Zastanawiałem się, co jest obecnie najmniej modne w literaturze. Odpowiedź jest prosta: szczera historia miłosna – mówi kanadyjski pisarz Patrick deWitt, autor powieści „Bracia Sisters”, której ekranizacja właśnie trafiła do kin, w rozmowie z Michałem Sowińskim.
Michał Sowiński: Jesteś ostatnim postmodernistą?
Patrick deWitt: Ludzie już od dłuższego czasu nie myślą w tych kategoriach. Postmodernizm był ważnym zjawiskiem, ale przeminął. Nie umiałbym go teraz w sensowny sposób zdefiniować. Z drugiej strony moją literacką wrażliwość ukształtowali twórcy bez wątpienia zaliczający się do postmodernistów – uczyłem się od nich, czasem nawet ich naśladowałem. Niemniej samo pojęcie wydaje mi się przestarzałe i nieadekwatne.
Jednak ta łatka już do ciebie przylgnęła…
To, co piszę, jest wyrazem moich fascynacji czytelniczych. Tworzę wyłącznie, aby podzielić się tym, co mnie interesuje. Mówiąc inaczej, piszę książki, które sam chciałbym przeczytać. Ciężko znaleźć mi postać lub pomysł, który byłby w stanie utrzymać całą powieść. Gdy już mi się to uda, trzymam się go kurczowo. Reszta mnie nie obchodzi, nie myślę o swoim miejscu w historii literatury. Unikam też dyskusji o własnym pisarstwie – nie widzę w tym żadnego pożytku, a tylko się frustruję. Niech ktoś inny to opisze i ponazywa.
Lubujesz się w zgranych popkulturowych motywach. Tak było z debiutancką, niewydaną po polsku powieścią Ablutions. Po lekturze byłem w szoku, że ktoś jest jeszcze w stanie napisać świetną powieść o barmanie.
Oryginalność czy nowatorstwo nie jest najważniejszą rzeczą w literaturze – i nie dotyczy to tylko postmodernizmu. Poza tym chyba już nie da się wymyślić czegoś zupełnie nowego. Dla mnie najważniejsze jest, aby pisać o rzeczach głęboko osobistych. Wszyscy moi ulubieni pisarze byli wyjątkowymi jednostkami, ale też tworzyli w dużej mierze poza kontekstem epoki, jakby byli wyjęci ze swojego czasu. Nie starali się za wszelką cenę powiedzieć czegoś oryginalnego.
czytaj także
Mówisz o pisaniu o rzeczach osobistych, jednak reakcje na Ablutions cię zaskoczyły.
Gdy pisałem tę książkę, pracowałem w barze i w zasadzie prowadziłem życie swojego bohatera. Zawarłem tam wiele bardzo bolesnych i osobistych doświadczeń, ale mnóstwo osób potraktowało to jak historię z tabloida. Wypytywali mnie, które rzeczy przytrafiły się naprawdę, a które nie. A ja chciałem, żeby czytelnicy skupili się na samej literaturze. Wątki osobiste nie są równoznaczne z autobiograficznymi.
Dlatego w kolejnych książkach uciekłeś w odległą przeszłość?
Raczej zmieniłem scenerię – wciąż piszę o ważnych i intymnych rzeczach, unikam jednak łączenia ich z moją biografią. Ale z tą przeszłością to też bez przesady, trzeba ją wziąć w cudzysłów.
Bracia Sisters to wariacja na temat estetyki westernowej, z kolei Podmajordomus Minor dzieje się w baśniowej wersji Europy końca XIX wieku.
W XXI wieku nie potrzebujemy kolejnej opowieści o pijaku, tak samo jak nie potrzebujemy nowych westernów czy baśni. Ale też nie o to chodziło – literatura nie jest od spełniania bieżących potrzeb. Te światy urzekły mnie na tyle, że poczułem chęć dodania czegoś od siebie. Pomyślałem, że mogę te stare i zgrane historie opowiedzieć jeszcze raz, jednak trochę inaczej.
czytaj także
Z każdą kolejną książką twoje powieściowe światy są coraz bardziej umowne i pozbawione konkretów. Jeszcze w Braciach Sisters pojawiają się pojedyncze nazwy własne, jak choćby San Francisco, ale w ostatniej nawet tego nie ma. Jesteśmy wrzuceni w baśniową rzeczywistość, „gdzieś za górami, za lasami”.
Niektórzy cenią sobie fakty i historyczną precyzję – kompletnie tego nie rozumiem. Po publikacji Braci Sisters wiele osób zwracało mi uwagę na nieścisłości, tak jakbym faktycznie pisał prozę historyczną. Aby uniknąć tego nieporozumienia i móc skupić się wyłącznie na moich bohaterach i ich historii, postanowiłem pójść jeszcze dalej i usunąć wszystkie związki między moim światem a rzeczywistością. Podmajordomus Minor rozgrywa się w bardzo umownej, wręcz teatralnej przestrzeni. Tło jest naszkicowane jak na dziecięcych rysunkach – zamek, wioska, tory… Żadnych szczegółów, tylko najpotrzebniejsze rekwizyty.
Twoim pisaniem rządzi zasada redukcji – pozbywasz się wszystkich niepotrzebnych elementów. Co jest esencją, do której dążysz?
To spotyka wszystkich starzejących się autorów. U bardzo niewielu poziom gadulstwa zwiększał się z wiekiem. Nie znoszę powiedzeń ludowych, a już szczególnie nienawidzę, gdy się sprawdzają, jednak w tym przypadku faktycznie „mniej znaczy więcej”. Zawsze lepiej dać czytelnikowi za mało niż za dużo. Powieść rodzi się ze współpracy – autor daje szkielet, czytelnik sam wypełnia go szczegółami. W ten sposób można też dużo efektywniej opowiadać o rzeczach trudnych i skomplikowanych. To moja pokrętna odpowiedź na pytanie o esencję.
Rezygnujesz też z fabuły – przynajmniej w jej klasycznym rozumieniu.
Moja pierwsza książka w ogóle jej nie miała. Fabuła wydawała mi się czymś kompletnie zbędnym. Potem pomyślałem, że warto chociaż spróbować – tak zrodził się pomysł na Braci Sisters, choć daleko tu do tradycyjnie rozumianej fabuły. Tego poziomu chyba nigdy nie osiągnę – po pierwsze dlatego, że nie umiem, po drugie – nie interesuje mnie ten efekt. Nie byłem wychowywany w poszanowaniu tradycji. Uważam, że każdy powinien próbować wykuwać swój własny styl.
Jednak w wielu miejscach otwarcie przyznajesz się do zapożyczeń i inspiracji. Podmajordomusa Minora otwiera cytat z Roberta Walsera.
Odnalazłem się w jego prozie od pierwszej lektury, poczułem z nią więź na bardzo głębokim poziomie. Tego typu literatura wymyka się wszelkim klasyfikacjom, ale jedno jest pewne – w przypadku Walsera mamy do czynienia z zapisem bardzo indywidualnych doświadczeń. Co dla mnie szczególnie ważne, pisał on w przystępny sposób. Nawet więcej – był przyjazny czytelnikowi. Zazwyczaj proza tak intensywna, dotykająca tak złożonych rzeczy przybiera dziwaczną, trudno przyswajalną formę. A on rozbiera się przed nami niemalże do gołej duszy z wielką elegancją.
Walser był z pewnością również zwolennikiem redukcji. Przejawiała się u niego w obsesji niepozostawiania śladów. Trochę jak Lucy w twojej ostatniej powieści.
Walser jednocześnie chciał pisać i nie pisać, zwłaszcza pod koniec życia. Myślę, że przytłoczyło go również to, że za życia nie znalazł odpowiednich czytelników. Pisząc Podmojardomusa, miałem szczególnie w pamięci Jakoba von Guntena, którego tytułowy bohater postanawia poświęcić swoje życie, aby być sługą. Robi to świadomie, mając niezwykłe poczucie własnej wartości. Fascynuje mnie ta sprzeczność. Lucy również w pokrętny sposób odnajduje się w roli podmajordomusa, przyjeżdża do dziwacznego zamku, gdzie panują tajemnicze reguły, niemniej z radością się im poddaje.
Dla Walsera konsekwencją redukowania było ostateczne zamilknięcie. Idziesz tą drogą?
Nie, nie mam tyle samozaparcia, daleki jestem też od tak ekstremalnych gestów. Skończyłem właśnie kolejną powieść i w przeciwieństwie do pozostałych dzieje się ona tu i teraz. Od zawsze uważałem, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia na temat współczesności – i dalej podtrzymuję to zdanie. Szczególnie odpychają mnie kwestie nowych technologii. Nie rozumiem, jak można się nimi podniecać. Ale jak mówiłem, miejsce i czas w powieści są dla mnie mało istotne, pomyślałem więc, że to bez różnicy, czy będzie to Dziki Zachód, czy dzisiejszy Manhattan.
Całość jest niewielka, co zapewne jest efektem redukcji, o której tu mówimy. Widać to też na poziomie zdań i akapitów, które też są coraz krótsze, coraz zwięźlejsze. Zauważyłem, że z wiekiem bardziej interesuje mnie zgłębianie czyichś historii, próba ich zrozumienia. Może wiąże się to z byciem rodzicem. Próbuję zrozumieć świat i opowiedzieć go komuś innemu.
Tak rozumiesz pisanie?
Chyba tak – zachęcanie czytelników do poznawania nowych historii, wzbudzanie w nich empatii wobec innych ludzi, nawet tych wymyślonych. To wspaniałe ćwiczenie. Dziś mamy ogromne niedobory empatii, zwłaszcza w USA.
„Za to mnóstwo ironii, od której się aż dusimy” – to też twoje słowa. Empatia jako lekarstwo?
Zdecydowanie tak. Gdy zaczynałem pisać Podmajordomusa, zastanawiałem się, co jest obecnie najmniej modne w literaturze. Odpowiedź jest prosta – szczera historia miłosna. Ale pomijając już samą miłość – samo opowiadanie w bezpośredni sposób budzi dziś powszechną pogardę, szczególnie u ludzi poniżej czterdziestki. Powszechny wydaje się dziś nihilistyczny pogląd, że wszystko jest bez znaczenia, więc nie warto się w ogóle starać. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Rozumiem, że gdy jest się nastolatkiem, to można nie dostrzegać znaczenia ludzkich emocji. Ale gdy jest się dorosłym, zaangażowanym w rzeczywistość człowiekiem? Wtedy staje się to oczywiste. Dlaczego więc nie pokazujemy tego w naszej sztuce? Są oczywiście wyjątki, ale chodzi mi o ogólny trend.
czytaj także
Skąd to się bierze?
Być może styl naszego myślenia formatuje coraz mocniej internet, gdzie komunikacja przesiąknięta jest pogardą i niedojrzałością.
Dlatego nie korzystasz z internetu ani nie oglądasz telewizji? Jesteś pustelnikiem?
To nie tak. Doceniam internet za jego moc łączenia ze sobą ludzi. Aczkolwiek nie potrafię korzystać z niego w konstruktywny sposób. Ciągle mnie rozpraszał, dlatego w końcu się go pozbyłem – to było kilka lat temu. Bardzo szybko odkryłem, że jestem w stanie zrobić dużo więcej w ciągu dnia – więcej czytać, pisać, ale też myśleć. Wydaje mi się, że internet pozbawił nas samotności, która jest przecież niezbędna do życia. Gdy kiedyś czekaliśmy na autobus, byliśmy zmuszeni do myślenia. To był moment na refleksję.
Mam 12-letniego syna, który ma obsesję na punkcie swojego smartfona. Rozumiem, bo jeszcze niedawno miałem podobnie. Teraz czuję się lepiej i zdrowiej. Korzystam z internetu kilka razy w tygodniu w kawiarniach – wtedy sprawdzam maile i inne wiadomości. Jednak kiedy wychodzę, przestaję o tym myśleć.
Dojście do tego musiało być trudne.
Koszmarnie. Na początku czułem się jak narkoman na odwyku. To mnie przeraziło jeszcze bardziej, bo pokazało pełną skalę problemu. Wszyscy oddajemy się bezmyślnie tej używce, nie myśląc w ogóle o długofalowych skutkach. Myślę, że za kilka dekad ten temat powróci ze zdwojoną mocą. Podobnie z telewizorem. Gdybym go miał, gapiłbym się w niego cały czas, bo uwielbiam kulturowe śmieci – gówniane filmy czy debilne programy, jakich pełno w amerykańskiej telewizji.
czytaj także
Jednak czerpiesz z popkultury pełnymi garściami. Nie brakuje ci paliwa?
Wychowałem się na najgorszym amerykańskim chłamie, więc mam zapasy do końca życia. To już na zawsze pozostanie częścią mnie, czy tego chcę, czy nie. Fundamenty popkultury, które ukształtowały moje pokolenie, to w większości bezwartościowe śmieci. Gdybyśmy ich nie przyswoili, pewnie bylibyśmy lepszymi ludźmi.
Wróćmy do prostej historii o miłości. Ta z twojej ostatniej powieści jest aż niewiarygodnie prosta.
Bo czasami tak bywa w życiu, czasami przytrafiają się nam rzeczy koszmarnie banalne, i właśnie to chciałem opisać. Poza tym uwielbiam wyświechtane klisze.
Zręcznie nimi władasz, ale jak to się ma do niechęci wobec popkultury?
Każda banalna historia na początku była wyjątkowa i oryginalna, ale okazała się na tyle przejmująca i fascynująca, że każdy chciał ją opowiadać dalej, więc się zużyła. Dany wątek czy opowieść staje się kliszą nie bez powodu. Jest tu moc, którą można na nowo wykorzystać, jeśli zmieni się nieco dekoracje. Większość historii miłosnych to klisze, ale na mnie działa to bardzo kojąco, bo lubię rozpoznawać to, co dobrze znane. Uważam też, że wszystko, co stare, może zyskać nowe życie. Na tym polega magia języka – można z nim zrobić niemalże wszystko. To jeden z celów, jaki stawiam sobie jako pisarz – zamienić wytartą kliszę w coś nowego, co będzie znów rezonować z doświadczeniem czytelnika.
czytaj także
Wiele razy wspominałeś, że twoim celem jest również dostarczanie rozrywki.
Oczywiście, przecież to podstawowa funkcja sztuki! Najbardziej wulgarna, niemniej nie da się bez niej obejść.
Rzadkie wyznanie z ust pisarza.
To wielkie tabu w tej profesji. Oczywiście są różne rodzaje rozrywki – mnie chodzi o przenoszenie czytelnika wewnątrz jego umysłu do miejsc, których wcześniej nie znał. Gdy piszę, nie myślę o tym za wiele, ale zdaję sobie sprawę, że moja książka zostanie skonsumowana i odłożona na bok. Nie ma w tym nic strasznego, wszyscy tak robimy, choć wielu nie może się z tym pogodzić.
czytaj także
***
Patrick deWitt (1975) – kanadyjski prozaik. Zanim został pisarzem, pracował jako robotnik, urzędnik i barman. W 2009 roku zadebiutował powieścią Ablutions, dwa lata później ukazała się kolejna, Bracia Sisters, za którą był nominowany między innymi do Nagrody Bookera. W 2015 wydał Podmajordomusa Minora.