, polskim Stonewall.
Choć te kluczowe dla społeczności LGBT+ wydarzenia mają ze sobą wiele wspólnego, różnią je dwie zasadnicze kwestie: czas i kontekst lokalny, które nadwiślańską homo-, bi- i transfobię czynią na międzynarodowej arenie dyskryminacji wybitnie wyjątkową. No chyba, że porównamy ją z reżimem putinowskim, ale nie do takich standardów powinno dążyć europejskie i ponoć jeszcze członkowskie państwo Unii.
czytaj także
Nie będę się więc rozwodzić nad tym, czy systemowa dyskryminacja i przemoc wobec osób LGBT+ w Polsce jest oryginalna czy też bliźniaczo podobna do rosyjskiej, ani nad podobieństwami pomiędzy nowojorskim a warszawskim zrywem w obronie tęczowej flagi, którą próbuje splamić granat służalczego munduru i brunatne oraz – co gorsza – biało-czerwone barwy zawłaszczone przez siewców nienawiści.
Uważam, że to, co zdarzyło się 7 sierpnia 2020 roku (a zatem ponad pół wieku po demonstracjach w USA) w samym sercu Warszawy jest z jednej strony wielkim wyrzutem społecznego, pozbawionego empatii sumienia, a z drugiej – dla społeczności LGBT+ i jej sojuszników – swoistym, mocnym symbolem, który nie potrzebuje żadnych zachodnich etykietek do tego, by mieć siłę rażenia i zatrzymać naszą uwagę na dyskusji o czymś tak fundamentalnym, jak prawa człowieka.
Dowodem na to, z jak wielce dramatycznym i traumatycznym wydarzeniem mieliśmy wówczas do czynienia, są relacje jej uczestników i uczestniczek, które Amnesty International zebrała w opublikowanym niedawno i opisywanym przeze mnie raporcie Byliśmy traktowani jak przestępcy. Od atmosfery wrogości po nękanie osób broniących praw LGBTI, ale także w poruszającym i wyprodukowanym przez Kampanię Przeciwko Homofobii filmie Michała Bollanda.
czytaj także
Dokument 7-My sierpnia w drugą rocznicę omawianej tu manifestacji i wszystkiego, co po niej nastąpiło, z festiwalowych wojaży trafił wreszcie do powszechnego obiegu. W całości i zupełnie za darmo można, a nawet trzeba obejrzeć go w sieci, ale bynajmniej nie dlatego, że jest to wybitne kino.
Niespełna półgodzinna projekcja stanowi, bez względu na swoje artystyczne walory, ważne świadectwo osób, które dwa lata temu walczyły o godność swoją i Margot, a potem zostały za to ukarane: pobite, zatrzymane w areszcie, ciągane po sądach – jak gdyby codzienne życie w ultrakonserwatywnej i nietolerancyjnej Polsce nie było dla nich wystarczająco dotkliwe.
„Dobra, Januszewska, skończ te smuty, ile można w kółko powtarzać to samo” – pomyślicie. I słusznie, bo przecież i bez obejrzenia filmu Bollanda wiadomo, jak źle ludziom odstającym od standardów rządzących i determinujących sytuację społeczną ultrakonserwatystów wiedzie się w kraju, który od dawna znajduje się w ogonie państw zainteresowanych wspieraniem równości.
Ale wspominam o tym z trochę innego powodu – żeby pokazać, że narracja dotycząca osób LGBT+ w Polsce brzmi niczym zawodząca katarynka, która całą swoją moc opiera na przesadnym i w gruncie rzeczy krzywdzącym – jak przeczytałam kiedyś w Dwutygodniku – „celebrowaniu cierpienia”. „Jedni twierdzą, że cierpienie uszlachetnia, ja jednak uważam, że cierpienie przede wszystkim paraliżuje” – pisał Bartosz Żurawiecki, pochylając się nad queerowymi wątkami polskiego kina. A ja powiem, że nie tylko się z nim zgadzam, ale także uważam tę męczeńską retorykę za dominującą zarówno w tekstach kultury, jak i debacie publicznej.
Trawestując tezy wspomnianego autora muszę zauważyć, że w tych opowieściach dobrzy i zasługujący na akceptację oraz wsparcie: gej, lesbijka, osoba niebinarna, biseksualna, transpłciowa czy aseksualna powinny być ciche, skromne, nieznające pojęcia przesady i (Boże, broń!) tego strasznego i nadużywanego w tęczowym kontekście PRZEGIĘCIA. A więc muszą występować w roli ofiar, które w każdej chwili mogą ze szturchanych i dyskryminowanych stać się po prostu martwe. Jeśli – wybaczcie mi użycie prawicowej nomenklatury – nosiły kolorowe pióra w dupie, to same się doigrały. Gdyby jednak „nie obnosiły się” ze swoją obecnością, wówczas możemy im współczuć albo udawać, że po prostu osób nieheteroseksualnych nie ma.
Zauważcie, że w debacie o problemach większości mniejszościowych i uciskanych systemowo grup ten schemat ciągle się powtarza. Na przykład, gdy głośno dyskutujemy o prawach reprodukcyjnych, zwykle rozgrzeszamy aborcję, jeśli potencjalna matka wystarczająco mocno cierpi. Gdy ciążę usuwa piosenkarka ze zbyt małym do pomieszczenia kolejnego dziecka mieszkaniem albo dziewczyna, która decyduje się na zabieg z dowolnego (nie wasz interes), ale niezwiązanego z jakimkolwiek dramatem powodu, trzeba rozpocząć publiczny lincz.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie bagatelizuję faktu, że z powodu braku dostępu do legalnej aborcji i szczucia na osoby LGBT+ oraz odmawianiu im podstawowych praw, giną ludzie. Bo – jak mówi bohaterka filmu 7-My sierpnia – w dehumanizującą i nakręcaną przez rzekomych, samozwańczych obrońców życia opowieść o „tęczowej zarazie i ideologii” uwierzyliśmy wszyscy. W efekcie ci po tęczowej stronie „się zabijają” (raport Kampanii Przeciwko Homofobii wskazuje, że aż 55 proc. tej społeczności miewa myśli samobójcze), a reszta „idzie zabijać”.
czytaj także
Nie mniej jednak osoby LGBT+ nie potrzebują niczyjej litości, nie muszą zapracowywać na waszą uwagę, pomoc, tolerancję oraz fałszywe kompromisowe pozwolenia na życie w społeczeństwie. Dlatego cierpiętnictwu trzeba było wreszcie powiedzieć „dosyć”.
Wiecie dlaczego sprawa Margot i Tęczowa Noc stały się tak przełomowe oraz drażniły niemal wszystkie, nawet te uznające się za progresywne albo przynajmniej liberalne środowiska, które lubią wyciągać argumenty o tzw. szkodzeniu słusznej sprawie i niepopierających marszów równości kolegach gejach? Bo wyrzuciły naruszającą ludzkie poczucie godności i podmiotowości spolegliwość i pokorę do kosza. Czy słusznie? Odpowiem cytatem z Jana Pawła II: „Jeszcze jak!”.
Margot: Powiedzieć, że pierdolę Polskę, to nic nie powiedzieć
czytaj także
Po tylu dekadach przekraczania granic rzeszy ludzi w tym kraju, wybuchł całkowicie gniew, a we wszystkich mediach pojawił się wątek osoby, która bezceremonialnie burzy binarny porządek, nie bawi się w grzecznościowe konwenanse, nie przebiera w słowach i stwierdza: „Powiedzieć, że pierdolę Polskę, to nic nie powiedzieć”. Duma, radykalizm i wkurw są tu całkowicie na miejscu, bo jeśli z powodu tego, kogo kochasz, słyszysz na ulicy (wprost z głośnika homofobusa), że gwałcisz małe dzieci, zagrażasz polskiej rodzinie i Polsce w ogóle, to masz absolutne prawo krzyczeć i domagać się sprawiedliwości nawet z tęczowymi piórami w tyłku, a nie słuchać bajek polityków z opozycji, którzy ciągle mówią, że nasze społeczeństwo jest na coś niegotowe.
Czy 7 sierpnia 2020 roku to się zmieniło? Czy obudziło potrzebę protestowania mocniej? Moim zdaniem – tak, na co wskazuje również fakt, że mocniej uderza też władza ścigająca aktywistów za tęczowe flagi i Jarosław Kaczyński drwiący z transpłciowości na swoich przedwyborczych wiecach. Zastanawiam się jednak, czy Polki i Polacy wciąż to kupują.
Ale niestety w filmie Michała Bollanda, który – jak czytam w opisie produkcji – zadaje podobne pytanie, czy Tęczowa Noc „rzeczywiście obudziła wreszcie w Polsce queer rage”? – nie znajduję odpowiedzi. I nie obarczam za to winą bohaterów i bohaterek, bo Kajetan, Kamila, Krem oraz Julia i jej partnerka Kalina wykazują się ogromną odwagą, opowiadając o swoich doświadczeniach sprzed dwóch lat, jak i codzienności bycia osobą nieheteronormatywną w heteronormatywnym społeczeństwie. Ba, pokazują, że udział w filmie ma terapeutyczną i pozwalającą przezwyciężyć traumę oraz marazm moc, która świadczy o ich wielkiej sile, jak i chęciach do dalszego działania na rzecz swoich praw.
Na tym kończy się jednak zainteresowanie reżysera wpływem sierpniowych wydarzeń na rzeczywistość, co tylko pokazuje, że wciąż trudno przezwyciężyć mesjanistyczne tradycje kulturowe nad Wisłą. I kolejne formaty opowieści sięgające po tematykę queerową, jak chociażby netfliksowa Królowa, również nie zdają testu na tak potrzebną i zasilającą bezkompromisowość, a zamiast tego wybierają paraliżujące cierpiętnictwo.
czytaj także
Po seansach podobnych do tutaj wspomnianych mam ochotę płakać i przytulać wszystkich, których niszczy nienawiść. Tymczasem do walki z tą ostatnią nie wystarczą łzy. Trzeba dumy, siły i radykalizmu, dzięki którym nie będzie więcej ofiar i trupów. Jedna z bohaterek filmu Bollanda mówi: „Nie mówię, że wszyscy mają nas kochać, ale chciałabym, żeby nas nie nienawidzili”. A ja dodałabym: „i żeby przestali nam współczuć, a zaczęli widzieć jak równych sobie”. Płynąca z litości tolerancja z równością nie ma bowiem nic wspólnego.