Czytaj dalej

Projekt rozwód

Fot. Fragment okładki/materiały promocyjne

„Byłam na utrzymaniu męża. Wiedziałam, że jak powiem mu, że odchodzę, zostanę bez grosza. Gdy kobieta wychowuje wspólne dziecko i nie pracuje, to jest jedyny moment, kiedy mężczyzna ma władzę i kontrolę”.

W książce Projekt rozwód Izabela Kosmala/Świerczyńska nie ma sensacji. Autorka pisze o codziennym życiu, próbach rozstania się po ludzku, problemach ze wspólnym kredytem i podziałem obowiązków w wychowywaniu dzieci.

Wielkomiejska klasa średnia niechętnie przyznaje się do porażki w związku, ale Kosmali/Świerczyńskiej udało się przebić opór i usłyszeć wyznania o tym, jak rozwód wpłynął na ich życie, czego ich nauczył, a co im odebrał. Publikujemy fragment książki, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Izabela Kosmala/Świerczyńska, fot. Jakub Szafrański

*

Do kawiarni przy teatrze na spotkanie z Sabiną wybieram się niezdrowo podekscytowana. Nie znam jej, to koleżanka mojej koleżanki. Wiem, że jest w zaawansowanej ciąży. I że jest rozwódką. Idę przez park i przypomina mi się wzmianka o średniowiecznym rozwodzie w Kronikach Jana Długosza. Krótki wpis o białogłowie, która przyszła do króla po rozwód z rycerzem. Nie wypełniał swoich obowiązków mężowskich, nie sypiał z nią, kiedy to wytłumaczyła, od razu dostała rozwód. Zaimponowała Długoszowi tak, że wstawił jej historię do kroniki, doczepiwszy ją na siłę do opowieści o czymś zupełnie innym.

Siadam z boku. Sabina się spóźnia, w kawiarni, jak na wczesne południe w środku tygodnia, jest spory ruch. Rozglądam się i zastanawiam, jak będzie wyglądała moja rozmówczyni. Czy jest podobna do ludzi, którzy tu przychodzą, bo oni wszyscy mają śmieszne, kolorowe czapki i ciemne ubrania. Piszę jej wiadomość, że mam na sobie niebieską koszulę w kratę z falbankami. Żeby nie stała w drzwiach i nie szukała mnie w miejscu, w którym wszyscy są do siebie podobni. Wchodzi uśmiechnięta. No, ma spory brzuch. Od razu zauważa moją koszulę. Chcę jej podać rękę, ale ona przytula się do mnie i całuje w policzek. Pewnie lubi tę moją koleżankę i na mnie tę sympatię przenosi. To dobrze, będzie nam się łatwiej rozmawiało. […]

– Wiesz co, chodźmy na bok. Bo ja głośno mówię, będziemy wszystkim przeszkadzać.

Zgadzam się. Przenosimy się zza wygodnego stołu na kanapę z małą ławą pod ścianą. Sabina przemieszcza się z łatwością, rozsiada w nowym miejscu, jakby to, czy się garbi, czy nie, nie robiło jej różnicy. Ja potrzebuję więcej czasu na rozgoszczenie się. Składam moje ubrania. Powoli się moszczę, oddycham. Patrzy na mnie uważnie, ale nic nie mówi. Tylko uśmiecha się pogodnie i czeka. Pewnie ma już rozwodowy charakter, otwarty na gwałtowne zmiany i adaptacje. Myślę, jak zacząć, kiedy ten dość prymitywny wniosek przyszedł mi na myśl.

Sabina nie pamięta, ile lat spędziła w małżeństwie. Rozwiodła się w 2013 roku. Oblicza to w końcu przez wiek swoich dzieci. Była żoną nie dwanaście lat, jak jej się wydawało, zanim to dokładnie policzyła, ale dziesięć. Dwa lata to dużo czy mało?

– Kiedy jesteś w złym miejscu, czas stoi. Coś ci pokażę…

Sabina wyciąga telefon. Pokazuje mi zdjęcia, jedno po drugim.

– Zobacz, to ja!

Powiększam ekran, bo słabo widzę: kobieta z dużą nadwagą, zmęczona i smutna, z przymkniętymi powiekami, unosi kąciki ust w grymasie uśmiechu. Zamorzona i otyła.

– Ciocia, co?

Uśmiecha się, ale to inny uśmiech niż ten, który posłała mi, wchodząc do kawiarni. Ten uśmiech to wcale nie jest uśmiech.

– Nie wiem, co o tym myśleć – odpowiadam i oddaję jej telefon.

– Tak, tak…. Nie wymyśliłabyś tego, w czym żyłam. Byłam zamęczona, byłam awanturnicą, byłam kłótliwa, byłam straszna.

Jakiej właściwie rodziny prawica broni przed LGBT?

Wpatruje się zafascynowana w swoje stare zdjęcia.

– Skąd ja miałam na to siły? Byłam bardzo agresywna, wiecznie miałam zaciśnięte zęby, to pamiętam. Byłam po prostu brzydka. Niesamowite, jaka ja wtedy byłam! Byłam frustratką. Teraz jestem na takich ludzi wyczulona, bo wiem, że coś tam im idzie nie tak.

Odkłada telefon i od nowa rozsiada się na kanapie. Nabiera powietrza, patrzy w górę, potem na mnie. Nie czeka na pytanie. Mówi.

– Powiedziałam na terapii małżeńskiej, że chcę rozwodu. To była decyzja. Bez odwrotu.

A jednak nie jest jej tak łatwo, bo zaraz cichnie. Zamyśla się. Nie wie, od czego zacząć. Ale nie prosi o pomoc, o pytania. Chyba chciałaby zacząć swoje opowiadanie od nowa.

– Niezależność – można z nią góry przenosić, wszystko można zrobić. Zaczęłam nagle o siebie dbać! Zachciało mi się zdrowo jeść, uśmiechać się. Zaczęłam być kobietą, kokietować. Przecież ja nie miałam już świadomości, że można być z kimś blisko, dotykać się, całować, kochać się z kimś. Nie wiedziałam, jak to jest, kiedy ktoś mi się podoba, kiedy nikt mnie nie krytykuje. Znam przecież swoje wady. Zaczęłam panować nad agresją. Poszłam na terapię. Wszystko to praca, nie było cudu. Byłam zamknięta w ciele, w nieszczęściu, walcząca stale o nieudany związek, bo tego mnie uczono: walcz, musisz walczyć, i stale ten sam argument, który sobie wmawiałam – dla dzieci. I ja walczyłam, i walczyłam, i nic z tego nie było. Walczyłam dla wszystkich, dla siebie i dla męża, bo stale był niezadowolony, smutny. Wykorzystałam każdą możliwość, zmieniałam się, dopasowywałam, starałam się, jak mogłam, żeby żyło nam się wreszcie lepiej. I nic się nie zmieniało. Zawsze było nie tak.

Dlatego moja decyzja była ostateczna. Bo zrozumiałam, że już nic więcej nie mogę zrobić dla tego związku, że zawsze będzie nam źle, że mój wysiłek będzie próżny. Dlatego taka dzisiaj jestem, dlatego mam tę pewność. Bo zrobiłam uczciwie wszystko, po prostu wszystko, co się dało, żeby uratować moje małżeństwo. Jak się żyje w totalnej krytyce, to w to wchodzisz i umierasz, popełniasz samobójstwo, chorujesz, jakoś się odłączasz… I nie ma cię w tym związku. To jest fundament, na którym buduje się decyzja o rozstaniu. Miałam przekonanie, że nic nie mam, zero siły życiowej. Nie czułam miłości, lubienia. Zapomniałam, jak to jest naprawdę się śmiać. Miałam takie poczucie wyschnięcia. Potworne…

Sabina mówi, a ja uciekam myślami w siebie. Znam chyba to uczucie, o którym ona opowiada, pojawia się u mnie raz na jakiś czas. Takie intensywne znużenie, rutyna przedłużających się przykrości. Niemożliwe pragnienie samotności, przepastnej pustki i ciszy. Myśl o drastycznym cięciu, które gwałtem wprowadziłoby nowy stan. Czy rozwód to właśnie coś takiego?

– Rozwód to straszna biurokracja. Nie dziwię się ludziom, którzy boją się rozstać. Ale trzeba to przejść. Moja przyjaciółka rozwodzi się siedem lat. Ma rozprawę raz na cztery miesiące, a jak sędzia zachoruje, to ma dwie rozprawy w roku. Ona jest cały czas w rozwodzie, nie może nic stworzyć przez ten czas. Może dlatego, że tę decyzję podejmowała bardzo długo. Ja myśl o rozstaniu nosiłam w sobie długo i w głowie miałam mnóstwo przeszkód, że sobie nie poradzę, nie ogarnę się finansowo, że dzieci będą bardzo cierpieć. I nagle podjęłam tę decyzję, z wtorku na środę. Pamiętam, był wtorek. Ani przez ćwierć ćwierci sekundy w moim życiu nie żałowałam tej decyzji, nawet jak było mi bardzo, bardzo trudno.

Polacy znają wiele sposobów na niepłacenie alimentów

Nie umiem i nie chcę wejść w słowo Sabinie, zaokrąglić tego, co słyszę, sparafrazować, pociąć. Nie myślę o chwytach stylistycznych, które zuniwersalizują jej przeżycie. Słucham jej z uwagą, chłonę każde słowo, nawet jak się odłączam. Być może spijam z niej wtedy energię i siłę. Może staram się je zgromadzić na jakąś niewiadomą przyszłość. Patrzę na dyktafon, odlicza setne sekundy jak stoper trenera. Pewnie mam teraz głupią minę. Sabina tego nie widzi, jest w swojej przeszłości, po której porusza się bardzo zwinnie.

– Zorganizowałam nam terapię małżeńską, która miała rozstrzygnąć, czy żyć razem, czy się rozstać. To było nawet zabawne, terapeutka często ziewała, a ja na swój temat wysłuchiwałam wszystkiego, co najgorsze. Uderzyło mnie wtedy, że nie było tam nic pozytywnego, że mój mąż nie umiał o mnie powiedzieć nic dobrego. Byłam jednym wielkim złem. To było dziwne. Na piątym spotkaniu, we wtorek, powiedziałam, że to koniec. I że podjęłam decyzję. Mój mąż na to zaśmiał się szyderczo. Wyśmiał mnie. A ja przestałam mówić, straciłam głos. Dalszą część spotkania poprowadziła ta pani. Fascynujące. Tak jakbym teraz z tobą rozmawiała i nagle stop, koniec, ani słowa.

Nie wiem, jak razem przeżyliśmy ze sobą tyle lat. Słabo je pamiętam. W pewnym momencie kłóciliśmy się o wszystko, walczyliśmy bez przerwy. Pod koniec związku miałam psychosomatyczne objawy wyczerpania, problemy z oddechem, ataki bezdechu. Miałam bulimię. Byłam wrakiem człowieka. A nie jestem typem wraka. Nie mogłam chodzić na imprezy i pić alkoholu. Bo dopiero jak się napiłam, widziałam, jak jestem nieszczęśliwa, jak potrzebuję miłości. Patrzyłam na uszczęśliwionych ludzi i czułam potworną tęsknotę. Przestałam wychodzić, bo nie umiałam tego strasznego uczucia opanować. Kiedy trzeźwiałam, wszystko wracało do normy, sztywniałam, zakładałam moją maskę.

Któregoś dnia poszłam do mojego ojca, który jest zamożny, i powiedziałam, że muszę się rozwieść. On na to, że rozumie, ale muszę się sama utrzymać. Pomyślałam wtedy, że jest okrutny. Oczekiwałam jego pomocy, a on zaznaczył, że nie ma mowy, że nie wrócę do mamy i taty. To odwlekło mój rozwód o jakieś cztery lata. Teraz jestem wdzięczna ojcu, że tak mnie potraktował. Poszłam do niego, bo wychowywałam dwie córki, młodsza miała osiem miesięcy. Nie pracowałam, nie zarabiałam. Byłam na utrzymaniu męża. Wiedziałam, że jak powiem mu, że odchodzę, zostanę bez grosza. Gdy kobieta wychowuje wspólne dziecko i nie pracuje, to jest jedyny moment, kiedy mężczyzna ma władzę i kontrolę. W trakcie rozwodu mężczyzna też uderza w pieniądze. Nie ma honoru, żeby powiedzieć: „OK, rozstajemy się, podzielmy się pieniędzmi, żebyś miała chociaż na start”. Zaczęłam pracować. Zaczęłam się utrzymywać. Znalazłam nianię. Wszystko zrobiłam sama. Któregoś dnia wstałam wcześnie rano, o piątej albo szóstej, włączyłam telewizor. Puszczali dokument o Jane Fondzie. Miała wtedy z siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Starsza, świetnie wyglądająca kobieta powiedziała, że dopiero teraz wie, że jest na swoim miejscu, i wszystkie kobiety namawia do tego, żeby walczyły o swoje życie. Ten komunał mocno mi utkwił w głowie.

– Też widziałam dokument o Jane, na Netliksie – mówię. – Jak odwiedza swoich byłych mężów. Z niektórymi ma lepsze stosunki, z innymi gorsze. Córka jednego z nich mówi, że Jane odchodzi i nie patrzy na nic. Mówi to z żalem.

Nasza wielka rodzinna katastrofa

Pytam Sabinę, jak powiedzieli dzieciom.

– W wakacje. Ale najpierw powiedziałam im sama. I się do tego przygotowałam. Nie powiedziałam o rozwodzie, tylko o tym, że tata się wyprowadza, że go o to poprosiłam. Długo się zastanawiałam, jak to powiedzieć moim małym dziewczynkom, żeby zabrzmiało dobrze, pozytywnie. Wytłumaczyłam, że trzeba walczyć w życiu o siebie i że to jest trudne. Że czasem związane z tym są decyzje, które nie są dla wszystkich pozytywne, ale ja wiem, że na koniec im będzie lepiej, chociaż rozstaję się z ich tatą. Bo żyjemy wszyscy w awanturach, w kłótniach, jesteśmy cały czas nieszczęśliwi. Że życie nie może tak wyglądać. Pięcio- i dziesięciolatka zareagowały ze spokojem, bo ja byłam spokojna. Potem dojechał do nas mój mąż i wtedy powiedzieliśmy im o tym razem. Że się rozstajemy i tata się wyprowadza we wrześniu. Wtedy reakcja młodszej była inna. Przestraszyła się… – Sabina milknie.

– Co było dalej? – dopytuję.

– Balowałam. Poczucie wolności było cudowne. „Po tym rozstaniu niczego oprócz chorób się nie boję – mówiłam sobie. – Wiem, że zawsze sobie poradzę!” Mój były mąż wyprowadził się w październiku. Po kilku miesiącach mojemu młodszemu dziecku zrobiła się mała łysa plamka na głowie. To był początek łysienia plackowatego i lekarka powiedziała mi, że to na skutek stresu. Miałam straszne poczucie winy, czułam się okropnie. Nie jestem zbyt wierząca, ale pamiętam, siedziałam i powiedziałam, nie wiem do kogo, że nie ustąpię, nawet to mnie nie zmusi, żebym wróciła do tamtego życia. Nigdy. Byłam jak skała. Smarowałam tę plamkę, całowałam, mówiłam do tej dwucentymetrowej plamki bez włosów na czubku głowy mojego dziecka i bałam się strasznie, że się rozrośnie. I to się cofnęło, po czterech miesiącach plamka znikła. Lekarka powiedziała, że to się bardzo rzadko zdarza. I nie wróciło, a minęło od tamtego czasu siedem lat.

Kiedy zostałam sama, trzymałam się tej myśli o wolności. Była dla mnie niesamowita. Zaczęłam się świetnie czuć, to było coś, jakbym wyzdrowiała po bardzo ciężkiej chorobie, niezwykłe uczucie. Było lato, słońce, byłam coraz chudsza. Wydawało mi się, że jestem królową życia. Ale potem przyszła zima i grudzień. Było zimno i żal mi było moich dzieci, dawały mi coraz bardziej popalić, miałam na głowie szkoły, wywiadówki, afery z mężem, dlaczego mają czwórki w szkole, dlaczego któraś nie miała zeszytu do polskiego, gdzie ten zeszyt. I zastanawianie się: „Zaraz, ale była wtedy u ciebie”, „Nie! Była u ciebie”, przerzucanie się odpowiedzialnością. Koszmar. Takie bzdety zaczynają wyniszczać. Zostałam z tym wszystkim sama i szybko zapomniałam o euforii i o wolności.

To nie jest wspomnienie, które zasmuca Sabinę. „Chyba wolała zostać z tym sama”, myślę sobie, ale jednak pytam o jej bliskich.

Opowieść o zwyczajnym szaleństwie

– Mam wielu przyjaciół. Ale jak mi mogli pomóc. Przyjaciółki dzwoniły i pytały: „No i co?” z ciekawością i obawą w głosie. Albo mówiły szeptem: „Jak się masz?”. Spodziewały się lamentów. Odpowiadałam zawsze: „Dobrze”. Bo to była prawda. Było mi bardzo ciężko, ale było mi dobrze. Na pewno lepiej niż w małżeństwie. Pamiętam uczucie rozpadu, rozsypania. Musiałam się na nowo zbudować. Poszłam na terapię. Trwała prawie rok. Powiedziałam tam sobie, że muszę skończyć ten związek i się rozwieść. Czysta formalność po tym wszystkim, co już się wydarzyło. Ale bardzo jej potrzebowałam. Dostałam od męża pierścionek, naprawdę bardzo piękny, nosiłam go nawet po rozstaniu. Bo mi się podobał. I ten cudny pierścionek zaczął mi nagle robić rany na palcu. Nie mogłam go nosić. Jechałam Wisłostradą. Byliśmy przez ten rok rozłąki stale w kłótni, głównie o dzieci, nie był to cichy okres. Otworzyłam okno i wyrzuciłam pierścionek. I powiedziałam sobie: „No nie, musi być ten rozwód”.

Poszłam do adwokata poleconego przez przyjaciółkę. Spisał moje oczekiwania i wysłał do męża. Rozwód orzeczono półtora roku później. Rozprawa trwała pięć minut. Wśród pytań było, kiedy ustało pożycie małżeńskie, kiedy ostatnio uprawialiśmy seks. Sąd musi wiedzieć w stu procentach, że między małżonkami naprawdę nie ma żadnego uczucia. Odpowiedziałam, że trzy lata temu. I kolejne pytanie: czy wygasła miłość. „Tak” – odpowiedziałam spokojnie, a mój były mąż z płaczem. I to było dziwne, bo miał już wtedy partnerkę. Mieliśmy do uregulowania opiekę nad dziećmi. Mąż się zgadzał na moje propozycje, ja zgadzałam się na jego uwagi. Byliśmy dogadani.

– Gładko to poszło! – krzyczę, bo spodziewałam się między nimi wojny.

– No, nie aż tak! Pięć dni przed rozwodem mąż poprosił mnie o rozmowę. Powiedział, że mnie kocha i nie chce rozwodu. To było niesamowite. Przecież półtora roku wcześniej na terapii mówił o mnie same złe rzeczy, ciągle mnie krytykował. Ja przez te półtora roku nigdy nie złapałam się na myśli, że chciałabym do niego wrócić. „Słuchaj, to się nie uda – odpowiedziałam mu. – Bo ja nie mam tych uczuć”. Bez kpiny czy złośliwości, po prostu byłam zdecydowana. Tak strasznie nie chciałam z nim być, że chciałam jak najszybciej wyjść. Miałam ślub kościelny, piękny, wesele na trzysta pięćdziesiąt osób. Składałam przysięgę, mając dwadzieścia parę lat. Naprawdę nie wiedziałam, że przysięgam.

Rozwiodłam się. Koniec. Przeżyłam. Mój mąż zaczął układać sobie życie z nową partnerką, do dziś są zresztą razem. A ja zajmowałam się dziewczynkami. Pracowałam. Utrzymywałam dom i zaspokajałam potrzeby dzieci. Dostałam oczywiście alimenty, ale nie wzięłam pod uwagę, że potrzeby się zmieniają, że w pewnym momencie wzrastają dwukrotnie. Więc pracowałam coraz więcej. Było mi ciężko. Kiedy wszystko opadło, adrenalina, emocje, zaczęłam myśleć o sobie, o swojej samotności i chęci bycia kochaną. Patrzyłam w lustro i mówiłam: „Jestem atrakcyjną kobietą, zaradną osobą z dwójką dzieci i otacza mnie wianuszek przyjaciółek singielek. I tak zostanie”. Było mi siebie szkoda, ale nie byłam na to zła, bo czułam, że nie mam na to wpływu. I bardzo nad sobą pracowałam, żeby nie pogrążać się w czarnych myślach. Uprawiałam sporty, uczyłam się języków, mówię teraz w czterech. Zaczęłam dużo czytać, starałam się jak najwięcej czasu poświęcać swojemu rozwojowi. I zakochałam się, mając trzydzieści dziewięć lat. Dopiero. Byłam zawsze kochliwa, ale nie byłam nigdy zakochana. Za chwilę urodzę jego drugie dziecko, a moje czwarte…

Robię wielkie oczy. Czuję się, jakbym dobiegła z nią do jakiejś dziwnej mety. Za którą zaczyna się nowy wyścig. Zadaję jej pytanie, którego nie potrafię ubrać w słowa.

– Nie miałam pojęcia, że moje życie tak się ułoży. Że mogę być tak szczęśliwa. Nie myślę o tym, co będzie. Jakoś mi wystarcza myśl, że sobie poradzę. Bo już raz sobie poradziłam.

**
Izabela Kosmala/Świerczyńska – niegdyś wyszczekana i bezczelna dziennikarka i redaktorka kontrowersyjnego tygodnika satyryczno-politycznego. Obecnie matka dzieciom i subtelna reporterka życia codziennego. Ciągle szczęśliwie nierozwiedziona.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij