O kształt szkoły walczy w Polsce niższa i wyższa klasa średnia. Ci pierwsi cenią porządek i konkurencję, drudzy woleliby system bardziej zindywidualizowany, tutorski. A jaka szkoła odpowiadałaby aspiracjom klasy ludowej? Kinga Dunin czyta „Państwo, szkołę, klasy” Przemysława Sadury, „Najszczęśliwsze dzieci na świecie, czyli wychowanie po holendersku” Riny Mae Acosta i Michele Hutchinson i „Godzinę wychowawczą” Aleksandry Szyłło.
Wykorzystanie w jednym felietonie naukowego studium Przemysława Sadury, Państwo, szkoła, klasy, oraz popularnej, publicystycznej książki Najszczęśliwsze dzieci na świecie, to pomysł może nieco karkołomny. Dorzucę jeszcze Godzinę wychowawczą Aleksandry Szyłło, także rzecz nieco lżejszą. A między publicystyką i nauką chciałabym postawić pytanie o związek między równością a szczęściem (cokolwiek to znaczy) w edukacji.
Najszczęśliwsze dzieci na świecie napisały dwie panie z klasy średniej, Amerykanka i Angielka, które wyszły za mąż za Holendrów, urodziły w Holandii dzieci i tam posłały je do szkół. Jest to pean opiewający zalety wychowywania dzieci po holendersku – w grupie rówieśniczej, na świeżym powietrzu, na rowerach i bez nadmiernej kontroli rodziców. Częścią tego systemu wychowawczego jest też szkoła, która w porównaniu ze szkołami angielskimi, a tym bardziej amerykańskimi, jest przyjazna, równościowa i na luzie.
W pracy Sadury jeden z rozdziałów poświęcony jest temu, jak z angielskiego szkolnictwa skutecznie korzysta polska emigracja. Oraz jak je chwali – za to, że wszystkie dzieci traktowane są tak samo, mają opiekę również poza godzinami lekcyjnymi i różne zajęcia praktyczne. Podręczniki i inne materiały dostępne są w szkole, nie ma zadawanych prac domowych lub niewiele.
Angielska współautorka książki o wychowaniu po holendersku nie jest taką entuzjastką tego systemu, choć bardzo podobne zalety widzi w szkole holenderskiej, jednak jej zdaniem jest tu dużo lepiej niż w jej rodzinnym kraju. Emigrantkom ze świata bardziej drapieżnego kapitalizmu podoba się w holenderskiej szkołach także to, że nie ma w nich terroru testów, a jeśli nawet sprawdza się wiedzę uczniów, to nie udostępnia się wyników i nie porównuje ich osiągnięć, czyli nie napędza konkurencji między uczniami, nie wskazuje tych gorszych, więcej jest też współpracy między dziećmi, zabawy, wspólnych spacerów.
Emigracja do Wielkiej Brytanii jako naturalny eksperyment edukacyjny
czytaj także
Szyłło z kolei robi wywiady z różnymi zasłużonymi dla edukacji osobami. Między innymi z twórczynią pierwszej szkoły społecznej, „Bednarskiej”, w której testowany jest bardziej demokratyczny model edukacji – Krystyną Starczewską; z „Jacem” Jakubowskim, który stworzył liceum SOS dla młodzieży z problemami narkotykowymi; z Romualdem Sadowskim, dyrektorem zakładu poprawczego dla dziewcząt; z Marią Mach zajmującą się dziećmi uzdolnionymi. Wszyscy oni mówią o konieczności indywidualnego podejścia do wychowanków, empatii, rozmowie, szacunku, partnerstwie itp. Inne postulaty zgłaszane wobec szkół to mniej wiedzy pamięciowej, rozbudzanie ciekawości, krytyka modelu, w którym nauczyciel przekazuje wiedzę, a uczeń ma ją jedynie odtwarzać.
czytaj także
Te marzenia o dobrej szkole można by dalej mnożyć… Ich istotą jest to, że powinny zostać zlikwidowane dwie główne szkolne zmory – nuda i lęk. Dzieci mają się rozwijać zgodnie z indywidualnymi predyspozycjami, uczyć bawiąc, bawiąc uczyć, a ogólnie mówiąc, mają być zadowolone i lubić swoją szkołę. Nie powinny skupiać się na konkurencji i zdobywaniu stopni, a zamiast tego uczyć współdziałania. Czuć się w szkole równe, nie gorsze od swych rówieśników, każde przecież w czymś jest dobre.
Istotą marzeń o dobrej szkole jest to, że powinny zostać zlikwidowane dwie główne szkolne zmory – nuda i lęk.
Przy okazji zajrzałam w sieci też do kilku blogów poświęconych edukacji – ich autorki i autorzy mają podobne ideały, nigdzie jednak nie pada słowo klasa (społeczna). Czasem mówi się, że dzieci pochodzą z „różnych środowisk”, ale najczęściej używane jest to po to, żeby zwrócić uwagę na środowiska patologiczne, dotknięte alkoholizmem czy przemocą, specyficzne problemy dzieci niepełnosprawnych czy z zaburzeniami osobowości, imigrantów. Nienazwany zostaje jednak bardzo ważny problem szkolnictwa – i ten brak uzupełnia książka Sadury – czyli brak równych szans na dostęp do lepszej, a później wyższej (też lepszej) edukacji dla dzieci z klasy ludowej.
Wszystkie opisywane przez Sadurę reformy miały na celu zmniejszenie nierówności w dostępie do edukacji na wyższych poziomach i wszystkie skorygowało życie. Widać to na przykładzie gimnazjów, które teoretycznie objęte miały być rejonizacją i przedłużać czas ogólnej, powszechnej edukacji. W mniejszych miejscowościach gimnazja przytuliły się do podstawówek, w dużych miastach raczej do liceów i podzieliły na gorsze i lepsze dla uczniów, którzy przeszli przez sito selekcyjne, a są to zazwyczaj uczniowie z klasy średniej.
czytaj także
Do tego dochodzą szkoły niepubliczne oferujące lepszą ofertę bogatszym, ale także tym, dla których edukacja dzieci jest większą wartością. Poza możliwościami finansowymi czynnikiem decydującym jest bowiem także kapitał kulturowy, style korzystania z edukacji, ambicje i wyobrażenia rodziców.
Dzieci z klasy ludowej, wchodząc do systemu, mają już na starcie mniejszy kompetencje kulturowe, ich rodzice nie wybierają szkół, kierując się rankingami, a przede wszystkim ich stosunek do samej szkoły i tego, co proponuje, jest inny. Szkoła to zło konieczne, przymus uczenia się jakichś niepotrzebnych abstrakcji, czas, który należy przetrwać i przeczekać, żeby zająć się wreszcie czymś pożytecznym. Badani z klasy ludowej, mówiąc o szkole, w zasadzie dobrze wspominają jedynie kolegów, wychowanie fizyczne i zajęcia praktyczne. Jednocześnie czują się odpowiedzialni za to, że „nie chcieli się uczyć” i teraz sami są winni swojej niższej pozycji. (Z innych badań, przeprowadzonych pod kierownictwem Macieja Gduli, Mikołaja Lewickiego i Przemysława Sadury – Praktyki kulturowe klasy ludowej. Raport 2015 – wynika np. że przedstawiciele klasy ludowej, po szkolnych doświadczeniach, powszechnie uważają czytanie jedynie za przykry obowiązek, który wykonywali z przymusu).
Tak więc przyjazna i mniej opresyjna szkoła, która odpowiadałaby aspiracjom klasy ludowej, musiałby być dużo bardziej praktyczna, mniej teoretyczna. Także sensowna opieka poza czasem lekcyjnym, darmowe podręczniki, brak zadań domowych – w wyższych klasach ich odrabianie z dzieckiem to często zadanie dla rodziców – na pewno zyskałyby poparcie. Jeśli chodzi o inne, wyżej opisane ideały, to chociaż również służyłyby klasie ludowej, tak naprawdę są ideałami części klasy średniej – tej bardziej wrażliwej, prospołecznej, lewicującej. Sadura twierdzi, że o kształt szkoły walczy w Polsce niższa i wyższa klasa średnia. Ci pierwsi cenią porządek i konkurencję, drudzy woleliby system bardziej zindywidualizowany, tutorski.
Powróćmy teraz do Holandii. Chwaląc holenderskie szkoły, autorki wiążą ich kształt z tym, że z ich punktu widzenia – Amerykanki i Angielki – społeczeństwo holenderskie jest prawie bezklasowe. (One nie boją się słowa klasa!) A nawet jeśli nie bezklasowe, to przywiązujące dużo mniejszą wagę do kwestii różnic statusu i majątku. Z ich opisu systemu edukacji można by wnioskować, że w Holandii problemy nierówności klasowych, przynajmniej w szkołach, nie istnieją. Do tej tezy podchodzę raczej sceptycznie.
Przyjrzyjmy się temu systemowi bliżej, niż one to czynią. W Holandii jest wiele rodzajów szkół podstawowych realizujących ogólne wskazania programowe, ale oferujących też własne programy. Czy na pewno niektóre z nich nie uchodzą za lepsze od innych i czy ich wybór nie jest determinowany klasowo? Obowiązek szkolny zaczyna się w wieku pięciu lat (przedtem jest rok nieobowiązkowy, dostępny dla wszystkich czterolatków). W wielu dwunastu lat dzieci zdają test umiejętności, który wraz z opinią ich nauczycieli decyduje o tym, do jakich szkół zostaną skierowane. Tych rodzajów szkół jest całkiem sporo: licea, które prowadzą wprost na uniwersytety przyznające stopień magistra, szkoły ogólnokształcące o rozmaitych profilach, których absolwenci później trafiają do szkół wyższych, kończąc na licencjacie, i wreszcie zróżnicowane i wielopoziomowe szkolnictwo zawodowe. Teoretycznie są możliwe przepływy między tymi typami kształcenia, ale w dużej mierze droga kariery młodego Holendra zostaje określona, gdy ma dwanaście lat.
Nie umiałam znaleźć danych, jak wygląda struktura klasowa w szkołach ponadpodstawowych, ale trochę innych danych jest – oczywiście w szkołach zawodowych jest nadreprezentacja dzieci imigrantów. (Moja znajoma z Holandii, która uczy w szkole zawodowej, pokazała mi zdjęcie swojej klasy – to właściwie, na oko, prawie sami imigranci). Bardzo zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że w Holandii nie istnieje związek między pozycją społeczną rodziców, a tym, do jakiej szkoły zostaje zakwalifikowane dziecko. Nawet wczesny początek edukacji nie jest w stanie całkiem zniwelować różnic społecznych, np. między między Holendrami i dziećmi imigrantów, ale ma to z pewnością też wymiar klasowy.
Oczywiście bez opisanej tu – przyjaznej, mniej opresyjnej szkoły, wczesnego rozpoczynania edukacji – różnice mogłyby być większe. A myśląc o przyszłości edukacji w Polsce i wartości, jaką jest równość w tym zakresie, warto uwzględniać specyfikę doświadczeń szkolnych klasy ludowej. Zresztą szkoły z przyjaznym uczniom klimatem, mniej stresujące, bliższe codziennemu życiu po prostu są lepsze dla rozwoju wszystkich dzieci i przynajmniej nie pozostaną w pamięci jako instytucje opresyjne i bezsensowne. Nawet jeśli klasa średnia zacznie z takich szkół uciekać.
czytaj także
*
Przemysław Sadura, Państwo, szkoła, klasy, wyd. Krytyki Politycznej 2018
Rina Mae Acosta, Michele Hutchinson, Najszczęśliwsze dzieci na świecie, czyli wychowanie po holendersku, przeł. Grażyna Woźniak, Świat Książki 2017
Aleksandra Szyłło, Godzina wychowawcza, Czarne 2017