Czytaj dalej

Chcę zostać niewolnicą w Niemczech. I nie śmiejcie się z tego!

Ile wynoszą koszty spłaty kredytu na dom w sytuacji, gdy ma je ponieść opiekunka? W przypadku Krystyny utrzymanie domu oznacza bycie sprzątaczką i kucharką w Hamburgu i Korschenbroich. Do tego trzeba dodać robienie zakupów. Prasowanie. Podwożenie samochodem. Podciąganie majtek. Uśmiechanie się. Bycie na każde zawołanie.

Poznałyśmy się w Korschenbroich; dwie opiekunki z Polski w najspokojniejszym miasteczku w Niemczech, a może i na świecie, w którym co rusz ktoś umiera. Po dwóch latach znów się spotykamy: siadamy do popołudniowej kawy w Dobiesławiu, w którym Krystyna mieszka.

– Najpierw szukałam pracy w Polsce – mówi; w taki sposób najczęściej zaczynają się te opowieści. – Gdziekolwiek nie idę, słyszę to samo pytanie: w jakim jest pani wieku? Domyślam się, że odpowiedź nie robi na moich niedoszłych pracodawcach dobrego wrażenia. Miałam wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat. Do Koszalina jedzie się od nas pół godziny samochodem. Z pracą jest tam krucho. Do Darłowa – dwadzieścia minut. Bezrobocie jeszcze większe. Wcześniej byłam księgową w Zielonej Górze. Żyjemy z oszczędności. Dostaję siedemset złotych świadczeń przedemerytalnych. Nie mogę zarobić wiele, bo te siedemset złotych by przepadło. Nie mogę zarobić niewiele, bo mamy kredyt do spłacenia. Pięć lat wcześniej kupiliśmy ten dom. Jak szarlotka?

Według zatrudniającej mnie agencji pracy tymczasowej mam się opiekować małżeństwem na chodzie. Jakież jest moje zdziwienie, gdy po dwunastu godzinach słuchania w busie opowieści o tym, co złego może mnie spotkać u Niemców, widzę samotną kobietę poruszającą się przy pomocy chodzika.

– Mieszka pani sama? – pytam zdezorientowana. Podopieczna Krystyny jest, zgodnie z planem, starszą, chorą na cukrzycę panią, potrzebującą pomocy po tym, gdy mdleje i łamie rękę. Obie mieszkają w położonych blisko siebie dużych domach otoczonych jeszcze większymi ogrodami, wśród innych zadbanych domów, w których także pracują polnische Perlen [niem. die polnische Perlen – polskie perły, określeniem „polskie perły” lub „polskie anioły” często nazywa się w Niemczech opiekunki].

Pierwszego wieczoru dowiaduję się, że mój pokój znajduje się w piwnicy i że parę ulic dalej mieszka sympatyczna Polka, skierowana do Niemiec przez tę samą agencję.

– Świetnie – myślę – przynajmniej będę miała z kim pójść na kawę. Gdy widzę ją po raz pierwszy, jest blondynką. Wybieramy się wtedy do włoskiej lodziarni; żadna z nas nie przejmuje się dietami. Nie warto odmawiać sobie drobnych przyjemności w sytuacji, gdy raz dziennie można wyjść z pracy. Na dworcu w Koszalinie wita mnie siwowłosa kobieta z resztkami farby na końcówkach włosów.

– Daję im odpocząć, poza tym ten kolor bardziej mi się podoba.

Jako blondynka czyta w „Głosie Koszalińskim” ogłoszenie firmy rekrutującej opiekunki. Jest wrzesień 2010 roku, etap łapania się wszystkiego. Dzwoni, umawia się na rozmowę i test językowy.

