Główną bronią w walce o przetrwanie narodu, zagrożonego „cywilizacją śmierci”, „zgnilizną moralną Zachodu” itd. stały się zarodki.
Sprawa narodowa
Spór o in vitro, podobnie jak debata aborcyjna, to także, a może przede wszystkim, spór o rolę i miejsce Kościoła w życiu państwa. Nie dziwi więc, że temat in vitro pojawił się również w 1997 r. przy okazji dyskusji nad konkordatem. Posłanka Bronisława Kowalska pytała: „Czy zgodzimy się, by ktoś decydował za nas, co mamy czytać, jakie filmy oglądać, jakiej słuchać muzyki? Czy będzie zgoda na to, że odkrycia medyczne będą traktowane wybiórczo, czy też nie? Na przykład będzie można robić przeszczepy organów wewnętrznych, ale już nie będzie można leczyć bezpłodności metodą in vitro”. W tamtym czasie pytanie to wydawało się pytaniem retorycznym, mało kto chyba sądził, że wzmacnianie pozycji Kościoła w Polsce doprowadzi m.in. do ograniczenia stosowania technik wspomaganego rozrodu. Dziś jest to wizja całkiem realna. Płody, embriony, zarodki zostały więc także wywołane do tablicy przed podpisaniem przez Polskę traktatu akcesyjnego, kiedy polscy politycy postanowili przyjąć „uchwałę w sprawie nienaruszalności suwerennych kompetencji państwa w dziedzinie moralności i kultury”. Posłowie prześcigali się w proponowaniu coraz to bardziej radykalnych i bliskich stanowisku episkopatu zapisów. Poseł Stanisław Papież grzmiał z mównicy:
pragnę przy tym zapytać, czy nie jest prawdą, że po anszlusie Polska będzie zmuszona m.in. do współfinansowania badań medycznych na nienarodzonych dzieciach pochodzących z aborcji i zapłodnienia in vitro […]? Jeżeli tak, to w jaki sposób ta uchwała sejmowa, tutaj wielekroć krytykowana, może ten proces haniebny zatrzymać? […] nawet jeśli uda się uchronić Polskę przed barbarzyńskim prawem zezwalającym na mordowanie dzieci nienarodzonych, to i tak będziemy zmuszani uczestniczyć w praktykach rodem z życiorysu doktora Mengele, finansowanych przecież z naszej składki do unijnego budżetu.
Kolejną okazją do pokazania swojego sprzeciwu wobec akcesji Polski do Unii i demonstracji suwerenności była dyskusja nad uchwałą Sejmu w sprawie unijnego prawa dotyczącego badań nad komórkami macierzystymi. Wziął w niej udział m.in. poseł Artur Zawisza:
nie można w żaden sposób ingerować w te żywe i prawdziwe osoby ludzkie poprzez przeprowadzanie na nich takich eksperymentów, które w ostateczności prowadzą bardzo często, a właściwie najczęściej i prawie zawsze, do uśmiercenia tych ludzkich zarodków, a więc do pozbawienia życia osób ludzkich, czego cywilizacja europejska, ale także prawo Rzeczypospolitej Polskiej nie dopuszcza.
Temat zarodków pojawił się w szerszym kontekście obrony interesów narodu, który został wybrany do strzeżenia podstaw cywilizacji europejskiej. Wzywane są na pomoc, gdy trzeba podkreślić odrębność narodu polskiego i jego misję w starej, dobrej, lecz zagrożonej demoralizacją Europie. Legiony niewinnych, zamrożonych embrionów stają się dziś bezgłośnymi żołnierzami w walce o kształt narodu i przetrwanie chrześcijańskiej cywilizacji. Hierarchowie Kościoła i politycy nie bez przyczyny ciągle przypominają słowa papieża Jana Pawła II odnoszące się do aborcji: „naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości”. A Jarosław Gowin w ustawowym zapisie dostępności in vitro tylko dla małżeństw widzi wyraźną rolę, jaką ma odegrać Polska: „W obliczu dokonującej się w wielu krajach rewolucji obyczajowej, która podważa tradycyjną moralność, jest ważne, aby Polska dała wyraźny sygnał, że popiera instytucję rodziny”.
Posłanka Ligi Polskich Rodzin, Urszula Krupa, szczególnie często upominała się o los „nienarodzonych”, także lokując problem w kontekście cywilizacyjnym:
Brak właściwej wizji człowieka, brak moralnego rozwoju i odniesienia do Boga jest głównym problemem współczesnej cywilizacji, co skutkuje bardzo poważnymi konsekwencjami, nie tylko zwyrodnieniem moralnym i psychopatyzacją społeczeństwa, ale przede wszystkim utratą godności człowieka, który może być użyty jako kosmetyk, wykorzystany do produkcji tkanki czy zaspokojenia popędu lub zwykłej przyjemności. […] Stanowione prawo, jeżeli ma być sprawiedliwe i jeżeli nie ma być bezprawiem, musi spełniać pewne kryteria moralne, gdyż w przeciwnym razie korzyści jednych osób są związane z krzywdą innych członków społeczeństwa, co ma miejsce choćby podczas omawianego zapłodnienia in vitro.
Poseł Tadeusz Woźniak podkreśla narodowość zarodka (w interpelacji z 2012 r. do ministra zdrowia w sprawie zabijania istot ludzkich w placówkach medycznych): „dziesiątki tysięcy polskich dzieci (są dziećmi nie tylko w sferze etyczno-intelektualnej i fizycznej, ale także w myśl ustawy o Rzeczniku Praw Dziecka) jest zamrażanych w fazie prenatalnej, co często powoduje ich śmierć lub trwałe uszkodzenie, w wyniku którego są niszczone (zabijane)”.
W tym kontekście można też czytać wypowiedź Wandy Terleckiej, prezes Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich: „Absolutna bowiem większość dzieci poczętych w szkle ginie samoistnie na różnych etapach lub jest niszczona głównie przez zamrożenie po różnym okresie jego trwania. Zniszczone w ten sposób lub egzystujące w zamrażarkach polskie dzieci zaludniłyby 1–2 miasta wielkości Częstochowy”. Zarodek jest więc Polakiem, mieszkańcem miasta, i to miasta szczególnego, w którym znajduje się Klasztor Jasnogórski, najsłynniejsze polskie sanktuarium maryjne, miejsce pielgrzymek duchowych i politycznych.
Jeśli spojrzymy na problem zapłodnienia in vitro jak na kwestię narodową, zobaczymy, dlaczego stał się on tak istotny dla części polityków i publicystów.
To kolejne przesunięcie retoryczne, które dokonało się w polskiej debacie na temat płci i seksualności: pokazano problematykę zdrowia reprodukcyjnego jako związanego z kwestiami narodowymi. Obrona zarodków staje się więc obroną Polski i jej przednowoczesnych korzeni.
Dyskusja o in vitro obnaża, jak sądzę, niepokój wpisany w zgodę na odczarowany świat współczesności. Albo raczej ambiwalencję, o której pisałam wcześniej, rządzącą nowoczesnymi projektami świata. I to właśnie wmyśleniu o kształcie narodu ujawnia się ten pierwiastek negatywny konserwatywnego stanowiska wobec nowoczesności, tu reprezentowanej przez technologie reprodukcyjne. Zatem choć oponenci sztucznego zapłodnienia i w ogóle praw reprodukcyjnych swoje stanowisko niemal zawsze podpierają argumentami odwołującymi się do języka nauki, w gruncie rzeczy wykazują (przynajmniej w tej kwestii) ogromny dystans do osiągnięć nowoczesności. Przez ich zanegowanie możliwe staje się odzyskanie znaczącego głosu w sporze o kształt narodu. Jak zauważa Agnieszka Graff:
Spór, który z pozoru dotyczy obyczajów, moralności oraz tego, kiedy zaczyna się „życie”, to w istocie gra o władzę symboliczną, o prawo do definiowania zbiorowej tożsamości. Tu chodzi o „naród” – ten sam, który zastąpił nam w mowie publicznej „społeczeństwo” i sprawił, że słowo „obywatelstwo” powoli wychodzi z użycia. Chodzi o „honor narodu”, o „przyszłość narodu”, o „narodową substancję”. I tak się jakoś dziwnie składa, że wobec braku innych wrogów wrogami „narodu” stają się właśnie zwolennicy praw kobiet i mniejszości seksualnych.
Graff, powołując się m.in. na Benedicta Andersona, dowodzi, że wspólnota wyobrażona, jaką jest naród, w konserwatywnej wersji jest wspólnotą mocno zmaskulinizowaną, gdzie to, co narodowe, prawdziwie męskie, trzeba oddzielić od pierwiastków kobiecych, od tego, co zniewieściałe. Taki naród jest rodzajem wielkiej patriarchalnej rodziny, w której jasny jest podział ról płciowych. W tym kontekście widać, skąd sprzeciw wobec feminizmu, wyrównywania praw kobiet i mężczyzn, ale też dlaczego technologie reprodukcyjne mogą tej wspólnocie zagrażać. Obnażają one bowiem m.in. to, że mężczyźni, którzy są odpowiedzialni w tej mitologii za losy ojczyzny-rodziny, nie zawsze są zdolni do zapładniania swoich kobiet, czyli do reprodukcji narodowych wartości. W przypadku tej technologii mężczyzna nie tylko musi poddać się badaniom, które mogą, według konserwatywnej retoryki, podważać jego męskość (wszak męskość nie powinna podlegać ocenie i analizie), ale także oddać pole działania (i „swoje kobiety”) fachowcom niezwiązanym z rodziną, innym mężczyznom, technologiom idącym „z Zachodu”. Zostaje zatem w ten sposób symbolicznie zaatakowana instytucja rodziny (wprost o zagrożeniach dla niej ze strony technologii in vitro mówią hierarchowie Kościoła i bliscy im publicyści), a co za tym idzie być może jej szersza reprezentacja: naród.
Mogłoby się wydawać, że istnienie opisywanej w poprzedniej części naprotechnologii podważa ten wywód, bowiem pokazuje, że problem niepłodności (także męskiej) jest istotny także dla Kościoła katolickiego i polscy konserwatyści go nie ignorują. Ale (…) naprotechnologia jednocześnie lokuje zmagania z brakiem dziecka znowu w przestrzeni rodziny i odpowiedzialną za niego czyni kobietę. Jest więc sposobem na symboliczne wzmocnienie mężczyzny w obliczu problemu, którego istnienia nie da się zaprzeczyć.
Obywatele
Główną bronią w walce o przetrwanie narodu, zagrożonego „cywilizacją śmierci”, „zgnilizną moralną Zachodu” itd. stały się więc zarodki. Choć w tej retoryce to ze strony liberalnej demokracji idzie niebezpieczeństwo, można w krytyce in vitro znaleźć również nowoczesny język praw obywatelskich. Zwraca na to uwagę Elżbieta Korolczuk:
Co ciekawe, choć część polityków domagających się zakazu bądź penalizacji in vitro posługuje się […] strategiami retorycznymi odwołującymi się do nacjonalizmu, są też głosy, odwołujące się do kategorii praw człowieka. […] Konstruują oni embrion jako osobę ludzką, która zasługuje na specjalną ochronę ze strony państwa, dlatego że sama nie może domagać się swych praw. […] Jarosław Gowin stanowi przykład polityka, który z powodzeniem stosuje retorykę praw człowieka, akcentując bezbronność embrionów, czy wręcz ich przynależność do grupy mniejszościowej.
I nie tylko prawa strona Sejmu wzmacnia to obywatelstwo embrionu. Posłanka lewicy Joanna Senyszyn pyta kandydatów na rzecznika praw dziecka: „Jestem zainteresowana, czy kandydaci popierają metodę zapłodnienia in vitro jako metodę leczenia niepłodności, uszczęśliwiania ludzi, ale także przysparzania Polsce nowych obywateli?”. In vitro w tym kontekście ma być odpowiedzią na niż demograficzny, który trapi nie tylko polskich parlamentarzystów. Dla jednych polityków metoda ta jest procedurą niszczenia przyszłych obywateli, dla drugich drogą, by zaistnieli i pomogli przetrwać starzejącemu się społeczeństwu.
Zarodek jest więc takim samym obywatelem jak każdy „narodzony”, przysługują mu te same prawa co innym ludziom, a może nawet powinien być bardziej chroniony przez państwo jako obywatel słaby i dyskryminowany.
Oto fragment debaty sejmowej z września 2009 r.:
Henryk Kowalczyk: A gdzie są prawa tych dzieci, które mają być takim przedmiotem…
Poseł Bartosz Arłukowicz: Nie mają praw, bo ich nie ma.
Henryk Kowalczyk: O właśnie. Co niektórzy nawet nie chcą powiedzieć, że są to dzieci, niektórzy mówią o zarodkach, może jeszcze inaczej. […] Ale to są dzieci, które podlegają selekcji w procedurze in vitro. A […] prawo do posiadania dzieci nie może naruszać praw dziecka poczętego.
Prawa zarodka są zatem prawami nadrzędnymi w stosunku do praw kobiet i mężczyzn do korzystania z najnowszych technologii medycznych oraz do posiadania dzięki nim dzieci. Zarodki w tej retoryce stają się zatem podmiotami praw obywatelskich i praw człowieka, a zatem ich istnienie nie może być wartościowane jako mniej ważne. Na obywatelstwo płodu zwraca uwagę Elżbieta Korolczuk: „zarodki stają się obywatelami, których praw muszą bronić politycy, zagrażają im bowiem nie tylko lekarze (czy szerzej współczesne technologie reprodukcyjne), ale też potencjalni rodzice”.
Jarosław Gowin, który „nieomal słyszy płacz zarodków”, nie tylko więc swoimi słowami odwołuje się do prostych emocji, ale stara się także uczynić z zarodków obywateli, podmioty mające głos, który należy dosłyszeć; wołających o swoje miejsce i prawa obywatelskie.
Poseł Piecha, znany ze swoich konserwatywnych poglądów, pyta retorycznie: „Jak zapytać zarodek ludzki, czy zgadza się, żeby go wyeliminować?”. Mamy tu do czynienia z walką o reprezentację – kto będzie mógł reprezentować tych milczących innych.
Można na to też spojrzeć z innej strony: jako na próbę pozyskania nowych sojuszników przez stworzenie ich sobie dzięki powołaniu do życia nowego politycznego bytu, który ma pomóc partiom zyskiwać zwolenników, ale także po prostu istnieć w świadomości wyborców. W 2012 r. prawicowa partia Prawo i Sprawiedliwość zgłosiła dwa projekty ustaw, w których przewiduje rozwiązanie problemu zamrożonych zarodków, jeśliby zgodnie z wolą tej partii wszedł w życie zakaz, pod karą grzywny lub więzienia, przeprowadzania zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego. W pierwszym projekcie posłowie proponują zamrożone już zarodki „umieścić w jednym pomieszczeniu, poświęcić i pozwolić, by za kilkadziesiąt lat same umarły”; w drugim uznaje się, że każde życie należy ratować, więc in vitro ma być dozwolone pod warunkiem, że wykorzysta się do niego (czyli przekaże do adopcji prenatalnej) istniejące już zarodki. Oba rozwiązania nie przewidują pytania rodziców o los ich zarodków, te zostają niejako odebrane z rąk osób, które dopuściły do ich niegodnego bytu; ocalone z piekielnych zamrażarek.
Konserwatywni politycy wyjątkowo troszczą się o kilkukomórkowe zarodki, wyłączając je spod kurateli osób, z których gamet powstały. Mamy tu ponowną analogię do debaty aborcyjnej, w której matki i lekarzy traktuje się jako potencjalnych wrogów nienarodzonych dzieci – trzeba za nie się modlić i na wszystkie sposoby należy je chronić. Owe istoty ludzkie, zamrożone dzieci, w tej retoryce nie mają rodziców. To nasze dzieci, to polskie dzieci.
Fragment książki Magdaleny Radkowskiej-Walkowicz Doświadczenie in vitro. Niepłodność i nowe technologie reprodukcyjne w perspektywie antropologicznej, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego 2013. Pominięto przypisy.
Czytaj także:
Agnieszka Ziółkowska, Dyskutujmy o in vitro tak, jakby Piechy nie było