Świat

Groyecka o Berlinie: Hipster i turysta szukają caffé latte

Chcesz walczyć z gentryfikacją? To nie konsumuj miasta, tylko żyj w nim.

Kamil Downarowicz: W Polsce o gentryfikacji dyskutujemy na poważnie zaledwie od kilku lat. A jak długo z tym problemem zmagają się berlińczycy?

Dorota Groyecka: Mieszkańcy niektórych dzielnic Berlina, Kreuzbergu na przykład, od ponad dwudziestu lat. W polskich miastach obserwujemy raczej początkowe fazy gentryfikacji. Na razie są to niegroźne zmiany architektoniczne w biedniejszych dzielnicach. Natomiast w Berlinie sytuacja wygląda już zgoła inaczej.

Na przełomie dwóch ostatnich dekad w pewnych częściach Kreuzbergu doszło do wymiany mieszkańców. Miejsce squatersów, artystów, studentów czy mniej zamożnej klasy kreatywnej zajęła wyższa klasa ekonomiczna (pochodząca najczęściej z Niemiec zachodnich i południowych) korzystająca dziś z luksusowych inwestycji w tej dzielnicy. To właśnie z myślą o klasie wyższej oraz o kapitale zagranicznym wybudowano wiele ekskluzywnych apartamentowców, a stare kamienice przeszły kosztowną modernizację.

Podobne rzeczy dzieją się też poza Kreuzbergiem – w dzielnicy Prenzlauer Berg, która od połowy lat 90. była znana ze swojej artystycznej, imprezowej atmosfery. Zamieszkiwali ją głównie ludzie młodzi, single, osoby o wolnościowych poglądach. Dziś spotkamy tam zamożne rodziny z dziećmi i samochody z monachijskimi rejestracjami. Legendarne niezależne kluby, skupiające niegdyś berlińską młodzież, zostały zastąpione przez sieciowe kawiarnie czy bio-sklepy. Z Oranienburger Straße zniknął legendarny squat Tacheles [Amerykański fundusz Perella Weinberg Partners kupił od miasta budynek za 150 mln EUR. – przyp. red]. Swoją wieloletnią siedzibę musiała zmienić kultowa galeria fotograficzna C/O. Podobnych przykładów jest dużo więcej.

Ale czy to znaczy, że procesy gentryfikacyjne nie przynoszą żadnych pozytywnych zmian?

Gentryfikacja ma wiele pozytywnych stron, ale tylko w swoich początkowych etapach. Zaniedbane dzielnice zmieniają swoje oblicza, kamienice są rewitalizowane, przez co całe ulice stają bardziej estetyczne. Na zmianach zyskują także instytucje publiczne, np. szkoły, ośrodki kultury. Przestrzeń miejska jest zagospodarowana na nowo, pojawiają się pionierzy gentryfikacji, którzy zmieniają podejście do zgettoizowanych dzielnic. Niestety proces ten zauważają dość szybko deweloperzy, a bardziej zamożna część społeczeństwa chce na tych zmianach równie szybko skorzystać.

W jednym z wywiadów wspomniałaś o tym, że procesowi gentryfikacji przyglądałaś się początkowo przychylnie. Jednak z twojej książki wyłania się dość wyrazista konkluzja, że trzeba z tym zjawiskiem walczyć lub próbować je przynajmniej wyhamować. Dlaczego zmieniłaś swoje podejście do gentryfikacji?

Kiedy przyjeżdżasz do nowego miasta, zazwyczaj nie znasz dokładnie jego historii. Tak też było ze mną i Berlinem. Na początku byłam zachwycona miastem, które obserwowałam oczami turystki. Podobały mi się odnowione kamienice, wyremontowane ulice, przyjemne kawiarnie, w których przesiadywały rodziny z dziećmi i psami.

Z czasem zrozumiałam, że ta estetyczna fasada ma swoje społeczne konsekwencje. Nastąpiło to w chwili, gdy znalazłam mieszkanie w dzielnicy Neukölln i weszłam w bliższe relacje z jej społecznością. Moją uwagę przyciągnęły też różnego rodzaju napisy na murach skierowane przeciwko turystom czy hipsterom, uważanym za pionierów gentryfikacji.

Można więc powiedzieć, że w momencie, kiedy poczułam się mieszkanką Neukölln, zżyłam się z tą dzielnicą, zaczęłam się nią na serio interesować, zrozumiałam, że gentryfikacji Berlina jest groźnym zjawiskiem.

Pamiętam taką sytuację: z kamienicy, w której mieszkałam, wyprowadziła się hinduska rodzina. Ich mieszkanie zostało wyremontowane i wystawione na wynajem w cenie znacznie wyższej niż lokum zajmowane przeze mnie.

Kim są berlińscy gentryfikatorzy i dlaczego przybywają do dzielnic typu Neukölln czy Kreuzberg?

To bardzo zróżnicowana grupa. Wspomniałam już o bogatych Niemcach z południa kraju, których określa się mianem „Szwabów”, oraz o obcym kapitale, reprezentowanym np. przez sieciówki w stylu Starbucks czy McDonald’s. W Neukölln sporą grupą gentryfikatorów są młodzi ekspaci, których łatwo rozpoznać, ponieważ częściej rozmawiają po angielsku niż po niemiecku.

Można też zorientować się, kim są gentryfikatorzy, czytając napisy na murach, wlepki oraz wsłuchując się w hasła, które słychać podczas demonstracji organizowanych przeciwko gentryfikacji – wskazują one dość jasno na hipsterów, yuppies oraz turystów jako winnych. Berlin jest wciąż na tyle niedrogim (w porównaniu z innymi zachodnimi stolicami), atrakcyjnym miejscem do życia, że młodzi Europejczycy, Amerykanie czy Australijczycy często zostają w nim na dłuższy okres, nawet na kilka lat. Co za tym idzie, mają oni wpływ na charakter dzielnic, w których się osiedlają i na ceny wynajmu. Na berlińskich ulicach naprawdę daje się wyczuć napięcie między „turystami” a stałymi mieszkańcami.

Sama mieszkałaś w Berlinie kilka lat, współpracując w tym czasie m.in. z miesięcznikiem miejskim „Exberliner” oraz Instytutem Polskim. Byłaś zatem, zgodnie ze swoimi słowami, gentryfikatorką.

Masz rację. Między innymi dlatego zainteresowałam się tym tematem. Kiedy przeprowadziłam się do Neukölln, dotarło do mnie, że mogę mieć negatywny wpływ na życie wieloletnich mieszkańców dzielnicy. Stałam się częścią pewnego procesu, o którym nie wiedziałam, że istnieje, i który pragnęłam poznać i zrozumieć, zastanowić się, co można z tym problemem zrobić.

Dlatego chciałam pisać o gentryfikacji z pozycji mieszkanki Berlina, która żywo interesuje się tematem, a nie z pozycji naukowca, którym nie jestem. Bardzo chciałam też, aby czytelnik poczuł klimat berlińskich dzielnic, ulic, aby mógł się nimi przejść w wyobraźni. Kiedy czytamy o mieście, w którym bywamy bardzo rzadko lub wcale, to łatwo może nam przyjść do głowy myśl: „a co to mnie w ogóle obchodzi?”. Ale wystarczy tylko, że przyjrzymy się temu miastu z bliska, poznamy jego mieszkańców, z którymi będziemy mogli się utożsamić, aby wykiełkowało w naszej głowie pytanie: „co będzie, gdy to samo zdarzy się w miejscu, w którym mieszkam?”.

A czy przeciwdziałanie gentryfikacji jest w ogóle możliwe? Jak wytłumaczyć na przykład studentom – przybywającym do Berlina z całego świata – że ich postępowanie może przynieść szkody wieloletnim mieszkańcom „okupowanych” przez nich dzielnic?

To, jak powinniśmy postępować, dobrze obrazuje krótki film dokumentalny nakręcony przez Matthiasa Merklego – reżysera oraz właściciela jednego z pierwszych barów na modnej ulicy Weserstraße, który zresztą z początkiem tego roku musiał skończyć swoją działalność – właściciel budynku nie chciał przedłużyć umowy najmu.

Merkle dość mocno i bezkompromisowo uderza w turystów. Szydzi z nich, bo z jednej strony oczekują, że Berlin będzie spełniał wszystkie ich wymagania i zachcianki, oferował super zabawę, kontakt z multikulti, a z drugiej strony wciąż szukają sieciowych kawiarni i wcale nie interesuje ich „dusza miasta”. Dziwią się, kiedy nie mogą zamówić w małej, lokalnej kawiarni swojej ukochanej caffe latte. Zwiedzają nowe miejsca, a spodziewają się tego samego, co czeka na nich w domu. Matthias namawia ich do tego, żeby włączyli się w życie dzielnicy, żeby rozejrzeli się dookoła i zauważyli rdzennych mieszkańców, których powinni szanować. Mówi wprost: zamiast kolejny raz pójść do sieciówki czy domu handlowego, wesprzyj lepiej lokalny biznes, porozmawiaj z właścicielem małego sklepu, dowiedz się czegoś o nim. Nie „konsumuj miasta”, a „żyj w mieście”.

Podczas odbywającego się niedawno we Wrocławiu festiwalu MIASTOmovie brałaś udział w debacie, która odbyła się bezpośrednio po prezentacji filmu „My Brooklyn”, ukazującego jak proces gentryfikacji całkowicie odmienił oblicze nowojorskiej dzielnicy. Dziś jest ona miejscem luksusowych inwestycji i markowych lokali usługowych dla wyższej klasy średniej, a nie dzielnicą „z duszą”, wypełnioną artystyczną, wolnościową atmosferą. Czy gentryfikacja Berlina zmierza w tym samym kierunku?

Z moich obserwacji wynika, że istnieje takie niebezpieczeństwo. I nie mówimy tu tylko o poszczególnych dzielnicach, ale o całym śródmieściu Berlina, w którym powstaje coraz więcej luksusowych inwestycji. Brzeg Sprewy zostaje zabudowany projektem o nazwie Mediaspree, który ma skupiać branżę medialną i telekomunikacyjną. Powstają więc wieżowce, apartamentowce, duże hale widowiskowe – jak na przykład Hala O2. Z jednej strony to dobrze, bo miasto się rozwija, przyciąga inwestorów i odzyskuje swoją pozycję. Pamiętajmy, że jeszcze niedawno Berlin był podzielony murem i mnóstwo firm, przedsiębiorstw czy nawet ośrodków kulturalnych uciekło na zachód i południe.

Z drugiej strony projekty typu Mediaspree sprawiają, że mieszkańcy mają ograniczony dostęp do rzeki, a co za tym idzie, tracą przestrzeń publiczną.

Berlińczykom systematycznie są odbierane miejsca, gdzie mogą się spotykać i spędzać wolny czas, zabiera się im przestrzeń, którą mogą dowolnie kształtować, a nie zdawać się na łaskę władz miasta czy deweloperów.

Ale mieszkańcy starają się walczyć z tym zjawiskiem – poprzez referendum zablokowano przebudowę olbrzymiego parku miejskiego Tempelhof, powstałego na terenie nieczynnego lotniska. W pewnym momencie deweloper chciał postawić tutaj prywatne apartamentowce i galerie handlowe. Sześćdziesiąt pięć procent berlińczyków opowiedziało się przeciw pomysłom władz miasta i świata biznesu.

Tempelhof udało się obronić dzięki referendum. Jakie są jeszcze inne metody przeciwstawiania się gentryfikacji i na ile są one skuteczne?

Na pewno zawsze ważny jest protest. Kiedy rodzina nie może opłacić czynszu, może liczyć na wsparcie dużej grupy ludzi, którzy przyjdą zablokować eksmisje. Co prawda przypominam sobie takie przypadki, kiedy ostatecznie policja wyprowadzała siłą lokatorów, ale przynajmniej o samym procederze zaczęto głośno mówić w mediach. Swój efekt mają też napisy na murach, plakaty czy filmy, choćby takie, jak dokument Matthiasa Merkla. Słyszałam ostatnio, że powstała inicjatywa obywatelska zbierająca podpisy pod ustawą społeczną skierowaną przeciwko gentryfikacji. To zupełnie świeża sprawa. Przyznam, że nie miałam jeszcze czasu poznać szczegółów tej akcji, ale sam koncept wydaje się bardzo ciekawy. Dzięki tym wszystkim działaniom świadomość gentryfikacji jest w Berlinie bardzo wysoka. Sporo się o niej mówi w telewizji, pisze w prasie, dyskutuje na uczelniach.

Czy ta wysoka świadomość przekłada się na poczucie solidarności? Czy rdzenni mieszkańcy gentryfikowanych dzielnic, takich jak Neukölln czy Kreuzberg, którzy muszą walczyć z zagrożeniem wysiedlenia, mogą liczyć na pomoc mieszkańców innych części Berlina?

Zależy, o jakiej skali działań gentryfikacyjnych mówimy. Gdy problem pojawia się tylko na jednej ulicy bądź w jednej kamienicy, to działania podejmuje przede wszystkim okoliczna społeczność, która czuje się zagrożona tym, że coś złego dzieje się tuż obok. Ale jeżeli chodzi o sytuacje dotykające całościowego kształtu miasta, to w protestach bierze udział tysiące osób. Tak było w przypadku Tempelhof i tak było w przypadku próby usunięcia części East Side Gallery (galeria street artu powstała z pozostałości po Murze Berlińskim) przez dewelopera, który w pobliżu stawiał luksusowy kompleks mieszkalny. Wtedy w obronie „muru” stanęli nawet turyści! Ta sprawa zjednoczyła bardzo różne grupy społeczne, bo East Side Gallery z jednej strony jest symbolem, wręcz pomnikiem historii Berlina, z którym mocno identyfikują się mieszkańcy miasta, z drugiej strony jest ogromną atrakcją turystyczną. W momencie, kiedy inwestor chciał zmienić to miejsce, wszyscy poczuli, że gentryfikacja też ich dotyczy i to bezpośrednio.

Jaką rolę w procesie gentryfikacji odgrywają władze lokalne i państwowe?

Bardzo istotną. Państwo w znaczący sposób wpłynęło na gentryfikację dzielnic odnawianych pod koniec lat 90. XX wieku i na początku XXI wieku. Istniał wtedy plan zrewitalizowania śródmiejskiej części Berlina, polegający głównie na odnowie tkanki miejskiej, czyli renowacji kamienic i dróg. To miał być sposób na przyciągnięcie kapitału, inwestorów i nowych mieszkańców.

Ale trzeba przyznać, że władze starały się wówczas hamować proces gentryfikacji i ograniczać jego negatywny wpływ na lokalną społeczność. Robiono to przy pomocy różnego rodzaju ustaw i regulacji. Przykładowo cena czynszu nie mogła przekroczyć pewnej górnej kwoty. W momencie, kiedy miasto zaczęło pozbywać się swoich lokali i rozpoczęły się procesy prywatyzacyjne i reprywatyzacyjne, ceny mieszkań i wynajmu przestały być regulowane. W przypadku wspominanego Mediaspree władze Berlina sprzedały publiczny teren prywatnym firmom tylko po to, żeby na tym zarobić. Warto pamiętać, że Berlin jest bardzo zadłużony.

Jeżeli natomiast mowa o Neukölln – dzielnicy, w której mieszkałam i którą opisuję w książce – to możemy obserwować tam dopiero początki gentryfikacji, gdzie głównymi jej aktorami są przede wszystkim studenci, artyści, młodzi ekspaci. Jest to proces spontaniczny, na który władze raczej nie wpływają. Do tej dzielnicy przeprowadzili się pionierzy gentryfikacji wypchnięci przez klasę wyższą z uprzednio zgentryfikowanych części miasta, które stały się modne i atrakcyjne dla inwestorów.

A jakie stanowisko zajmują mainstremowe media? Czy opowiadają się po którejś ze stron?

Media mainstremowe opisują proces gentryfikacji raczej w negatywnym świetle. Bierze się to pewnie z ich długoletniej, lewicowej tradycji. Jakiś czas temu z Kreuzbergu była wysiedlana pewna turecka rodzina. Na miejsce przyjechała lokalna telewizja, która nakręciła materiał ukazujący gentryfikację jako konkretny problem konkretnych mieszkańców. Nie było mowy o tym, że skoro rodzina ta zalegała z czynszem, to w sumie dobrze, że ich wyrzucono, bo takie jest prawo. Protestujący Berlińczycy pokazani w materiale w swoich wypowiedziach piętnowali zachowanie władz i policji.

W prasie lokalnej znajdziemy wiele artykułów traktujących problem gentryfikacji w sposób szeroki i pogłębiony, których autorzy stoją zdecydowanie po stronie zwykłych ludzi.

Jednocześnie zastanawiają się, czy gentryfikacja to proces naturalny, z którym trzeba się pogodzić i jedynie łagodzić jego skutki, czy jednak go zwalczać. Pojawiła się też w prasie tendencja do pisania o tym, jaka przyszłość czeka Berlin. W gazetach możemy znaleźć tytuły w stylu „Berlin już nie jest cool”, „Berlin się kończy”, ale i takie jak „Berlin się kończy, i co z tego?”. Co jest trochę śmieszne, bo przypomina dywagacje na temat perspektywy rozwoju jakiegoś markowego produktu. To pokazuje jak silnym trendem staje się dziś marketing i branding miast.

Dorota Groyecka – autorka książki „Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffé latte”. Absolwentka dziennikarstwa, filologii polskiej oraz kulturoznawstwa. Przez kilka lat mieszkała w Berlinie. Zainteresowana zjawiskami z zakresu socjologii miasta, obszarami na przecięciu urbanistyki i sztuki. Amatorka fotografii analogowej.

Dorota Groyecka, Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffé latte. Wydawnictwo Naukowe Katedra, 201.

**Dziennik Opinii nr 174/2015 (958)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij