Współczesne budownictwo mieszkaniowe to wariacje na temat bloku – nawet jeśli dla prestiżu określa się je mianem „apartamentowców”. Rozmowa z Beatą Chomątowską, autorką książki „Betonia. Dom dla każdego”.
Jakub Majmurek: Średniowiecze zostawiło po sobie zamki i ich ruiny, wiek XIX fabryki z czerwonej cegły. Po XX wieku jako najbardziej ikoniczna forma budownictwa zostaną bloki?
Beata Chomątowska: To ciekawe porównanie, przypomina mi fragment jednej z książek Białoszewskiego, gdzie on, patrząc na socrealistyczne budynki na ulicy Andersa – wtedy Nowotki – widzi właśnie średniowieczny zamek. Ale na pytanie ciężko mi odpowiedzieć. Przyjęło się, że jak ktoś napisze książkę z pogranicza literatury faktu i reportażu, od razu staje się w danym temacie ekspertem, zdolnym przewidzieć, co będzie, i powiedzieć, jak żyć. Trudno mi się odnaleźć w tej roli.
Ale jeśli muszę odpowiedzieć – to pewnie tak. Bloki to najbardziej powszechna, wszechogarniająca forma architektury XX wieku. Są wszędzie, gdziekolwiek pojedziesz. Jak dotąd nie wymyślono nic lepszego, jeśli chodzi o dostępne cenowo mieszkania dla szerokich rzesz ludzi. Współczesne budownictwo mieszkaniowe to wariacje na temat bloku – nawet jeśli dla prestiżu określa się je mianem „apartamentowców”. Blok może więc pozostać formą dominującą także w XXI wieku, jeśli nie dłużej. Popatrzmy, jak wyglądają najdynamiczniej się dziś rozwijające miasta Azji.
czytaj także
W Polsce bloki kojarzą się z PRL i „komuną”. W Betonii piszesz jednak głównie o Europie Zachodniej. Świadomie po to, by przeciwstawić się temu stereotypowi?
Moim zamysłem nie było stworzenie kompletnej monografii budownictwa blokowego. W miarę gromadzenia materiału pomysł na książkę ewoluował, w jakimś sensie układała się sama pod wpływem tego, czego się dowiadywałam. To była też konfrontacja z własnymi wyobrażeniami i stereotypami. Sporo jest w niej Berlina – z tego powodu, że początkowo chciałam napisać książkę o Gropiusstadt jako o architektonicznej utopii, która wyrodziła się z zamierzeń swoich twórców. Taką umowę podpisałam nawet z wydawnictwem.
Gdy jednak rozmawiałam z ludźmi w Berlinie, często byłam pytana „a dlaczego tylko Gropiusstadt? Co z Marzahn? Co z Lichtenbergiem?”. Wtedy stwierdziłam, że zamiast o Gropiusstadt warto napisać o całym Berlinie, który idealnie się do tego nadawał, bo skupia w sobie dwa podejścia do blokowych osiedli – wschodnie i zachodnie . Podobnie jak u nas, tam także po upadku muru funkcjonował stereotyp, że bloki to dziedzictwo socjalizmu, a obywatele NRD to „szarzy ludzie z bloków” – choć bloki istniały też w Niemczech Zachodnich. Im bardziej zgłębiałam temat, tym jaśniejsze było dla mnie, że nie mogę się zatrzymać na Berlinie, książka obrastała w kolejne wątki. Spora reprezentacja przykładów z Niemiec. Francji, Wielkiej Brytanii czy Skandynawii ma też inne merytoryczne uzasadnienie – to głównie stamtąd płynęły do Polski blokowe technologie i wzorce architektoniczno-budowlane.
czytaj także
Problem polskich stereotypów na temat bloków na pewno był dla mnie ważny. Nad Wisłą termin blokowisko – nieadekwatnie stosowany wobec wszystkich bloków i osiedli – służy ciągle stygmatyzacji zamieszkujących bloki ludzi oraz transformacyjnym porachunkom z poprzednią epoką. Dlatego zabawne wydaje mi się to, że uprzedzony do bloków polski czytelnik może przeczytać w mojej książce, że pomysły na bloki w znanych nam formach wcale nie przyszły do PRL z ZSRR, ale z Zachodu.
Nazwałaś Gropiusstadt „wyrodzoną utopią”. W mniejszym lub większym stopniu można to chyba powiedzieć o wszystkich projektach, które opisujesz. Utopijny projekt dwudziestowiecznej urbanistyki okazał się klęską?
Każda utopia zawiera w sobie klęskę, ideału nie da się osiągnąć. Im głębiej wnikam w temat, tym ostrożniejsza jestem w formułowaniu kategorycznych sądów o klęsce lub sukcesie projektu modernistycznej architektury i urbanistyki. Istnieją osiedla, gdzie mieszkania są przestronne, bloki wykonane z dobrych materiałów, a mieszkańcy ogólnie zadowoleni. Są inne, na pozór bardzo podobne, gdzie zabrakło czasem jednego elementu, jak starannie zaprojektowane na bazie wzorców skandynawskich, ale odcięte od miasta londyńskie Thamesmead, gdzie euforia szybko ustąpiła miejsca frustracji i które zaczęło się wyludniać. Są wreszcie osiedla uznawane zgodnie za fatalne, jak np. krakowskie Azory, których mieszkańcy mimo wszystko odczuwają dumę ze swojej dzielnicy.
Jakie osiedle uznałabyś za najbardziej, a jakie za najmniej udane?
W książce starałam się unikać oczywistych przykładów. Dlatego też w polskiej części trzymam się Krakowa, który słabo kojarzy się z blokami i gdzie bloki mają wśród miejskiej elity wyjątkowo złą prasę. Przykładem udanego osiedla w Krakowie jest dla mnie Krowodrza-Górka, czyli dawne Osiedle 30-lecia PRL. Realizacja z pierwszej połowy lat 70., częściowo z wielkiej płyty. Nie zostało zrealizowane w stu procentach zgodnie z tym, co założyli sobie planiści, ale zasadniczy kształt zgadza się z wytycznymi i jako długoletnia użytkowniczka mogę powiedzieć, że zawsze odbierałam je jako bardzo dobrze funkcjonującą przestrzeń.
To znaczy?
Dlaczego mieszkało się tam tak dobrze, zrozumiałam dopiero wtedy, gdy pracując nad książką, miałam okazję porozmawiać z autorem projektu osiedla Mieczysławem Turskim. Po pierwsze, kształt urbanistyczny dostosowano do ukształtowania terenu. Po drugie, osiedle sprytnie łączy różne typy zabudowy – wysokiej i niskiej. Między blokami znajdowały się spore obszary wspólnej, zielonej, niezagospodarowanej przestrzeni, idealnej do zabawy dla dzieci oraz różnych interakcji między dorosłymi. Osiedle zapewniało całą potrzebną infrastrukturę: pawilony handlowe, pocztę, bibliotekę, przedszkola, szkoły, dom kultury. Było też bardzo różnorodne społecznie. A przy tym było to zwyczajne osiedle, nieopromienione sławą Hansenów czy Haliny Skibniewskiej.
Z udanych zagranicznych przykładów w książce opisuję bloki wokół Platz der Vereinten Nationen z dawnego Berlina Wschodniego. Z zewnątrz wyglądają jak realizacje znane z PRL, w środku są dwupoziomowe mieszania o naprawdę komfortowych metrażach. Inny przykład – którego akurat w Betonii nie ma – to wiedeński Wohnpark Alterlaa – osiedle z ogrodami na tarasach – rosną tam nawet całe drzewa – i basenami na dachach. Zamieszkuje je bardzo zwarta społeczność, starannie dobierająca nowych mieszkańców. Lista oczekujących na mieszkanie w tych blokach jest bardzo długa.
A co szczególnie się nie udało?
Jest tego dużo. Nieudane blokowiska zlewają się w jedną, nierozróżnialną masę. By wrócić do Krakowa, wymieniałabym takie miejsca jak Kurdwanów czy Ruczaj – peryferyjne, sypialniane terytoria, z którymi bliżej zetknęłam się w zasadzie dopiero podczas studiów, bo wcześniej się tam nie jeździło. W porównaniu z Krowodrzą Górką było to osiedle bezładne, źle zaplanowane, szare, do którego w ciągu ostatniej dekady dobudowano w dodatku jeszcze bardziej chaotyczną, współczesną deweloperkę.
czytaj także
O Krowodrzy-Górce mówiłaś, że „nie wszystko udało się tam zrealizować zgodnie z planem” – ta fraza powtarza się w opisie niemal każdego osiedla w twojej książce, niezależnie od tego, z której strony żelaznej kurtyny stało. Z czego wynikała ta przepaść między planami a ich realizacją?
Krótko mówiąc, z dwóch kwestii: polityki i gospodarki. W krajach gospodarki rynkowej decydowały najczęściej oszczędności, w bloku wschodnim także niedobory i ogólna niewydolność gospodarki, niezdolnej np. dostarczyć na czas odpowiednich materiałów.