– Wiem, że to moje być albo nie być. Zdaję test, choć prawie nie mówię wtedy po niemiecku. Informuję pracownicę agencji, że mogę zacząć po 1 listopada, bo na Wszystkich Świętych jadę do Zielonej Góry na grób ojca. Opiekowałam się nim, gdy dostał udaru. Gdy jestem z powrotem, dzwoni kobieta z Hamburga. Pyta, czy chcę mieszkać oddzielnie. Nie chcę; co miałabym robić w pustym mieszkaniu w obcym mieście? Ustalamy, że 7 listopada będę w Niemczech. Wiem, że agencja wysyła mnie w delegację, czyli oficjalnie nie zarobię zbyt wiele – nie boję się o utratę wcześniejszej emerytury. Pani Schulz, którą mam się opiekować, choruje na raka. Nie mijają dwa tygodnie od mojego przyjazdu, gdy zaczyna umierać. Jest jej duszno, męczy ją kaszel. Czuwam dzień i noc. Zwilżam usta. Podaję leki. Myję w łóżku. Peszy ją to.

– Bardzo pani dziękuję – mówi za każdym razem. Do końca jest elegancka. Kilka dni przed śmiercią każe pedikiurzystce pomalować na czerwono paznokcie.

Ile wynoszą koszty spłaty kredytu na dom w sytuacji, gdy ma je ponieść opiekunka? W przypadku Krystyny utrzymanie domu oznacza bycie sprzątaczką i kucharką w Hamburgu i Korschenbroich. Do tego trzeba dodać robienie zakupów. Prasowanie. Podwożenie samochodem. Podciąganie majtek. Uśmiechanie się. Bycie na każde zawołanie. W Korschenbroich od 8.00 do 22.00 (z dwugodzinną przerwą podczas popołudniowej drzemki pani Müller) przez siedem dni w tygodniu. W Hamburgu na początku od 8.00 do 20.00, później, gdy stan pani Schulz się pogarsza, opieka rozciąga się, zgodnie z ofertami agencji pośredniczących, na dwadzieścia cztery godziny. (Obok łóżka stoi niania elektroniczna – Krystyna śpi jak na szpilkach). Dom w Dobiesławiu jest więc kosztowny, ale też przestronny i przytulny. Okolica malownicza. Bezkresne pola, na polach wiatraki. Mieszkańcy protestowali przeciwko ich stawianiu. Bali się, że kury przestaną się nieść. Kury jednak wiatrakami się nie przejęły, podobnie krowy – Krystyna przynosi od sąsiadów nie tylko jajka, ale i mleko. Inne produkty kupuje w jedynym we wsi sklepie; przywykła już do tego, że zakupy zabierają jej prawie godzinę. Po inne rzeczy jeździ do Koszalina i Darłówka – najlepsze ryby można kupić prosto z kutrów w Darłówku, najlepszy razowy chleb w małej piekarni w Koszalinie. To dom na starość dla Krystyny i jej męża, który z Dobiesławia pochodzi. Plan jest prosty: pracę w ogrodzie będą sobie urozmaicać odwiedzinami u córki mieszkającej na Sycylii i syna w Londynie oraz rozpieszczaniem włoskich i angielskich wnuków. Na początku budynek przypominał ruderę, teraz prezentuje się porządnie, a nawet sielsko; trzeba jeszcze tylko utwardzić nawierzchnię wokół. Z każdą wiosną pojawiają się nowe kwiaty i krzewy sprowadzane z Wrocławia i z Czech. Niepokój mogą wzbudzać tylko strome schody prowadzące na pierwsze piętro – gdy starość da o sobie znać w nogach, mogą okazać się nie do pokonania.

– Najgorsza jest tęsknota – opowiada Krystyna. – Nie mogę używać telefonu, nie mam internetu. Günter, syn podopiecznej, oznajmia, że nie mogę dzwonić do Polski, bo to zbyt drogie. Do domu na pierwszy urlop mam pojechać za pół roku. Podaje mi numer telefonu znajomego Polaka, który od kilku lat prowadzi w Niemczech firmę budowlaną. „– Jeśli będziesz chciała porozmawiać po polsku, możesz do niego zadzwonić” – mówi. – Idiota – myślę. Zostawiłam w Polsce męża i osiemdziesięciodwuletnią mamę; powinnam mieć możliwość rozmawiania z nimi codziennie. Ale najbardziej uciążliwe jest życie cudzym życiem. Bo żeby życie starych Niemek mogło toczyć się w miarę normalnym torem, moje toczyć się przestaje.

Żeby życie starych Niemek mogło toczyć się w miarę normalnym torem, moje toczyć się przestaje.

W Korschenbroich kilka razy dzwonię do Krystyny; słyszę, że jej podopieczna zwraca się do niej per „ty”. Na początku myślę, że chodzi tylko o te krótkie rozmowy, gdy woła ją do telefonu. Per „ty” zwraca się jednak do Krystyny nie tylko pani Müller, ale i cała jej rodzina: począwszy od córek i syna, na wnukach kończąc. Ta bezpośredniość nie działa w dwie strony – gdy Krystyna jest Krystyną, wokół niej żyją Herren und Frauen [niem. die Herren – panowie; die Frauen – panie]. Ja pozostaję Frau do końca pobytu. Mam też ośmiogodzinny dzień pracy, internet i wolne niedziele, gdy pozmywam po śniadaniu (kosztuje mnie to jednak kilka awantur).

– Inne opiekunki pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – zauważa pani Schiller, gdy zapomina o naszej ustnej umowie albo gdy przypomina sobie, że mogłabym wyszorować nieużywane mieszkania, które wynajmowała, gdy była młodsza.

– Przecież ustaliłyśmy to w pierwszym tygodniu mojego pobytu. Poza tym wie pani, że to w Niemczech nielegalne – to koronny argument.

Od początku wiem, że powinnam nastawić się na opiekę dwudziestoczterogodzinną, ale po dwóch dniach bycia do dyspozycji od 8.00 do 23.00 biorę sprawy w swoje ręce.

– Szczegółowe zasady ustali pani z podopieczną na miejscu – oznajmia szefowa agencji przed wyjazdem. Postanawiam potraktować to dosłownie. Moja podopieczna jest dość samodzielna, bo tylko dość samodzielną osobą zgodziłam się opiekować. Nie muszę nawet pomagać jej w myciu i ubieraniu, choć tego nie wykluczałam. (Wykluczałam natomiast dźwiganie i zmianę pampersów oraz zajmowanie się osobami w zaawansowanych stadiach demencji i alzheimera). Uznaję, że od 8.30 do 16.30 zdążę zrobić śniadanie i obiad, posprzątać, zrobić pranie, poprasować i pójść po zakupy oraz wysłuchać opowieści o życiu. (Żeby się wyrobić, rezygnuję z dwugodzinnej, poobiedniej przerwy, którą zazwyczaj mają opiekunki). Proszę również o wolne niedziele, bo mam zamiar zwiedzać okolicę. Moja podopieczna nie ma początkowo żadnych zastrzeżeń do tych rewolucyjnych ustaleń. Gdy pyta, czy czegoś potrzebuję, dowiaduje się, że nie przeżyję bez internetu. Po przejrzeniu sterty papierów okazuje się, że internet jest już w abonamencie; wystarczy przeciągnąć kable i kupić router. Załatwianie tego trwa trzy dni.

Gdy pomyślę, ile energii kosztuje mnie szukanie zleceń w innych branżach, z rozrzewnieniem myślę o szukaniu pracy jako opiekunka. Niepotrzebne okazują się rozbudowane i jednocześnie treściwe CV, przekonująco napisane listy motywacyjne i ładne zdjęcia. Plany reprodukcyjne? Niekaralność? Staż pracy, staż staży? Nieistotne. Przed wyjazdem do Korschenbroich cały proces rekrutacji odbywa się przez telefon. Opowiadam po niemiecku, jak się nazywam, czym się interesuję i gdzie nauczyłam się języka. Po polsku dopowiadam, że nie mam doświadczenia w opiece. Umowa zlecenia liczy dwie strony i zostaje mi przesłana pocztą. Moje obowiązki opisane są w paragrafie trzecim i lakonicznie ograniczają się do dwóch punktów: 1. opieki nad starszą osobą; 2. pozyskiwania zleceniodawców; mam za ich wykonywanie otrzymywać trzysta euro miesięcznie. Pracuję w ramach delegacji służbowej, co opisane zostaje w paragrafie czwartym:

„W związku z tym, że czynności objęte powyższą umową będą świadczone przez zleceniobiorcę przede wszystkim w ramach podróży służbowej na terenie Niemiec, zleceniodawca, poza wynagrodzeniem, o którym mowa w paragrafie 3. niniejszej umowy, zobowiązuje się do zwrotu kosztów poniesionych przez Zleceniobiorcę, w tym kosztów delegacji Zleceniobiorcy, zgodnie z przedstawionymi przez niego rachunkami, oraz kosztów diet, ryczałtów i innych należności za czas podróży służbowej osoby niebędącej pracownikiem […]. Zwrot kosztów z tytułu diet ograniczony jest do wysokości 800 euro miesięcznie.”

Ten model biznesowy, polegający na podpisywaniu przez polskie agencje pracy tymczasowej umów zlecenia z opiekunkami i wysyłanie ich w podróże służbowe do Niemiec, wydaje się idealny. Umożliwia wysyłanie Polek w delegacje, które polegają na całodobowej dyspozycji przez dwa albo trzy miesiące wyjazdu.

Moją agencję poleca mi kolega koleżanki. Jego mama od lat pracuje jako opiekunka, nie zjeżdżając nawet na święta.

– Unikam dzięki temu gotowania bigosów i skakania wokół licznej rodziny – mówi przez telefon.

Później, gdziekolwiek nie wspominam o tej pracy, dowiaduję się, że matki, córki, teściowe, synowe i przyjaciółki moich rozmówców co dwa, trzy miesiące pakują walizki i spędzają kilkanaście godzin w busach albo autobusach, bo nie dla nich tanie połączenia lotnicze. Gdy wreszcie dotrą do zachodnich Niemiec, przez dwa czy trzy miesiące robią starszym Niemcom i Niemkom śniadania, obiady i kolacje, zarabiając na raty zaciągniętych kredytów, remonty domów, studia dzieci, bieżące rachunki, kosmetyki, ubrania, buty i wakacje w Grecji. Gdyby zebrać je w jednym miejscu, okazałoby się, że tworzą spore miasto: w zależności od szacunków liczy ono od 200 tys. do 500 tys. mieszkanek. Ponieważ opiekunki wyjeżdżają i wracają, i tak w kółko, można założyć, że co dwa miesiące pół tego miasta się wyludnia. Gdyby miasto opiekunek było przykładowo Rzeszowem, połowa mieszkańców, czyli około 100 tys. osób, byłaby stale poza domem. Gdyby było Poznaniem, 250 tys. mieszkańców przez pół roku przebywałoby poza miejscem zamieszkania. Miasto opiekunek jest jednak rozrzucone po całym kraju. Do Niemiec wyjeżdżają mieszkanki miejscowości różniących się wielkością i poziomem bezrobocia. Mieszkając w niemieckich wsiach i miasteczkach, rzadziej na przedmieściach dużych miast, a bardzo rzadko w metropoliach, tworzą inne, nieistniejące miasto. Niezameldowane pod niemieckimi adresami mieszkanki widać, gdy między 13.00 a 15.00 spotykają się w parkach i opowiadają sobie, jak to się stało, że znalazły się w Niemczech.

***

Fragment książki Anny Wiatr Betrojerinki. Reportaże o pracy opiekuńczej i (bez)nadziei.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij