Film o historii grupy Queen bije rekordy popularności, ale ze spuścizną Freddiego Mercury’ego postępuje nader swobodnie. To wybór największych hitów, który wyciąga piosenki z kontekstu płyt i układa z nich zupełnie nową opowieść.
Kiedy pod koniec października film Bohemian Rhapsody wchodził do kin, wydawało się, że będzie to tylko kolejny nieudany film muzyczny, który bez zahamowań wykorzystuje nostalgię i dawne hity. Od samego początku pracy nad nim towarzyszył chaos: filmowy gwiazdor Sacha Baron Cohen z niesmakiem wycofał się z projektu, a w połowie kręcenia filmu zmienił się reżyser.
Pierwsze recenzje dziennikarskie były miażdżące; wśród krytyków film ma do dziś opinię co najwyżej przeciętnego i niewyrazistego (agregat Metacritic rejestruje nędznych 48 procent). Po pierwszych projekcjach do negatywnych reakcji dołączyli także znawcy Queen, przerażeni tym, jak scenariusz nagina historię grupy – mnóstwo pokazanych w filmie wydarzeń w rzeczywistości przebiegało zupełnie inaczej.
Potem jednak film wszedł do kin, a widzowie go pokochali. W serwisie CSFD, gdzie fani recenzują filmy, w połowie grudnia zajmował czwarte miejsce na liście najwyżej ocenionych. A w ciągu półtora miesiąca w kinach zarobił dziesięć razy więcej, niż wynosił jego budżet. Kiedy w restauracji rozmawiałem o Bohemian Rhapsody z kolegą, zapytaliśmy kelnerkę, ile razy widziała go w kinie. Odpowiedź? Cztery razy.
Odbiór filmu jest właściwie podobny do odbioru płyt Queen. Fani kupowali ich miliony, podczas gdy krytyka ich nie znosiła. Dziś na rozmaite listy najlepszych płyt wszech czasów trafia co najwyżej A Night at the Opera z 1975 roku, przede wszystkim dzięki przedostatniemu utworowi albumu – kultowemu Bohemian Rhapsody.
Kto słucha Queen?
Wszystko, co warto wiedzieć o stosunku muzycznych snobów do Queen, zostało pokazane w filmie Przeboje i podboje z 2000 r. Główny bohater, zrzędliwy koneser muzyczny Rob, na prośbę swojej dziewczyny wybiera się z nią w odwiedziny do jej znajomych. Wieczór upływa przyjemnie, już niemal polubił tych ludzi, a wtedy odkrywa w ich płytotece kompilację Queen – Greatest Hits. Koniec. Decyzja zapadła. Wybór muzyki mówi sam za siebie. Ci ludzie zdecydowanie nie staną się jego przyjaciółmi.
czytaj także
Z podobną pogardą spotyka się zespół ABBA – podobnie jak Queen lubią go ludzie, których trudno zaliczyć do najbardziej zagorzałych fanów. Nie przesłuchują dyskografii zespołu do końca strony B każdego singla, nie czytają o wszystkich książek, jakie kiedykolwiek o nim napisano, ale oczywiście nie umniejsza to ich prawa do cieszenia się hitami. Wspomniana kompilacja Queen, zawierająca ich największe przeboje do 1980 roku, jest w Wielkiej Brytanii najlepiej sprzedającą się płytą wszech czasów. W rankingu sprzedaży utrzymuje się już 850 tygodni, co oznacza, że co tydzień kupuje ją tyle osób, że mieści się w czterdziestce aktualnych hitów.
Ja sam nigdy nie słuchałem Queen z własnej inicjatywy – w rzeczywistości utożsamiam się ze wspomnianym bohaterem Przebojów i podbojów. Jednak kiedy przeglądałem listę utworów Greatest Hits na Wikipedii, zaskoczyło mnie, że znam każdą zamieszczoną tam piosenkę. Film Bohemian Rhapsody jest podobnym wyborem hitów, który wyciąga piosenki z kontekstu konkretnych płyt i układa z nich zupełnie nową opowieść. Historie z życia prywatnego i z życia zespołu są tu celowo ułożone w opowieść o wzlocie i upadku Freddiego Mercury’ego, którego zepsuł rockowy blichtr, ale który w głębi serca był dobrym człowiekiem, kochającym swoich rodziców. To wersja czeskiej bajki o Švandzie Dudáku, który również musi najpierw zaznać bólu, żeby w końcu zrozumieć, że jego miejsce jest tam, skąd przyszedł. A ludzie kochają bajki.
Jednak między rzeczywistym a bajkowym Mercurym, w którego postać bardzo sprawnie wcielił się Rami Malek, są pewne rozbieżności. Weźmy na przykład dekadenckie imprezy, które w filmie wyglądają, jakby kręciła je ekipa jakiejś agencji reklamowej nastawionej na widzów w średnim wieku. O homoseksualności i AIDS piosenkarza film wspomina nader powściągliwie. Wszystko, co mogłoby widza niepokoić, zostało zepchnięte na drugi plan.
Kariera Queen jest w filmie kreatywnie przekształcona i wyjęta z kontekstu historycznego. Z odrobiną przesady można by powiedzieć, że na miejscu Queen mógł właściwie znaleźć się każdy inny zespół rockowy – opowieść o wzlocie, upadku i comebacku to najbardziej oklepana fabuła w pisaniu o grupach muzycznych. Londyński kwartet w Bohemian Rhapsody być może bardziej niż jego pierwowzór uosabia emancypacyjnego ducha rocka, który w latach siedemdziesiątych był wciąż niezwykle silny i w który do dziś chcemy wierzyć.
Królewski zespół
„Nie możesz udawać, że jesteś kimś, kim nie jesteś” – mówi piosenkarzowi ojciec w jednej ze scen, kiedy syn oznajmia mu, że zmienił imię na Freddie Mercury. Tyle że przesłaniem filmu – jak i całego rockowego buntu pokoleniowego – jest właśnie to, że można: że za pośrednictwem muzyki możemy stać sie kimkolwiek zechcemy. W latach sześćdziesiątych rock był filarem kontrkultury pierwszego powojennego pokolenia, chcącego zmienić zastane porządki społeczne. Jednak już na początku następnej dekady jego rewolucyjna myśl osłabła, a przekazem muzyki buntu miała być przede wszystkim ucieczka.
czytaj także
Queen byli częścią glamrockowej gorączki, która rozpoczęła się na początku lat siedemdziesiątych od Davida Bowiego, a która oferowała fanom odskocznię od szarego świata w czasach recesji. Queen wydali swój drugi, przełomowy album w marcu 1974 r., dzień po odwołaniu trzydniowego tygodnia pracy, który w ramach oszczędności wprowadził brytyjski rząd. Podczas długich godzin bez prądu i drastycznych ograniczeń sprzedaży paliwa kraj przypominał dystopię, a płynący z radia glamowy blichtr pomagał o niej zapomnieć.
W jednej ze scen filmu Queen idą nagrywać wspomnianą już, słynną płytę A Night at the Opera, swoją rockową operę, najpierw jednak muszą przekonać do niej szefa wydawnictwa płytowego. Jako punkt odniesienia puszczają mu Pucciniego – najbardziej pospolitego kompozytora muzyki klasycznej, który nade wszystko uwielbiał patos. A glam rock rzeczywiście wydaje się odpowiednikiem teatru muzycznego, który łączy w sobie bombastyczne melodie z ekstrawaganckimi strojami, a w publiczności ma wywoływać zachwyt czymś, co przekracza zwyczajne życie.
Absurdalna na pierwszy rzut oka nazwa zespołu zaczyna nabierać sensu, kiedy uświadomimy sobie, że image Queen ma wiele punktów stycznych ze splendorem królewskiego majestatu, bez którego trudno zrozumieć życie w Wielkiej Brytanii. „Królewska okazałość to koncept Queen. Glamour jest w nas, chcemy być dandysami… Chcemy być dobrą brytyjską królewską grupą rockową” – oznajmił Mercury w 1973 roku w wywiadzie dla Melody Maker. Rodzina z pałacu Buckingham tak samo jak kwartet z Mercurym na czele uosabia przekroczenie zwyczajności, przepych i wyjście poza codzienność, chociaż bez przekraczania granicy dobrych obyczajów. Zatem to, co kochają w muzyce ludzie, dla których jest ona przede wszystkim rozrywką, a którzy niekoniecznie chcą aktywnie uczestniczyć w życiu muzycznym.
Rockowa bajka przeciwko szarzyźnie życia
„Jesteśmy ekipą wyrzutków, którzy grają dla innych wyrzutków” – wyjaśnia zespół w filmie podczas pierwszego spotkania ze swoim przyszłym menedżerem. Mercury sam był klasycznym outsiderem, potomkiem imigrantów, który za wszelką cenę chciał zaprzeczyć swojemu pochodzeniu, opuszczając świat ciężkiej pracy, który uosabiał jego ojciec. Równocześnie był gejem, co jednak Bohemian Rhapsody ukazuje jakby z obowiązku – homoseksualność zdaje się tu być jakąś chorobą, którą ktoś go zaraził. Tak, Mercury sam miał problem z mówieniem o tym publicznie, ale to było w latach osiemdziesiątych – cztery dekady później homoseksualność naprawdę można już przedstawić inaczej niż jako wymianę pożądliwych spojrzeń z napakowanym przystojniakiem pod drodze do toalety na stacji benzynowej.
czytaj także
Bunt pokoleniowy glamowej gorączki zostaje w zakończeniu zanegowany, kiedy Mercury występując na Live Aid spełni to, do czego zawsze nakłaniał go ojciec: „Ważna jest ciężka praca i dobre zamiary”. Występ Queen na Wembley jest rzeczywiście pamiętnym wydarzeniem, ale w Bohemian Rhapsody wygląda to tak, jakby zespół uratował charytatywny koncert Boba Geldofa dla głodującej Afryki przed kompletnym fiaskiem. Właśnie tutaj najlepiej widać, jak Bohemian Rhapsody stara się wpleść glamowy bunt przeciwko szarości życia w tak popularną dziś narrację aspirującego neoliberalizmu, który przekonuje nas, że wszystkie przeszkody (społeczne, rasowe) są do pokonania – wystarczy tylko się starać i wykorzystać swój potencjał.
Bohemian Rhapsody doskonale rozumie swoich widzów i czas, w jakim został nakręcony. Film oferuje błyszczącą baśniową opowieść o przemianie nieatrakcyjnego Parsa Farrokha Bulsary w rockowego boga, który w zakończeniu filmu potrafi sprawić, że setki tysięcy widzów na stadionie zaczną bić brawa i śpiewać. Odnajdzie swoje prawdziwe ja – dowcipnisia, którego życiowym celem było zarobienie milionów na walkę z ubóstwem w Afryce.
Queen w czasach swojej największej sławy byli wszystkim, czego pragnęli ich fani: rockową grupą z popowymi hitami, macho i queer, art rockiem i bombastycznym glamem. „Queen walczyli przeciw samemu słowu »przeciw«” – napisał Steve Hyden w artykule dla „The Ringer”. Dzięki płynnej tożsamości mogli trafić do szerokiego spektrum fanów, a z każdą kolejną płytą zadziwiali tłumy nowym wizerunkiem. Ćwierć wieku po śmierci Mercury’ego twórcy Bohemian Rhapsody wybrali z jego spuścizny tę najbardziej ułożoną, można powiedzieć niemal drobnomieszczańską wersję, która jeden z największych rockowych zespołów w historii zmienia w magiczne, baśniowe stworzenia.
**
Karel Veselý jest pisarzem i aktywistą muzycznym.
Recenzja ukazała się w magazynie A2larm.cz. Z czeskiego przełożyła Olga Słowik.