W krajach demokratycznych bloki powstawały jako odpowiedź na wielki, powojenny głód mieszkaniowy, miały zapewnić politykom przychylność wyborców. Jednak projekty budownictwa społecznego często kończyły się skoszarowaniem uboższej ludności w gigantycznych, niedoinwestowanych osiedlach, dogmatycznie usiłujących wcielać w życie ideały z czasów Karty Ateńskiej. Bloki rosły wzdłuż i wszerz, a społeczna infrastruktura i transport publiczny nie nadążały za rozbudową nowych części miasta. Wielkie kompleksy bloków tworzyły miasta satelickie – jednocześnie w mieście i poza nim. Teoretycznie samowystarczalne, w praktyce w ogóle.
czytaj także
Potem kompletnie nie troszczono się dalszy los osiedli, przez co degeneracji ulegała niejednokrotnie bardzo wartościowa architektura. Przykładem choćby zaprojektowane przez Basila Spence’a Hutchesontown w Glasgow – pomnik brutalizmu, który musiał zostać zrównany z ziemią. Trudno odczuwać zadowolenie z tego, że mieszka się w wartościowym architektonicznie otoczeniu, gdy w wysokim bloku od roku nie działają windy i nie są wywożone śmieci, a administracja nie ma środków, by rozwiązać problem.
Projekty budownictwa społecznego często kończyły się skoszarowaniem uboższej ludności w gigantycznych, niedoinwestowanych osiedlach.
Pozostawieni sami sobie mieszkańcy takich miast satelickich ulegali stygmatyzacji. W Wielkiej Brytanii i Stanach przykład zaniedbanych osiedli często bywał przywoływany jako dowód na to, że biednym (czy czarnym) nie można „dać mieszkań za darmo”, bo zawsze to skończy się społeczną katastrofą.
W Polsce nadal trwa stygmatyzacja bloków i ich mieszkańców? Czy może zaczynamy doceniać osiedla i jakość ich tkanki miejskiej?
Dobrze by było, gdybyśmy zaczęli patrzeć na bloki trzeźwo, bez uprzedzeń i zniekształcających spojrzenie medialnych klisz. Widzieć wady tam, gdzie są, a tam gdzie są – zalety. Wyjść poza ekstremalne podejścia przedstawiające wszystkie bez wyjątku osiedla jako przestrzeń patologii – na co pracowały reportaże prasowe, filmy takie jak Blokersi czy Cześć, Tereska – ale też poza równie jednostronną opowieść o sąsiedzkim raju.
Wydaje mi się, że ten proces normalizacji stosunku do bloków zachodzi pomału w pokoleniu, które doświadczyło także wszystkich problemów kapitalistycznej deweloperki. Tę różnicę widać np. w filmie Body/Ciało Małgorzaty Szumowskiej, gdzie w bloku mieszka pani Ania, terapeutka bynajmniej nie z marginesu, która w blokowej kuchni uskutecznia pismo automatyczne i komunikację z duchami. Blok jest tam już po prostu polską średnią. Mamy też cały nurt popkultury wracający do bloków i osiedli z nostalgią, patrzący na nie jak na utraconą krainę szczęśliwego dzieciństwa i młodości.
Zauważmy też, że w Polsce po 1989 roku bloki się nigdy masowo nie wyludniły. Nie było żadnych spektakularnych wyburzeń blokowisk – stanowią zbyt ważną część zasobu mieszkaniowego w miastach. Część ludzi z klasy średniej woli wziąć kredyt na dobrze skomunikowane mieszkanie w bloku, gdzie dzieci mają blisko szkołę i zielone przestrzenie do zabawy, niż na mieszkanie w położonym pośrodku urbanistycznej pustyni apartamentowcu. Przestajemy się wstydzić, a nawet zaczynamy doceniać mieszkanie w bloku.
czytaj także
Klasa średnia nie boi się, że wielka płyta się zawali? W mediach co jakiś czas wracają głosy przekonujące, że trwałość zbudowanych w ten sposób osiedli może okazać się dość ograniczona.
Prognozy, że wielka płyta przetrwa nie więcej niż 90-120 lat, po raz pierwszy padły na konferencji Instytutu Techniki Mieszkaniowej, jeszcze w latach 90. Choć szukałam, nie znalazłam opracowań, która wprost by tego niezbicie dowodziły. Sam beton jest wieczny, praktycznie niezniszczalny. Problem w jakości stalowych złącz betonowych płyt. One mogą korodować. Z jakich materiałów są wykonane? Na ile porządnie? Znów: na razie możemy tylko spekulować. ITM prowadzi badania na ten temat, by coś odpowiedzialnie powiedzieć, trzeba poczekać na ich efekty – choć rezultaty uzyskamy tylko z wąskiej próby zasobu blokowego. Przekonamy się więc wtedy, gdy zacznie się sypać – nie ma na razie żadnej narodowej strategii w tej sprawie.
Bloki mogą być kulturotwórcze? W książce opisujesz liczne przypadki artystów pracujących z przestrzeniami osiedli. W Polsce najbardziej znanym przypadkiem jest z pewnością Paweł Althamer na Bródnie.
Ja to obserwowałam głównie w Berlinie i tam, mam wrażenie, takie akcje udawały się średnio. Zgadzam się z przytaczaną w Betonii opinią jednego z animatorów: takie projekty dają bardzo interesujące efekty artystyczne, ale mało zmieniają w życiu mieszkańców. Rezydencje artystyczne w przestrzeni osiedla trwają krótko, krótkotrwałe są też ich efekty. Często zupełnie nie rozpoznają potrzeb mieszkańców. Choć są oczywiście wyjątki. Opisuję np. akcję z berlińskiego Gropiusstadt, gdzie artysta przekonał mieszkańców jednego bloku, by wspólnie uprawiali pole kapusty o długości równej wysokości bloku. Projekt trwał kilka miesięcy, artysta włożył sporą pracę, by oswoić początkowo nieufną społeczność i zbudować z nią długotrwałą więź. Ale nawet tak udane projekty w małym stopniu przyciągają na osiedle nowych mieszkańców – na co liczono, inicjując je.
Althamer stale żyje w osiedlowej społeczności, zna ją, pracuje z nią. Ale także na Bródnie jest wiele osób przekonanych, że to, co robi, jest dzielnicy niepotrzebne.
czytaj także
Powojenne budownictwo społeczne zakładało, że mieszkanie ma zaspokajać potrzeby mieszkaniowe, a nie służyć jako lokata kapitału. Pozostawiony po PRL zasób mieszkaniowy jest dziś barierą chroniącą nas przed myśleniem o mieście głównie jako o rynku nieruchomości?
To bardzo trudne pytanie. Byłoby idealnie, gdyby bloki były ostoją myślenia o mieście jako miejscu dla każdego, gdzie każdy ma prawo do mieszkania. Ale tak chyba nie jest. Deweloperzy wpychają się w przestrzeń wspólną między blokami. Widać to doskonale na Muranowie, gdzie naprzeciw ambasady chińskiej powstaje apartamentowiec z luksusowymi mieszkaniami. Z pewnością będzie miał jakąś wymyślną, anglojęzyczną nazwę. Apartamentowiec powstał w podwórku bloku, które dostarczało zieleni i przestrzeni wspólnej jego mieszkańcom.
Byłoby idealnie, gdyby bloki były ostoją myślenia o mieście jako miejscu dla każdego, gdzie każdy ma prawo do mieszkania. Ale tak chyba nie jest.
Widać też, jak wejście nowych relacji rynkowych zmienia nasz sposób zamieszkiwania w blokach. Po 1989 roku pojawia się w nich nieistniejący w zasadzie wcześniej rynek wynajmu. Mieszkańcy osiedli zaczynają się dzielić według kategorii własności: na tych, którzy posiadają mieszkania własnościowe, oraz tych, którzy wynajmują je od tych pierwszych. Ci pierwsi to często starsi mieszkańcy, obecni na osiedlu od początku – lub ich dzieci – ci drudzy to osoby bardzo młode, często studenci. Na osiedlach mamy więc dwie bardzo różne grupy, których potrzeby – przynajmniej na pierwszy rzut oka – zupełnie do siebie nie pasują.
Blokowiska też się gentryfikują?
Tak, w niektórych lokalizacjach. Ceny mieszkań w blokach usytuowanych centralnie w dużych polskich miastach idą w górę – choć jednocześnie widać, że rynek znacznie wyżej ceni cegłę niż wielką płytę. Najlepiej gentryfikację bloków widać w Berlinie, gdzie ze względu na modę na to miasto, ceny czynszów wzrosły znacząco we wszystkich dzielnicach. Na niektórych osiedlach w centrum trudno dziś znaleźć wolne mieszkanie, bloki często zajmuje klasa kreatywna, przechadzająca się po osiedlu ze starannie przystrzyżonymi psami. Nigdzie poza blokiem nie dostaniesz w centrum dużego metrażu w przystępnej cenie.
czytaj także
***
Beata Chomątowska – pisarka, dziennikarka, prezeska Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Stacja Muranów, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książek: Stacja Muranów, Pałac. Biografia intymna, Lachert i Szanajca. Architekci awangardy oraz Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie. Za Stację Muranów otrzymała nagrodę Warszawskiej Premiery Literackiej oraz była nominowana do Nagrody im. Jerzego Turowicza i Gwarancji Kultury.