„The Florida Project” to film o takim stadium rozwoju człowieka, które nazywa się dzieciństwo, a w pewnym momencie, cholera jasna, się kończy i trudno wyczuć ten moment.
Rok temu Andrea Arnold pokazała w American Honey, że amerykańskie motele mogą swobodnie służyć również jako hotele robotnicze dla grupy nastolatków o patologicznych rodowodach, którzy gonią szczęście, jeżdżąc busem po Stanach. Tyle że zamiast beatnikowskiego klimatu niczym z W drodze Jacka Kerouaca, pełnej wolności i beztroski podróży w głąb kontynentu i samego siebie, mieliśmy pracujących na niewolniczych warunkach sprzedawców prenumerat tematycznych magazynów, którym muzyka i używki kolorowały rzeczywistość. Za to w tym roku Sean Baker pokazał nam w The Florida Project, że amerykańskie motele mogą też służyć jako domy. Gdy w filmie Arnold hipisowskie ideały w dzisiejszym świecie okazywały się gówno prawdą, a cała ta bajka lat 60. przeżutą i wyplutą gumą do żucia, Baker jej na to, że jednak tak nie do końca gówno i że wciąż jeszcze można.
Jesteśmy na Florydzie. Floryda, czyli palmy, słońce, ciała jak z billboardów, czyli deski surfingowe, kabriolety… Co jeszcze? Drinki z idealnie zmrożonym lodem, limonkami, palemkami, przeciwsłoneczne Ray Bany, wprawdzie też uchodźcy z Kuby, ale to w Miami, bo w Orlando są Magics i Disney World. Jeśli byś miał rzucić hasłem, które kojarzy Ci się ze szczytem rozrywki, konsumpcji, popkultury i szczytem szczytów, to co byś powiedział? No jasne, że Disney World!
Cel milionów wycieczkowiczów, którzy skłonni są zapłacić setki dolarów za bilety wstępu plus dodatkowe dolary za napoje, jedzenie, pamiątki i dodatkowe specjalne dodatki. „Come and enjoy the magic of Walt Disney World Resort in Orlando, FL. Plan your family vacation and create memories for a lifetime”. Nie bez powodu to tam, na trasie Big Thunder Mountain Railroad, wywołującej emocje przygody i przestrachu u rodzin w adidasach, Banksy umieścił więźnia z Guantanamo w worku na głowie, by co niektórym te adidasy pospadały. Nie bez powodu o Charlesie Bukowskim, kronikarzu życia klientów śmierdzących dive barów, mówi się, że stworzył antydisneyowską Amerykę. Sam Bukowski o Myszce Mickey powiedział, że jest „trzypalczastym skurwysynem bez duszy”. Disney zalał świat nierealną i na swój sposób bezduszną magią, pełną kolorów, miodu i brylantów, gdzie nie ma miejsca ani dla więźniów z Guantanamo, ani dla ekipy z American Honey, ani dla Bukowskiego i jego znajomych od kieliszka, ani dla bohaterów filmu Bakera. Mimo, że ci ostatni są tuż za płotem.
The Florida Project to film o codzienności toczącej się w kiczowato-kolorowym świecie na tyłach Disneylandu. Zresztą tu wszystko jest na tyłach. Główna bohaterka, Moonee (w tej roli rewelacyjna Brooklynn Prince) na tyłach baru dostaje jedzenie, a pomoc społeczna na tyłach motelu może rozdawać chleb jego mieszkańcom, bo to tacy ludzie, którym miejsce wyznaczono w nieoficjalnym świecie. Na tyłach. Moonee ma 6 lat i ogólnie robi, co chce, chodzi, gdzie chce, czasem nawet przechodzi sama przez ulicę, a jak się na nią patrzysz, to myślisz sobie o tych wszystkich dzieciach z domów za murami, co nie robią, co chcą, nie chodzą, gdzie chcą, a już na pewno nie przez ulicę. Moonee i jej przyjaciele mieszkają z opiekunami (jeden rodzic i/albo ciocia/wujek) w kolorowym kompleksie moteli o nazwach typu „Magic Castle” czy „Futureland Inn”. Nie chodzą do szkoły, bo są akurat wakacje – chodzą na podwórko, a tym podwórkiem jest dla nich teren składający się z parkingów, basenu, recepcji, budki z lodami, barów z fast foodami, supermarketu, kiczowatego sklepu z Disney-souvenirami i łąki. Biegają, skaczą po stołach, przesiadują na drzewach, plują na odległość na maski samochodów, robią psikusy menadżerowi motelu, Bobby’emu (gra go bardzo sprawnie Willem Defoe), bawią się w chowanego i przede wszystkim dużo się śmieją.
The Florida Project to film o takim stadium rozwoju człowieka, które nazywa się dzieciństwo, a które w którymś momencie, cholera jasna, się kończy i trudno wyczuć ten moment. Nie wiadomo, czy to po szkole, po inicjacji, po pierwszym dniu w pracy, pierwszej pensji, po ciąży dzieje się ta tragedia, ale się coś się kończy i robi się dorosło, i robi się do dupy, i oglądając ten film, mamy ochotę całemu światu dorosłych sprezentować potężnego kopniaka. Moonee ma mamę Halley (w tej roli bardzo autentyczna Bria Vinaite). Większość powiedziałaby o Halley, że jest niedojrzałą gówniarą, bo też robi, co chce i chodzi, gdzie chce. Z jednym tylko „ale” w postaci tej Moonee właśnie, której Halley chce zapewnić codzienną frajdę plus jedzenie i dach nad głową.
Charles A. Reich pisał w czytanej przez hipisów książce Zieleni się Ameryka o Świadomości III, będącej „możliwością wyboru swojego sposobu życia”. Jednym z przykazań zawartych w książce było: „Nie czyń gwałtu wobec siebie samego. Zbrodnią jest pozwolić na to, abyś stał się zwykłym narzędziem, pociskiem przeznaczonym do osiągnięcia jakiegoś zewnętrznego celu. Częścią organizacji lub machiny społecznej. To zbrodnia ulec alienacji wobec siebie samego, być istotą rozdwojoną, odkładać to, co ważne, na przyszłość. Trzeba w każdej chwili być pełnią”. Myślę, że nie ma co Halley przypinać łatki hipiski czy ideolożki wolności. Myślę, że ona po prostu tę Świadomość III ma i tyle. Kombinuje. Sprzedaje podróbki perfum pod wielogwiazdkowymi hotelami, prosi o pieniądze na ulicy, pożycza, zalega z czynszem, prostytuuje się i okrada swych klientów. No i tu pies pogrzebany, ponieważ nic z tych rzeczy nie mieści się w społecznych głowach. Każda moralność, od katolickiej poprzez protestancką, a potem chłopską, mieszczańską czy robotniczą aż do ateistów mówi „stop”. Dlaczego? Bo tak.
Ta odpowiedź powinna w sumie każdemu wystarczyć i nakazać odwrót, a uparciuchom można ewentualnie dorzucić coś z etyki, Biblii albo kodeksu karnego. Już pal licho te perfumy, wiadomo, że Chanel i Gucci mogą je sprzedawać w każdym hotelu, bo odpalają procent państwu, a Halley nie odpala, więc nie może. Ale idźmy dalej. Jeśli ludzi dzielimy na klasę uprzywilejowaną i nieuprzywilejowaną, to ta pierwsza uprzywilejowana jest poprzez swą zamożność do tego, by jej dzieci miały dobrze z automatu i by wszyscy bawili się na bogato w skórzanych fotelach salonów i samolotów. To może w takim razie ta druga uprzywilejowana jest do tego, by tą pierwszą robić czasem w bambuko? Klasa uprzywilejowana jest na codzień robiona w bambuko przez samą siebie. Łyka gadki o corocznej potrzebie wymiany telefonu, polityczne hasła o podwyżkach i obniżkach, nowe trendy wystroju ciał i mieszkań i łyka leki na wszystko, będące naprawdę placebo, co potwierdziły badania na dzieciach w Sudanie. Ale kłamstwo osoby zbierającej na jedzenie czy kradzież ze strony prostytutki to już za dużo. Bank Cię może okraść, dziwka nigdy.
Moje ciało, mój wybór? Tak, dlatego pracuję na czacie erotycznym
czytaj także
Gdyby Halley była dada, hipiską albo artystką, to byśmy powiedzieli, że robi sobie jaja z systemu albo że się buntuje, by coś udowodnić, ale Halley jest matką, które chce, by jej dziecko chodziło uśmiechnięte i nie robi sobie jaj ani się nie buntuje, tylko obchodzi system, biorąc tyle, ile uda jej się ugrać, a przy okazji zagarniając możliwie jak najwięcej wolności. Jest niczym łącznik dzieci z dorosłymi, z tymi pierwszymi się bawi i jej jako jedynej bez problemu słuchają, z tymi drugimi też się bawi i z ich strony spotyka ją ostracyzm. I nie chodzi o to, by jej bronić, ale o to, by się zdziwić społeczną reakcją. W towarzystwie Halley Moonee czuje się bezpieczna, bezpieczna i radosna. Jest radosna prawie cały film, a te kilka minut, gdy nie jest, to moment, w którym w jej życie wchodzi świat dorosłych wyposażony we wzorce gotowych rozwiązań.
Sean Baker powiedział w jednym z wywiadów, że The Florida Project jest też apelem o dekryminalizację prostytucji. To jeden ze społecznych fenomenów, że w zachodnim kokonie moralności prostytutki wysyłane są do więzień, podczas gdy w tym samym czasie ileś procent społeczeństwa onanizuje się do filmów pornograficznych, kolejne ileś głosuje na klientów nielegalnych domów publicznych, a jeszcze kolejne rezerwuje właśnie bilet do Bangkoku. Można pracować 8 godzin w syf-fast-food-barze albo pakować towary w supermarkecie, można harować nadgodziny w biurze u szefa-tyrana na śmieciówce albo na zawody namawiać ludzi na oferty bez limitów, ale cieleśnie prostytuować się nie można. Bo tak. Jasne, że Halley nie robi tego z powołania, robi to, bo to jest jej jakiś tam sposób na przetrwanie i pociągnięcie dalej beztroski dzieciństwa Moonee, jakaś tam już jej rozpaczliwa ostateczność. Czemu Halley się na nią zdecydowała? Może nie miała wyboru, a może miała wybór pomiędzy prostytucją a 8-godzinną pracą na kasie za centy. Tak czy siak zamknąć? Zamknąć razem z innymi samotnymi matkami niemającymi na czynsz i nieletnimi Honduraskami.
Seksworkerka: Dlaczego chcę pełnej dekryminalizacji usług seksualnych
czytaj także
W filmie Bakera profesjonalny aktor to Willem Defoe plus jeszcze paru mniej znanych. Większość głównych ról grają naturszczycy, co – podobnie, jak w American Honey – tylko dodaje petardy. Ludzie mają brzydkie tatuaże, trądzik, braki w uzębieniu, zwisające piersi, grube tyłki, są nieestetyczni, niesymetryczni i nieforemni, do tego kręceni z ręki. Realni, jak te tyły budynków. The Florida Project to 115 minut oglądania kawałka świata, bez zwrotów akcji, załamań, jakiejś super dramaturgii i to ani przez chwilę nie nudzi, bo taka prawdziwa codzienność, budowana z dnia na dzień, a nie według grafika z początku miesiąca, nigdy nie nudzi. Zarówno u Arnold, jak i tu mamy słoneczną, świetnie wykadrowaną Amerykę, w której kolorowo-beżowej rzeczywistości pod ogromnym niebem walają się puszki i opakowania po chipsach, a ludzie piją tanie piwa i palą skręty w swych dusznych pokojach. Z tym światem współgra muzyka opatrzona krytycznym społecznie tekstem, wyjęta często z nisz Spotify‘a czy Soundclouda. The Florida Project to dobry i celny film, na który warto refleksyjnie popatrzeć.
I na koniec spoiler.
Moonee się nie daje, walczy i ucieka przed światem dorosłych tam, gdzie ponoć wszystkim dzieciom jest najlepiej, gdy w tym świecie przestaje być im dobrze, czyli do świata magii.