Strasznie się ten film wszystkim podoba, bo taki wzruszający, mądry, prawdziwy, głęboki i tak dalej. Trzeba być naprawdę nieczułym i małostkowym, żeby w to nie wejść całym serduchem, ale nic na to nie poradzę: nie płakałam na „C’mon C’mon”.
Dobra, teraz będzie tyrada, ale muszę to sobie ułożyć, bo coś mi się w C’mon C’mon Mike’a Millsa nie zgadza. Historia jest taka, że dorosłe rodzeństwo – Johnny (Joaquin Phoenix) i Viv (Gaby Hoffmann) – nawiązuje kontakt po długiej przerwie. On jest singlem w średnim wieku, dziennikarzem radiowym (czy tam podcasterem) w Nowym Jorku, ona w zasadzie nie wiem, co robi zawodowo (wykłada? pisze książki?), ale mieszka w Los Angeles i przede wszystkim ma synka, Jessego (Woody Norman). (Oboje są chyba zresztą strasznie bogaci, bo nie wiem, kogo stać na takie mieszkania i taki styl życia przy tak elastycznym grafiku, ale niech będzie, nie czepiam się).
I kiedy ona wyjeżdża, żeby zająć się ojcem Jessego, który cierpi na chorobę dwubiegunową, to ten brat proponuje, że zaopiekuje się dzieckiem pod jej nieobecność. To jest głupi pomysł swoją drogą, nie widzieli się od roku, nie rozmawiali nawet, a teraz on włazi nagle do życia tego dzieciaka – ale siostra mówi: „super, przyjedź”. Johnny przyjeżdża, ma się zajmować Jessem, ale trochę nie umie, więc musi się nauczyć i są różne perypetie wokół tego, z przekazem (celowo upraszczam), że dzieci to też ludzie z emocjami i przemyśleniami, więc trzeba się słuchać nawzajem, być szczerym i autentycznym.
Strasznie się ten film wszystkim podoba, bo taki wzruszający, mądry, prawdziwy, głęboki i tak dalej. Trzeba być naprawdę nieczułym i małostkowym, żeby w to nie wejść całym serduchem, ale nic na to nie poradzę: nie płakałam na C’mon C’mon. Co gorsza, długo nie mogłam uchwycić, co mi w nim właściwie przeszkadza: wciągnęłam się w tę historię, w bohaterów i ich dziwną, czasem czułą, czasem niezręczną relację (jest tam na przykład najśmieszniejsza scena, jak speszony Joaquin Phoenix próbuje wytłumaczyć dziewięciolatkowi, co to jest aborcja).
Podobało mi się, że mało „się wydarza” – choć zarazem dzieje się bardzo dużo – nie ma wielkiego centralnego Konfliktu, raczej drobne, codzienne dramaty. Film jest trochę przegadany, to prawda, ale za to zdjęcia są świetne: uważne zbliżenia twarzy, szerokie ujęcia wnętrz, zamaszyste widoki miast i parków; podobał mi się zwłaszcza Nowy Orlean: eklektyczny, filmowany trochę jak wieś, jakieś drogi bez asfaltu, po których latają kury (to oczywiście komplement – jako fanka łażenia po krzakach i dziewczyna z polskiej prowincji mam wielką słabość do miast przeoranych katastrofą).
Jest na tym formalnym poziomie też kilka nieoczywistych decyzji. Po pierwsze film jest czarno-biały – to wybór, który nie w pełni rozumiem, wbrew licznym (i sprzecznym) wyjaśnieniom reżysera, według którego ograniczona paleta pomaga budować symbolizm, baśniowość, realizm, wyciszenie i intymność. Nie doświadczam tego w ten sposób; efekt jest miły dla oka, ale sam zabieg wydaje mi się chybiony, może po prostu arbitralny – trochę artystowski, trochę paradokumentalny.
Paradokumentalny nieprzypadkowo, bo drugim nieoczywistym pomysłem są wywiady: Johnny radiowiec przeprowadza z dzieciakami rozmowy – o życiu, wszechświecie i całej reszcie – które faktycznie zostały zrealizowane na potrzeby filmu, równolegle do planu zdjęciowego. Młodzi ludzie z Nowego Jorku, Detroit, Nowego Orleanu opowiadają otwarcie i elokwentnie o swoich radościach i bolączkach, obawach i nadziejach. Cały film otwiera zresztą wywiad, a konkretnie pytanie: „Kiedy myślisz o przyszłości, jak sobie ją wyobrażasz?”.
Krążę wokół tego pytania – wokół tego filmu zaczynającego się od zaproszenia dziecka do rozmowy, którego tematem jest nauka słuchania – i nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że jest to rodzaj niespełnionej obietnicy. Dyskutując żywo o emocjach i nasłuchując dziecięcych doświadczeń, film zupełnie przegapia ból tego konkretnego dziecka, które jest jego bohaterem. Dlatego musimy porozmawiać o Jessem.
Jesse to dziewięcioletni chłopiec, który nie ma przyjaciół w swoim wieku – poza szybkim ujęciem przed szkołą nie widzimy, żeby miał jakikolwiek kontakt z innymi dziećmi – i spędza czas głównie z dorosłymi. Z dnia na dzień zostaje oddany pod opiekę wujka, którego w zasadzie nie zna – jego mama musi się zająć ważniejszymi sprawami. Który po kilku tygodniach (miesiącach? trudno powiedzieć) uważa tego wujka za swojego „najlepszego przyjaciela” – i to świetnie, że udało im się zbudować bliską relację, ale dorośli opiekunowie nie są od tego, żeby się przyjaźnić z dziećmi, tylko po to, żeby się nimi zaopiekować, zapewnić im stabilność i poczucie bezpieczeństwa, a to zupełnie coś innego.
Spędzanie czasu z dorosłymi to głównie czytanie książek dla dzieci (bardzo dużo książek, jeszcze do tego wrócimy), czasem zabawy fizyczne typu wrestling, bardzo dużo spacerowania, rozmów i wspólnego nagrywania dźwięków, trochę korzystania z tabletu, jakaś kolorowanka. W pewnym momencie orientuję się, że Jesse nie ma zabawek. („Nie było jakiegoś misia?” – poprawia mnie koleżanka. Sprawdzam, faktycznie, jest scena z misiem, łatwo ją przegapić. Niemniej, choć przyznaję, że nie wiem, czym bawią się dziewięcioletni chłopcy w 2021 roku, to trudno mi uwierzyć, że pozbawiony matki dzieciak w podróż na drugi koniec kontynentu nie zabrał ani tego nieszczęsnego misia, ani, powiedzmy, ulubionego traktora). Jessie ma za to pozwolenie na hałasowanie w soboty – więc puszcza sobie muzykę klasyczną na pełny regulator.
czytaj także
Jasne, że dzieci są różne i dorastają w różnym tempie: są dzieci, które są małymi geniuszami, i dzieci „nad wiek dojrzałe”, są dzieci, które wolą dyskutować z dorosłymi o mikoryzie niż budować konstrukcje z Lego czy jeździć na rowerze, więc nie chodzi mi o to, że to jest „nierealistyczne” (w jakimś sensie jest aż za bardzo realistyczne, i o tym zaraz). Chodzi mi o to, że różne zupełnie nieoczywiste zachowania Jessego są traktowane – przez dorosłych w jego otoczeniu, przez sam film i przez widzów – jako takie sobie zwyczajne rzeczy, które dzieci robią. Albo odwrotnie, jako świadectwo nadzwyczajności Jessego, tego zupełnie wyjątkowego, wspaniałego, fascynującego chłopca.
A teraz uwaga: jaka jest ulubiona zabawa Jessego? Otóż jest to zabawa w sierotkę. Zabawa w sierotkę polega na tym, że Jesse przychodzi do swojej mamy i mówi: „jestem biednym dzieckiem z sierocińca, czy mogę przenocować u ciebie?”. Mama mówi: „pewnie, świetnie się składa, mojego synka nie ma w domu, możesz spać w jego łóżeczku”. Potem Jesse mówi: „strasznie mi przykro, że twoje dzieci umarły, opowiedz mi o nich” – i mama opowiada.
Jest w tej zabawie tak niewiarygodny ładunek samotności i bólu, że w ogóle nie mieści mi się to w głowie, a co dopiero w sercu. A jednocześnie czuję, że mogłabym napisać cały esej o tym – bo co to w ogóle znaczy, że Jesse bawi się w sierotkę? Oczywiście jest to bardzo otwarte na interpretacje, każdy może sobie uzupełnić swoje sensy (sprytnie!), albo tak jak matka powiedzieć: „to nic takiego, wszystkie dzieci tak mają”. (Jej brat jest wprawdzie czterdziestoparoletnim singlem, ale nawet on podnosi brew na widok tej zabawy).
Sama widzę to tak: skrzywdzone dziecko, którym sam_a jestem, przychodzi do mojego domu i z entuzjastyczną zgodą mojej mamy zajmuje moje miejsce. Moja mama opiekuje się tym skrzywdzonym dzieckiem, zamiast opiekować się mną – dostaję jej pełną uwagę, ale jest to uwaga zapośredniczona, „z drugiej ręki”, uwaga uwarunkowana skrzywdzeniem. Jak bardzo trzeba być skrzywdzonym, żeby zasługiwać na uwagę matki? Czy tak jak porzucona, pozbawiona opieki sierotka, źle traktowana w domu dziecka? Czy tak jak cierpiący na chorobę dwubiegunową ojciec? A może jak „poprzednie dzieci” mamy, które umarły? Jaka głębia rozpaczy, osamotnienia i poczucia odrzucenia kryje się za tą zabawą? Jaki brak rodzicielskiej uwagi czy akceptacji dla zwykłych dziecięcych emocji i dramatów – mniej spektakularnych, ale z pewnością nie mniej ważnych i nie mniej bolesnych niż sierociniec, choroba psychiczna i śmierć?
Nie chodzi o to, że zabawa w sierotkę jest nierealistyczna, że brzmi w niej jakaś fałszywa nuta. Wręcz przeciwnie, zabawa w sierotkę jest bardziej prawdziwa niż wszystkie dyskusje o szczerości i autentyczności, wszystkie „trudne pytania” i rozmowy o emocjach, jest bolesnym węzłem w samym sercu doświadczenia tego chłopca – węzłem kompletnie przegapionym przez uważnych, mądrych i odpowiedzialnych dorosłych, bo „dzieci tak mają” i „to tylko zabawa”. A mówimy o dorosłych, którzy przeczytali wszystkie właściwe podręczniki wychowania, którzy chętnie spędzają czas z dzieckiem (i w ogóle mają czas, którym mogą dysponować) i otwarcie z nim rozmawiają, którzy – rzadka cnota – potrafią przyznać się do błędu i przeprosić (nawet jeśli czasem muszą posiłkować się przy tym instrukcją z internetu).
czytaj także
Problemem nie jest to, że filmowi dorośli popełniają błędy – w końcu świat jest skomplikowany, ale wszyscy chcemy dobrze i staramy się, jak umiemy – tylko że popełniają dokładnie te same błędy, na które film w innych miejscach próbuje uczulać. Właśnie dlatego, że w wielu scenach szczerość, empatia i uważne słuchanie są tak silnie podkreślane, tym bardziej razi zupełna przezroczystość momentów, w których bardzo mocne emocjonalne komunikaty wysyłane przez dziecko są kompletnie przegapione.
Przeoczenie krzywdy Jessego dotyczy nie tylko jego matki i jej brata, ale przenosi się też na widzów: zauroczonych błyskotliwością „nad wiek dojrzałego” chłopca, wzruszonych zaufaniem i czułością budowanymi w relacji dorosłego z dzieckiem, refleksyjnie zadumanych nad dziecięcą mądrością i powtarzających sobie z zachwytem odkrywcy odwieczną prawdę: „warto rozmawiać”. Wychodząc z kina, wszyscy mówią: „ten film jest taki piękny” – nikt nie mówi: „ten chłopiec jest taki samotny”.
W jednej ze scen filmu Johnny czyta Jessemu książkę o dziecku z gwiazd, przejętym pięknem i złożonością życia na planecie Ziemia, zauroczonym bogactwem wrażeń i uczuć, które składają się na ludzkie doświadczenie. W założeniu jest to książka z obrazkami dla dzieci (i szczerze wierzę, że wiele z nich ją lubi, czemu nie!), ale tak naprawdę nie jest skierowana do nich – jest raczej sentymentalną fantazją dorosłego na temat niewinnego spojrzenia dziecka, nie bazuje na dziecięcej wrażliwości i rozumieniu świata, ale na emocjach, wiedzy i doświadczeniu dorosłych. Nawet sam film to na jakimś poziomie rozpoznaje: lektura porusza Johnny’ego (i widownię) do łez, ale Jesse śmieje się z tego wzruszenia – nie ma bagażu przeżyć, które mogłyby rezonować z emocjami tej opowieści, jej punkty odniesienia nie są przeznaczone dla niego.
I tak jest trochę z całym tym filmem, który przychodzi do dzieci z pytaniami, jakby naprawdę chciał się czegoś od nich dowiedzieć, ale zupełnie przegapia ich odpowiedzi, skupiając się tylko na tym, co chce usłyszeć. Który kiedy traktuje je poważnie, to jako małych dorosłych, a nie jako dzieci – tak jakby ktoś nie zrozumiał, że różnica między dorosłym a dzieckiem nie sprowadza się do wzrostu. Rozmawia z nimi z poziomu wychowawczego podręcznika dla rodziców, a nie baśni, zabawy i metafory; w kluczu przemyśleń dorosłych, a nie żywego zainteresowania dziecięcą perspektywą.
„Śmiejesz się czy płaczesz?” – pyta Johnny Jessego w kulminacyjnej scenie filmu – „Nie jestem pewien, a chciałbym odpowiednio zareagować”. Podobnie film Millsa wydaje się skupiony nie na nawiązaniu autentycznego kontaktu, ale na tym, żeby się właściwie zachować: wie już, że powinien zadać pytanie, ale nie ma dość elastyczności, wyobraźni czy empatii, żeby naprawdę usłyszeć odpowiedź.