Film, Weekend

Zapadliska w interiorze wyglądają tak samo w Rumunii, Turcji czy Polsce

Ludzie, którzy przez centrum sami obsadzani są w roli „obcych”, w roli tych na dnie społecznego porządku, niechcianych, a jednak koniecznych do jego funkcjonowania – sami potrafią być równie bezwzględni wobec własnych „obcych”. Jakub Majmurek ogląda „Gorące dni” Emina Alpera i „Prześwietlenie” Cristiana Mungiu.

Konflikty rozdzierające współczesne społeczeństwa mają swój niezaprzeczalny przestrzenny wymiar. Polaryzacja polityczna, społeczna i kulturowa przebiega między wielkimi miastami, miejscami włączonymi we wszystkie możliwe globalne obiegi a prowincją, interiorem, Polską – Turcją, Węgrami, Rumunią, Francją – pozostającą na ich marginesie lub po ich złej stronie.

Im bliżej jednak patrzymy, tym bardziej ten uproszczony obraz się komplikuje. Na przykładzie tureckim i rumuńskim pokazują to dwa wyświetlane obecnie w polskich kinach filmy: Gorące dni Emina Alpera oraz Prześwietlenie Cristiana Mungiu. W obu widzimy, jak w tym, co lokalne, odbijają się globalne problemy i jak głęboko podzielone są także miejsca z dala od metropolii i głównych dróg.

Kto tu jest „Cyganem”?

W filmie Mungiu (tak, to ten od 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni – przyp. red.) takim miejscem jest niewielkie miasteczko w Transylwanii, na rumuńsko-węgierskim pograniczu, na najdalszych peryferiach Unii Europejskiej. W dziewiętnastowiecznej powieści gotyckiej byłoby to jedno z ostatnich miejsc, gdzie zatrzymywałby się pociąg, brama, przez którą podróżnik z Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii wkraczał w świat wilkołaków, wampirów, upiorów i strzyg.

Mungiu: Dobre intencje to za mało

Dziś z miasteczka ludzie raczej wyjeżdżają, zwłaszcza mężczyźni szukający dobrze płatnej pracy za granicą. Na miejscu jest z tym ciężko. Pracowników szuka co prawda dynamicznie rozwijająca się piekarnia, ale płaci tylko pensję minimalną i ekstra nadgodziny. Właścicielka piekarni i jej prawa ręka, Csilla, by załapać się na europejskie fundusze, dostępne od określonej liczby pracowników, decydują się więc skorzystać z pomocy agencji pośrednictwa pracy i sprowadzić do pracy dwóch legalnych emigrantów zarobkowych ze Sri Lanki.

Ich przybycie wyzwala niepokój, lęk, a w końcu agresję miejscowej społeczności. Miejscowi nie chcą inaczej wyglądających obcych. Gdy dwójka Lankijczyków próbuje w trakcie mszy wejść do miejscowego kościoła, służącego lokalnej katolickiej społeczności, zostaje z niego stanowczo wyprowadzona przy milczeniu księdza, który jakoś nie potrafi przypomnieć swoim parafianom o uniwersalistycznym wymiarze chrześcijaństwa i Kościoła powszechnego.

Kolejne okoliczne sklepy zwracają całe skrzynki pieczywa – ludzie odmawiają jedzenia chleba, który mogli wypiekać Lankijczycy. Nie trzeba wiele, by od niechętnym migrantom słów i gestów ktoś przeszedł do twardej, fizycznej przemocy.

Wszystkie te napięcia wybuchają w rewelacyjnej, w całości nakręconej w jednym ujęciu z nieruchomej kamery scenie debaty lokalnych mieszkańców w ratuszu. Budzi ona skojarzenia z filmem Radu Jude Niefortunny numerek lub szalone porno (2021) i z finałową konfrontacją między nauczycielką, której prywatna sekstaśma wyciekła do sieci, a rodzicami jej uczniów. Tamta scena z każdą minutą coraz głębiej nurkuje w poetykę groteski, rodzice stopniowo zmieniają się w karykaturalne figury uosabiające wszystkie możliwe autorytarne, patriarchalne i antyliberalne siły kształtujące dzisiejsze rumuńskie społeczeństwo.

Mungiu opiera się pokusie karykatury. Zachowuje charakterystyczną dla swojego kina zimną, zdystansowaną realistyczną poetykę. Przygląda się uczciwie także tym bohaterom, którzy mówią najbardziej oburzające rzeczy, daje im szansę, by przedstawili swoje racje. W efekcie we wspomnianej scenie otrzymujemy doskonały przekrój postaw rumuńskiej prowincji nie tylko wobec migracji z globalnego Południa, ale także wobec Zachodu. Bohaterowie filmu doskonale bowiem rozpoznają, że „problem” z lankijskimi migrantami wynika z integracji ich miejscowości z Unią Europejską, z tego, jak nierówno skorzystała na niej lokalna społeczność.

Csilla i jej szefowa radzą sobie doskonale, sprawnie potrafią wykorzystać unijne fundusze, włączenie Transylwanii we wspólny rynek dało im szanse, jakich nigdy nie otrzymałyby, gdyby Rumunia pozostała poza nim. Nawet jeśli inna część miasteczka nie radzi sobie źle, to sukces ma swoją cenę: lokalną społeczność przetrzebiły migracje zarobkowe, na miejscu zostały kobiety, dzieci, emeryci i najmniej zaradni mężczyźni w wieku produkcyjnym.

W trakcie spotkania w ratuszu wybrzmiewają wszystkie powodowane przez ten stan rzeczy pretensje i żale. Gdy w obronie migrantów z Azji staje przebywający w miasteczku francuski ekolog – przyjechał liczyć niedźwiedzie żyjące w okolicznych górach – starszy mężczyzna zaczyna krzyczeć, że Europa sama powycinała swoje lasy, pobudowała autostrady, a teraz chce zakazać tego samego Rumunom i zmienić Transylwanię w „rezerwat”. Doskonale znamy podobny język i podobne emocje także z polskiej debaty publicznej.

Jednocześnie Mungiu nie redukuje niechęci swoich bohaterów do Lankijczyków do politycznej ekonomii europejskiej integracji peryferii. Pokazuje, jak wypływa ona z rumuńskiej i transylwańskiej historii. W miasteczku żyją obok siebie trzy grupy przez wieki, niezależnie od państwowej przynależności regionu, zachowujące językową i kulturową odmienność: Węgrzy, Rumunii oraz siedmiogrodzcy Niemcy. Dziś ich współżycie przebiega zgodnie, choć jak sugerują nam rzucane w rozmowach bohaterów sugestie, nie zawsze tak było. Odkąd jednak „pozbyliśmy się Cyganów” – jak mówią mieszkańcy – zapanował spokój, po co więc go burzyć nowymi „Cyganami” ze Sri Lanki.

„Sieranevada” to najlepszy film w tym roku

W trakcie zebrania w ratuszu tuż obok Csilli siedzi jej żonaty kochanek, Matthias. Jak większość z mężczyzn wyjechał za pracą na Zachód, do Niemiec. Sam zresztą jest częścią lokalnej niemieckiej społeczności, po powrocie ma pretensje do żony, że syn nie zrobił postępów w nauce niemieckiego. Matthias z Niemiec tyleż wraca, co ucieka. W rzeźni, gdzie pracował, wdał się w starcie ze swoim menadżerem, uderzył go po tym, gdy ten zaczął go wyzywać od „leniwych Cyganów”.

Prześwietlenie pokazuje, jak ci, którzy przez centrum sami obsadzani są w roli „Cyganów” – obcych, tych na zewnątrz i na dnie społecznego porządku, niechcianych, a jednak koniecznych do jego funkcjonowania – sami potrafią być równie bezwzględni wobec własnych „Cyganów”, także jeśli pochodzą ze Sri Lanki.

Populizm w małym miasteczku

Mungiu przedstawia Europę, która jednocześnie integruje się i pęka – nie tylko wzdłuż linii centrum–peryferie, ale także na swoich najbardziej oddalonych od centrum obszarach. Podobne pęknięcia na tureckiej prowincji pokazuje w filmie Gorące dni Emin Alper.

Akcja rozgrywa się w małym miasteczku pośrodku pustynnego krajobrazu. Miejsce to obserwujemy z punktu widzenia młodego, obiecującego prokuratora ze Stambułu, Emre. Został on wysłany „na prowincję”, by poprowadzić śledztwo w sprawie zapadlisk pojawiających się w miasteczku, najpewniej w wyniku nieodpowiedzialnej eksploatacji wód gruntowych przez miejscowe władze.

Lokalny układ, skupiony wokół burmistrza i jego syna, Şahina, od początku próbuje skorumpować przybysza z metropolii. Burmistrz i Şahin zapraszają go na kolację, leje się alkohol, prokurator zaczyna coraz bardziej odpływać w upojeniu. W pewnym momencie pojawia się młoda, niesprawna umysłowo romska dziewczyna, która później zgłasza policji, że tej samej nocy została zgwałcona i pobita.

To, co stało się lub nie stało tej nocy, jaką rolę odegrał w tym niczego niepamiętający Emre, okaże się mieć daleko idące konsekwencje nie tylko dla prokuratorskiego śledztwa, ale także całej przyszłej kariery młodego prawnika.

Emre szybko przekonuje się, że w miasteczku może liczyć tylko na siebie. Lokalna sędzia wyspecjalizowała się latami w odwracaniu wzroku od tego, co robią burmistrz, Şahin i ich przyjaciele. Jedynym sojusznikiem Emre jest wydawca lokalnej, skonfliktowanej z miejscowym układem gazety, Murat.

On sam jest jednak w miasteczku izolowany. Po pierwsze, dlatego że – jak niemal z obrzydzeniem mówi Emre Şahin – „popiera opozycyjną partię”. Po drugie, „z przyczyn moralnych”, ze względu na plotki o jego homoseksualizmie, co w miasteczku jest zupełnie nieakceptowane. Co jednak najgorsze, za skorumpowanym burmistrzem stoją murem mieszkańcy, choć jego polityka prowadzi do kolejnych geologicznych katastrof. Ludzie są jednak przekonani, że to burmistrz zapewnia im tanią wodę, którą opozycja i ludzie tacy jak Emre chcą im „odebrać”.

Gorące dni spotkały się w Turcji z krytyką środowisk islamistycznych, Ministerstwo Kultury miało zażądać od producentów zwrotu państwowej dotacji z odsetkami. W obrazie prowincjonalnej polityki nietrudno dostrzec alegorię Turcji Erdoğana, ale pokazany w filmie mechanizm nie ogranicza się wyłącznie do niej.

W wielu miejscach na świecie populistyczny, skorumpowany układ buduje sobie niemalże sekciarskie poparcie wśród klas ludowych, oferując im wymierzony w elity język i prowadząc politykę, która nawet jeśli sprawdza się na krótki dystans, to jej długotrwałe skutki mogą być katastrofalne. Zamiast burmistrza nieodpowiedzialnie eksploatującego źródła wody można by równie dobrze przedstawić polityka, przekonującego, że nie ma żadnego kryzysu klimatycznego i możemy palić węglem, ile tylko chcemy.

Gorące dni nie są filmem tak artystycznie spełnionym jak Prześwietlenie. Połączenie klimatów z Czechowa, Nuri Bilge Ceylana i czarnego kryminału nie zawsze do końca się udaje, niektóre metafory są zbyt jak na mój gust dosadne.

W ostatniej scenie widzimy lokalną społeczność podzieloną przez kolejne zapadlisko. Po jego jednej stronie stoją Emre i Murat, po drugiej burmistrz i jego ludzie. Jak grubo ciosana nie byłaby to metafora, dotyka ona pewnej prawdy: zapadliska dzielą nasze społeczeństwa nie tylko na linii centralne–lokalne, ale też w samych małych społecznościach – obojętnie, czy chodzi o Rumunię, Turcję, czy Polskę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij