Czytaj dalej

Wiolka, Wiolka, co z ciebie wyrośnie?

Grzegorzewska konsekwentnie uprawia literackie guguły. To regionalne określenie niedojrzałych owoców można bowiem rozumieć jako nazwę podgatunku opowiadania. Niedojrzałe owoce je się, bo nie ma się cierpliwości, by czekać, aż dojrzeją.

Wiolkę, bohaterkę Gugułów Wioletty Grzegorzewskiej widzieliśmy ostatnio, jak biegła boso przez pola z powrotem na rodzinne Hektary, podczęstochowską wieś zagubioną w bezczasie lat 80. Mieli ze Starszym Lajbosiem stamtąd uciec, bo on się wkurwił na starych, a ona po prostu poszła z nim na przystanek. Ale Lajboś zasnął po wąchaniu kleju, a Wiola pomyślała o matce i postanowiła wrócić. Nowa książka Grzegorzewskiej, Stancje, osadzona jest w wartkich latach 90., gdy bohaterka opuszcza wieś i jedzie na studia do Częstochowy, ale Hektary zabiera ze sobą. To ciąg dalszy tamtej opowieści, rok 1989 nie jest wielką cezurą. Nie tylko dlatego, że Wiola nie przestaje przepracowywać historii rodzinnej.

Szybowicz: Biegnij, Wiola, biegnij

Spotykamy starych znajomych. Oprócz rodziny bohaterki także Natkę Roszenko, ongiś pracowniczkę przydrożnego nocnego klubu Pawian, dziś prowadzącą podejrzany hotel i wciąż jak w latach 80. handlującą ciuchami, oraz Cyngę, dawnego właściciela Pawiana. Piotra, syna lekarki, w którym mała Wiola była zakochana i przed którym wstydziła się, że sprzedaje z babcią wiśnie na targowisku. Dziś oboje są studentami i Wiola widzi jego ograniczenia. Starszy Lajboś z wąchacza kleju przedzierzgnął się w przekonanego pracownika McDonalda.

Nowa historia mimo pozorów „rozwojowości” meandruje tak jak pierwsza, a Wiola to wciąż dziewczyna, która raczej dryfuje i ulega wpływom, niż podejmuje decyzje i buduje podmiotowość. W epoce Wielkiego Zarządzania przemyka się peryferiami i marginesami, z dystansem obserwuje pielgrzymkowo-kapitalistyczny chaos, notuje ekspansję zachodniej popkultury, uchodzi przed wojną polsko-ruską, staje się medium okupacyjnej przeszłości.

Grzegorzewska konsekwentnie uprawia literackie guguły. To regionalne określenie niedojrzałych owoców można bowiem rozumieć jako nazwę podgatunku opowiadania. Niedojrzałe owoce je się, bo nie ma się cierpliwości, by czekać, aż dojrzeją. Od tej zakazanej, natychmiastowej rozkoszy może rozboleć brzuch. W poprzedniej książce ojciec Wiolki, „pięćdziesięcioletni chłopiec”, dziwił się, że nazywają go starym, gdy „w środku” jest „jak te guguły”. Wieczne dzieciństwo, prawo do podążania za pragnieniem, niedookreślenia, wystawania poza ramy i języki w tradycyjnym świecie Hektarów przysługuje raczej mężczyznom (chłopcom). Ojciec i dziadek są dla bohaterki wcieleniem niepokoju i tajemnicy, zawiedzionych aspiracji, twórczości. Matka, a zwłaszcza babka – zgodnie ze znaną diagnozą, że najlepszymi strażniczkami patriarchatu są kobiety – wcześnie przyuczają dziewczynkę do ról, w które i je kiedyś wciśnięto. Ale w ich milczeniu, nagłych zniknięciach przeczuwamy zakryte pokłady autonomii.

Uformować Wiolę chcą też oczywiście szkoła (państwo) i Kościół, ale ona się im wymyka, często przechwytując i ekstatycznie wykorzystując narzucone symbole i obowiązki. Do moich ulubionych przykładów należy występujące pod koniec Gugułów obsesyjne, narkotyczne, erotyczne, kosmiczne zbieranie złomu. W życiu bohaterki są obszary swobody, włóczenia się i bujania w nieświadomości, jakby systemy i władze interesowały się nią / miały do niej dostęp tylko czasami albo tylko punktowo, co nie oznacza bezpieczeństwa.

Grzegorzewska pisze opowiadania o luźnej kompozycji, sprawiające wrażenie przypadkowego przebiegu „zdarzeń”, podążania za słabnącą i zaostrzającą się, błądzącą i skupioną na atrakcji, przyjemności czy bólu uwagą dziecka, później nastolatki, a teraz młodej kobiety. Chce w ten sposób oddać stan gugułowatości – niedojrzałości, nieokreśloności, oscylacji między (o)presjami a swobodą, rzeczywistością a fantazją. Unika nie tylko wielkiej, ale jakiejkolwiek spójnej narracji o tym, co się właściwie Wioli przydarzyło, kim ona jest i kim się staje. Czytelnik bierze udział w jej zagapieniach i zasłuchaniach, razem z nią doświadcza rozpłynięcia się granic ja, przez które przepływają ludzie i świat.

Własny pokój w hotelu robotniczym [rozmowa z Wiolettą Grzegorzewską]

W Gugułach przeszkadzały mi drobne sygnały współczesnej perspektywy, które uniemożliwiały pełne zanurzenie w świecie bohaterki. Dziewczynka chodząca do szkoły w latach 80. nie odnotowywała, że wisi tam godło z orłem bez korony, był to oczywisty element rzeczywistości, któremu nie poświęca się uwagi. Tego typu informacje pochodziły od autorki i wprowadzały „etnograficzny” punkt widzenia. To problem wielu potocznych i artystycznych przedstawień dzieciństwa przypadającego na tranzytowe lata 80. i 90. Postawa „etnografa” własnej biografii często służy do budowania politycznego dystansu, przypochlebienia się dominującym antypeerelowskim dyskursom, których nie narusza nawet ton sentymentalny. U Grzegorzewskiej też się po części tak dzieje, ale autorka zasadniczo odmawia gry w samopiętnowanie. Hektary stworzyła jako świat egzotyczny, niepokojący i zarazem dobrze znany, bezpieczny.

Częstochowę w nowej książce cechuje ta sama ambiwalencja, kolejne „stancje” są jednocześnie przytulne, kuszą biernością i nieświadomością, a zarazem grożą niebytem, zostaniem w nich na zawsze. „Etnograficzne” szczegóły, których sporo w Stancjach, znów mi przeszkadzają, ale odbieram je teraz jako melancholijną enumerację. Te wszystkie arcoroki, pliki banknotów (przed denominacją), zupki chińskie, swetry tureckie, Wheel of Fortune Ace od Base i Policjantów z Miami rozumiem jako notowanie znaków w nadziei, że wydłużająca się lista przejdzie w końcu w jakość i pojmiemy, co nam się przydarzyło, co to właściwie było, te lata 80. i 90., wypadkowa tylu sił, procesów lokalnych i globalnych, zachodzących naraz w tylu dziedzinach, że powinny nas sprasować na placek lub rozerwać na strzępy. Zresztą bardzo możliwe, że tak się stało.

Wmawianie ludziom, że wszyscy tak samo możemy się realizować, jest nieuczciwe

Stancje o tyle różnią się od Gugułów, że strumień wrażeń i hipnotycznych szczegółów przecina tu od czasu do czasu syntetyzujące działanie pamięci (bohaterka wspomina na przykład, kto, jak i dlaczego w dzieciństwie na nią krzyczał i czym ją bił). Podobnie zwięzłe stają się portrety rodziców i dziadków. To już spojrzenie z drugiego brzegu, nie – jak dotychczas – relacja z punktowych spotkań z Innymi, jakimi jawią się Wioli nieodgadnieni ludzie będący jej matką, ojcem, babką, dziadkiem. Nasilają się też (w Gugułach był bodaj jeden) mediumiczne wypady w przeszłość, kiedy bohaterka pod wpływem szalonej zakonnicy wciela się w rolę jej zamordowanej w hitlerowskim obozie córki.

Poetycka, obsesyjna proza Grzegorzewskiej ma zakotwiczenie w konkretach. Bohaterka może tracić orientację w czasie i przestrzeni, ale czytelnik wie, skąd ma ona (niewielkie) pieniądze, na co jej nie starcza, co drożeje i jaki wpływ wywiera to na ubogą studentkę bez prawa do akademika. Wszystkie „przygody” – obskurny hotel na obrzeżach miasta, zamieszkany przez robiących nielegalne interesy Rosjan, pokój w klasztorze, użyczony w zamian za pracę na rzecz zgromadzenia, wyczerpująca praca w McDonaldzie, która jednak pozwala zarobić na „własny kąt” – wynikają z niskiego statusu dziewczyny ze wsi, dysponującej bardzo ograniczonym, niemal żadnym wsparciem ze strony rodziny.

Mrozik: Płasko, plastikowo, ładnie

czytaj także

Mrozik: Płasko, plastikowo, ładnie

Rozmowa Marty Konarzewskiej

Wyraźnym polemicznie traktowanym wzorcem jest tu powieść o dziewczęcym dojrzewaniu. Guguły i Stancje opowiadają o odraczaniu inicjacji. To bardzo znaczące w kontekście czasów, o których mowa, i w kontekście literackim. Dziewczyna nie może i nie chce znaleźć swego miejsca w społeczeństwie i porządku symbolicznym. Wiemy już, że woli niedojrzałość jako wolność od norm i opresji. W kobiecej prozie inicjacyjnej przełomowym momentem jest pierwsza miesiączka. W Gugułach zamiast przełomu mamy enigmatyczną sekwencję z kreśleniem patykiem na piasku spirali, praktycznymi uwagami babci, która na chwilę oderwała się od pracy przy kartoflach, i snem o bordowych dmuchawcach w zacisznej króliczej klatce – wszystko to stanowi czytelny znak powstrzymania się od nadawaniu temu momentowi znaczenia.

A co z inicjacją seksualną? Właściwie jej nie ma. Wiolka jest stworzeniem erotycznym od momentu, kiedy ją poznajemy jako dwulatkę wirującą w powietrzu w ramionach ojca. Żadnego mitu pierwszego razu (stawania się kobietą, pozytywnego czy negatywnego), dużo amorficznego pożądania, padającego na różne obiekty, autoerotyzmu i cielesnej swobody. Choć heteronormę jednak uwewnętrzniła, bo uwodzenie ze strony Natki budzi jej niechęć.

Edukacja? Bohaterka więcej zawdzięcza samej sobie niż szkole, jest oczytana w polskiej i światowej klasyce. Trudno jednak powiedzieć, żeby kanon jakoś szczególnie na nią wpływał, choćby banalnie, w postaci zakotwiczenia w kulturze. Co jej po Szekspirze? Nawet prestiżowo nie udaje jej się nim zagrać. Polonistyczne studia też zdecydowanie nie są inicjacyjne, raczej marginalne w życiu dziewczyny, która przecież przyjechała do Częstochowy, żeby studiować. Jeśli na uczelni dzieje się coś ważnego, jest to upokorzenie, a to akurat dla Wioli nie nowość. To samo z innym ważnym wątkiem kobiecych powieści o dojrzewaniu – pierwszą pracą. Nareszcie są pieniądze, ale praca to tylko to, nie licząc nowej porcji wyzwisk i naznaczenia ciała szykowanym fast foodem (zapach, oparzenia, kryształki soli wszędzie).

Jeśli na uczelni dzieje się coś ważnego, jest to upokorzenie, a to akurat dla Wioli nie nowość.

Nie ma też wyrazistej inicjacji negatywnej, klęski lub niszczącej przemocy. Wiolka jest na przemoc, banalną, wszechobecną, wielokształtną, niedostrzegalną, w pewnym sensie uodporniona. Spotyka się z nią ze strony – co za groteskowa tożsamość – członków rodziny, szkolnego kolegi, lekarza, zakonnicy, skina, profesora, menedżera. Nie bierze jej do siebie, choć sporo ją to kosztuje. Jedyne odkrycie to rozczarowanie co do obiektu erotycznej fascynacji, czy raczej utrata złudzeń, że „pan Kamil” mógłby być czymś innym.

Finałowy krzyk, nie będący ani „nie”, ani „tak”, a czystą ekspresją poplątanych i nie do końca rozpoznanych uczuć, ma być jak najgłośniejszy, jak najdalej słyszany. Strasznie jestem ciekawa jego kontynuacji, czyli tego, co z Wiolki wreszcie wyrośnie.

*
Wioletta Grzegorzewska, Stancje, W.A.B. 2017

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij