Nie chcemy już tego politycznego teatrzyku i recyklingu znanych twarzy.
Jakub Majmurek: To dobrze czy źle dla lewicy, że wybory prezydenckie wygrał Andrzej Duda?
Adrian Zandberg: Kliny, który blokowały polską scenę polityczną, spróchniały. Nawet jeśli polityka rozhuśta się teraz w niezbyt ciekawych kierunkach, to przynajmniej nie tkwi już martwo w miejscu, jak przez ostatnią dekadę.
A nie boisz się, że teraz PiS wygra wybory na jesieni i będziemy mieli powtórkę z lat 2005–2007: szeroki front obrony absolutnego liberalnego minimum, w którym zginie głos lewicy?
Przecież taka mdła „nie-prawica” jest dziś zupełnie nieatrakcyjna dla wielu grup, które wtedy gromadziły się wokół PO. Wtedy młodzi „zabierali babci dowód” i głosowali na Platformę. Dziś są wkurzeni. Kluczowe w tych wyborach prezydenckich było jedno: rośnie grupa wyborców, którymi kieruje gniew. Ten gniew bierze się z uzasadnionej frustracji ekonomicznej i z rozczarowania funkcjonowaniem państwa. Ta grupa nie ma politycznej reprezentacji, dlatego wybucha co jakiś czas takimi meteorami jak Kukiz.
Akurat wyborcy Kukiza chłoszczą rząd PO za najsensowniejsze – ekonomicznie i społecznie – rzeczy, jakie zrobił: reformę OFE i sześciolatki. To nie frustracja ekonomiczna, to libertarianizm: moje dzieci, moje pieniądze; niech państwo się nie wtrąca.
To nie libertarianizm, tylko rozczarowanie państwem, które źle działa.
Gdy spojrzysz na badania społeczne, to zobaczysz, że w Polsce jest potężne poparcie dla polityki socjalnej. Polacy uważają, że państwo powinno brać odpowiedzialność za wiele kluczowych spraw.
Problem w tym, że usługi publiczne i administracja – to, z czym ludzie mają kontakt, na podstawie czego oceniają państwo – działają słabo. Administracja jest przeżarta nepotyzmem i feudalnymi układami, i ludzie to widzą. Usługi publiczne są z kolei skrajnie niedofinansowane, przez co ich jakość i dostępność jest niska. To był bardzo sprytny plan polskich liberałów: z jednej strony państwo przygłodzić, z drugiej zostawić w rękach lokalnych feudałów. Takie państwo łatwo atakować, trudno bronić przed demontażem.
I jakie remedium proponuje Razem?
Jeśli państwo ma być skutecznym narzędziem, to potrzebujemy nie tylko więcej pieniędzy na usługi publiczne, ale także bardzo głębokiego oczyszczenia. Trzeba ukrócić feudalne stosunki w samorządach i administracji lokalnej: te zagony z politycznego nadania, obsiadające nikomu niepotrzebne, fikcyjne stanowiska kierownicze, korupcyjny styk biznesu i samorządu. Dlatego chcemy wprowadzenia kadencyjności prezydentów miast. Żeby ustrojowo utrudnić trwanie takich zgniłych struktur władzy, które są codziennością w wielu miejscach w Polsce.
Chcecie też ograniczenia kadencji posłów do dwóch. To by de facto oznaczało likwidację klasy politycznej i polityki jako ścieżki kariery.
Dokładnie o to nam chodzi. Jeżeli Polacy mają uwierzyć w demokrację, to polityka musi przestać oznaczać ścieżkę kariery zawodowej dla Adamów Hofmanów.
Problem w tym, że rzemiosła władzy można się nauczyć, tylko ją sprawując. Wymiana całego Sejmu co osiem lat nie będzie skutkowała jego gorszą pracą?
Za tą argumentacją kryje się przekonanie, że poseł to jest wysokiej klasy najemnik do pracy legislacyjnej. Logicznym zwieńczeniem tego sposobu myślenia jest Ryszard Kalisz sarkający, że kilkanaście tysięcy złotych to grosze, pieniądze na waciki, za które wstyd mu przed kolegami z palestry. Przecież w demokracji zupełnie nie o to chodzi! W parlamencie realni przedstawiciele społeczeństwa – a nie tylko jego elit – powinni się spierać i uzgadniać, jakiej chcemy Polski. A od prawnego rzemiosła jest biuro legislacyjne Sejmu i Senatu.
Proponujecie też ograniczenie pensji posłów do trzykrotności płacy minimalnej. To eliminuje z parlamentu kogoś, kto ma niepracującego partnera, dwójkę dzieci i kredyt hipoteczny.
Przypominam: trzy pensje minimalne to jest więcej, niż zarabia 80% Polaków. Czterech na pięciu Polaków zarabia mniej. Wśród nich całkiem sporo ma dwójkę dzieci i kredyt hipoteczny. Jakoś muszą sobie radzić w świecie, który zaprojektowali im posłowie.
Tym, co blokuje przeciętnej Kowalskiej drogę do parlamentu, nie jest wysokość pensji. Blokada jest gdzie indziej. Mało która Kowalska może sobie pozwolić na trzy miesiące bezpłatnego urlopu na kampanię. Mało która Kowalska może liczyć, że po takiej przygodzie będzie na nią czekać miejsce pracy.
Ludzie boją się zaangażować w działalność polityczną, bo jeśli nie spodoba się ona pracodawcy, to po prostu stracą środki do życia. Nie przypadkiem mamy wśród posłów dramatyczną nadreprezentację przedsiębiorców i przedstawicieli społecznych elit. Dla większości Polaków trzykrotność płacy minimalnej to bardzo dobra pensja. Ograniczenie wynagrodzeń sprowadza po prostu polityków do poziomu życia przeciętnych ludzi. Dziś posłowie zachowują się tak, jakby decydowali o życiu mrówek na innej planecie. I potem mamy różne lex Blida umożliwiające eksmisję na bruk, potem mamy próg interwencji socjalnej na poziomie poniżej minimum biologicznego przetrwania, 80% bezrobotnych bez prawa do zasiłku – bo kto by tam się przejmował mrówkami?
Jak mocno chcecie pójść w populistyczny, antyestablishmentowy gniew?
Mądra antyestablishmentowość to nie jest wykrzywiona krzykiem twarz. Mądra antyestablishmentowość polega przebudowaniu porządku społecznego tak, by służył większości.
Ale nie mam wątpliwości, że gdy zaczniemy to efektywnie robić, cały chór dostojnych autorytetów zacznie wyć o populizmie. Tyle że to słowo nic już w Polsce nie znaczy. Piotr Kuczyński, główny analityk Xeliona, słusznie ostatnio zauważył, że w składaniu obietnic bez pokrycia celują polscy neoliberałowie, wiecznie obiecujący obniżki podatków bez wskazania, jak pokryć dziurę w dochodach publicznych. Ale ich oczywiście nikt populistami nie nazwie.
Nie macie w Razem lidera, tylko dziewięcioosobowy zarząd. Tymczasem polityka potrzebuje twarzy – Syriza ma Tsiprasa, Podemos Iglesiasa.
W Polsce jest coraz więcej ludzi zmęczonych polityką sprowadzającą się do recyklingu znanych twarzy. Coraz więcej ludzi ma dosyć walenia się pałkami po głowach w studio telewizyjnym i ma dosyć zawodników, którzy opanowali tę sztukę do perfekcji, ale nie mają poza tym nic do zaproponowania. Oczywiście polityka, który bazuje na programie, a nie na wykrzywionej lub uśmiechniętej twarzy, jest trudniejsza. Pewnie nie da się tak wygrać dziś w Polsce wyborów. Jeszcze się nie da. Ale dla nas stawką nie jest wygranie najbliższych wyborów.
O co w takim razie gra Razem?
O to, by lewicowy głos był obecny w Sejmie. O to, żeby ktoś reprezentował w parlamencie interesy niezamożnej większości – grupy, która jest dziś albo ignorowana, albo mniej lub bardziej cynicznie wykorzystywana przez polityków pokroju Kukiza. W parlamencie od dawna takiego głosu nie było; na pewno nie był nim SLD.
Czyli, jak rozumiem, sojusz z SLD wykluczacie. A co z Zielonymi?
Z ruchami, które są faktycznie lewicowe, stoją po stronie pracowników, chcemy oczywiście działać razem. Ale na pewno nie będzie sojuszy z przyjacielem Business Centre Club Leszkiem Millerem. Nie z fanem podatku liniowego, milionerem Palikotem. Dla nas to część establishmentu, która od PO-PiS-u różni się tylko tym, że szybciej się wypala.
Podobne hasła do was głosili właśnie Zieloni – nigdy nie udało się im nawet zarejestrować list w całym kraju. Mieliśmy ileś inicjatyw lewicy społecznej. Sam działasz w nich od dawna – dziesięć lat temu zakładałeś Młodych Socjalistów. Czemu Razem miałoby się teraz udać wyjść poza krąg tych samych lewicowych aktywistów?
Przebić się poza bańkę aktywistów, którzy od lat rozmawiają wyłącznie sami ze sobą, już nam się udało. W ciągu ostatnich tygodni do Razem zgłosiły się dosłownie tysiące osób. 90% z nich powtarza: „nigdy nie działałem/nie działałam politycznie i chcę to zmienić”. Dlaczego to się sprawdza? Myślę, że przede wszystkim dlatego, że mówimy o konkretnych sprawach prostym językiem. Poza tym wyciągnęliśmy wnioski z lekcji Podemos. Istnieje coś takiego, co nazywamy roboczo „lewackim folkiem”. Jeśli bywasz na lewicowych demonstracjach, wiesz, o jaki typ zaangażowania mi chodzi. To na przykład świr, który przychodzi na pikietę w sprawie wyrzuconych z pracy szwaczek przystrojony w sztandar z sierpem i młotem – i nie rozumie, dlaczego szwaczki od niego uciekają.
Świr oczywiście nie odpuści, bo dla niego sierp i młot to styl życia, a szwaczki w gruncie rzeczy niespecjalnie go interesują.
Taki „lewacki folk”, kręcący się wokół inicjatyw politycznych, ma różne odmiany – może być czerwony, czarno-czerwony, tęczowy, pseudointelektualny – rzecz w tym, że utrudniał przez lata w Polsce dotarcie do ludzi, których lewica chce reprezentować. W Razem postawiliśmy jasno bramkę na wejściu – i dzięki temu nie odstraszamy ludzi.
A pewnie najważniejsze jest to, co od nas zupełnie niezależne: w ostatniej dekadzie dojrzało w Polsce pokolenie, które myśli już nieco inaczej niż jego starsze rodzeństwo.
Akurat pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków jest bardzo konserwatywne. To ono wybrało Kukiza i Dudę.
Mówię tu raczej o trzydziestolatkach, którzy mają już za sobą praktyczny kontakt z rynkiem pracy. To często ludzie, którzy sami dziesięć lat temu wierzyli w liberalny mit, w to, że każdy ma buławę w plecaku. Przez lata, choć zarabiali grosze, byli przekonani, że są tylko tymczasowo zbiedniałymi milionerami, i oburzali się na każdą propozycję podwyższenia podatków. Dziś widzą, że tkwią nadal na śmieciówkach, a ich dostęp do dóbr i usług publicznych, które były czymś oczywistym dla pokolenia ich rodziców, jest coraz bardziej ograniczony. Zaczynają dostrzegać, że w tej grze, na tym boisku, ich rola jest już rozpisana. I że sami tego nie zmienią, że indywidualne strategie nie działają.
Do tej pory jakoś się nie buntowali. I głosowali na Platformę. W ostatnich wyborach prezydenckich – na Komorowskiego.
Trzeba więc zadać sobie pytanie, co siedzi w głowach ludzi, że utrzymują niekorzystny dla siebie porządek społeczny. A siedzą tam: lęk, fałszywa nadzieja i wstyd. Po pierwsze – lęk, że jakakolwiek forma samoorganizacji i walki o swoje prawa, na przykład o wyższą pensję, skończy się wyrzuceniem z pracy i strąceniem w dół, do świata pożyczek z Providenta i egzekucji komorniczych. Po drugie – fałszywa nadzieja na to, że każdy ma szansę na główną wygraną, że każdy może zostać Kulczykiem. No i na koniec wstyd. Skoro jesteś kowalem swojego losu, a nie zostałeś Kulczykiem, to znaczy, że to twoja wina.
Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Jeśli ci się nie udało, to zazwyczaj nie jest to twoja wina, ale efekt tego, jak zaprojektowano system. Im niżej zaczynasz, im mniej masz na starcie, tym większe ryzyko, że polegniesz. A dzięki twojej klęsce beneficjenci – górne 8–10% polskiego społeczeństwa – mają świetne życie.
Nasze największe wyzwanie to uświadomienie tego niezamożnej większości Polaków. To oczywiście praca na długie lata, bo nie chcemy być meteorytem jak Kukiz. Meteoryty są spektakularne, ale mają to do siebie, że szybko znikają.
Czasem powodując jednak kluczowe zmiany – jak wyginięcie dinozaurów.
Dinozaurami w twojej metaforze są, jak rozumiem, PO i PiS. My chcemy odegrać rolę ssaków.
Kto ma być waszym wyborcą? Do jakich grup społecznych adresujecie swój program?
Budujemy ruch, który jednoznacznie mówi: jesteśmy po stronie pracowników. Rozumiemy to szeroko.
Dziś w Polsce wielu ludzi nie rozumie, że są pracownikami. Pracują na samozatrudnieniu – czyli co miesiąc wystawiają jedną fakturę swojemu dotychczasowemu pracodawcy, który ich na to samozatrudnienie wypchnął.
Wielu z tych ludzi ma złudzenie, że są przedsiębiorcami. Że w jakiś tajemniczy, magiczny sposób ich interesy i Solorza albo Czarneckiego są wspólne.
Co z klasą średnią? Też was interesuje?
W Warszawie jednym z większych zagłębi, skąd zgłaszają się do nas ludzie, którzy wcześniej nie działali, jest tzw. „Mordor” – kompleks biurowców na Domaniewskiej, miejsce pracy „biurowej klasy średniej”. Dlaczego nie miałby przemawiać do nich nasz program? Przecież w najlepiej pojętym interesie tej grupy są trzy kluczowe dla nas sprawy: po pierwsze, rozbudowa sieci zabezpieczenia społecznego, tak by potknięcie na rynku pracy nie oznaczało końca świata. Po drugie, zwiększenie udziału płac w PKB – to oznacza wyższe pensje. Po trzecie wreszcie, w ich interesie są sprawnie działające usługi publiczne.
Dobrze wiesz, że wybory nie działają tak, że ludzie czytają programy, sprawdzają, która partia najlepiej reprezentuje ich interesy (które wcześnie trafnie rozpoznali), a następnie racjonalnie decydują: „wybieram Razem”. Trzeba ich jakoś przyciągnąć – emocjami, wyobrażeniami, angażującą narracją. Nie obawiasz się, że w Polsce, gdzie symboliczna dominacja prawicy jest tak silna, będzie to bardzo trudne? Podemos wyrosło z masowego ruchu społecznego. Czy wy nie stawiacie wozu przed koniem, czyli partii przed ruchem?
Zwróć uwagę, jak Podemos komunikuje się ze swoimi wyborcami. Oni nie mówią do tradycyjnego elektoratu lewicy, który kręci ekshumacja ofiar z czasów dyktatury Franco. Nie, oni przerzucili piłkę na inne boisko. Musimy zrobić to samo w Polsce – przestać się skupiać na sferze symbolicznej. Bitwę należy przyjmować w takim miejscu, w którym można skutecznie walczyć o kluczowe pozycje.
Nie wiem, czy to będzie możliwe. Młode pokolenie ma silny odruch patriotyczny. Chcą być dumni z tego, że są Polakami, mówią: „jesteśmy u siebie, nikt nas nie będzie pouczał, jak mamy się tu urządzić”. W praktyce przekłada się to na dość pokraczny nacjonalizm. Dla dwudziestolatków Europa Zachodnia nie jest już punktem odniesienia, wzorem; raczej się boją, że będą musieli tam wyjechać.
I świetnie! Akurat to ostatnie jest szczepionką na postawę przez lata popularną na polskiej nie-prawicy: religijny kult Europy, bezkrytyczne patrzenie na to, co się dzieje w centrum, z pozycji zawstydzonych półperyferii.
Demokratycznej, egalitarnej Polski nikt nie przyśle pocztą dyplomatyczną z Brukseli, musimy ją zbudować sami.
Ale co z tym nacjonalizmem?
Odpowiedzi na pytanie, jakie rzeczywiste poparcie ma w Polsce nacjonalistyczna prawica, udziela wynik wyborczy Ruchu Narodowego. Natomiast ludzie naprawdę mają potrzebę suwerenności. Bywa, że przyjmuje to formy, którymi brzydzi się wyrafinowany intelektualista Jakub Majmurek, czasem żenujące, czasem pokraczne. Ale trzeba zrozumieć, skąd bierze się ten ogień. On zwykle nie bierze się z ksenofobii, ze zwierzęcej nienawiści, tylko z mającego realne, ekonomiczne przyczyny gniewu, z poszukiwania wspólnoty, z pragnienia elementarnej kontroli nad światem wokół siebie. To przecież nie jest zła informacja dla lewicy. Po prostu musimy zawalczyć o dusze tych ludzi, pokazać im wiarygodną alternatywę, odwojować ich – a nie odwracać się z estetycznym wstrętem.
Patrzę dalej do waszego programu. Plan świadczeń socjalnych wygląda trochę jak program bardzo ambitnego ministra pracy w bogatszym od Polski kraju. Plan zwiększenia ściągalności wpływów z podatków mógłby być programem ambitnego szefa izby skarbowej. A co ma być kołem zamachowym polskiej gospodarki, które pozwoli jej unieść te wydatki i świadczenia? Bo dzisiejsza nie jest raczej w stanie.
Projekt, o którym mówimy w deklaracji programowej, nie jest do wdrożenia w ciągu roku po przejęciu władzy. To wskazanie, w jakim kierunku chcemy przebudowywać Polskę. Model, który dziś realizujemy, opierający się na niskim udziale płac w PKB, na elastycznej, często wykonywanej pod brutalnym nadzorem, kiepsko płatnej pracy – to model w gruncie rzeczy antyrozwojowy. On pakuje nasz kraj w pułapkę średniego rozwoju, z której bardzo trudno się uwolnić. Mamy się bić z Ukrainą, kto ma więcej montowni i gdzie jest więcej nisko opłacanych pracowników mówiących po angielsku do obsługi call center?
Jak wyjść z tej pułapki?
Budować gospodarkę opartą na innowacyjnych przemysłach. Są na to, jak wiadomo, dwa sposoby. Można liczyć, że źródłem takich innowacji będzie prywatny venture capital, rzucający pieniędzmi na mniej lub bardziej szalone projekty, z których raz na jakiś czas wyjdzie jakaś przewaga konkurencyjna na skalę globalną. Druga, spokojniejsza droga wygląda tak, że rolę brakującego venture capital bierze na siebie państwo. Ono dostarcza innowacji pochodzących z ośrodków naukowych, często jest pierwszym inwestorem, wchodzi w rolę funduszy zalążkowych… I to pewnie raczej jest droga dla Polski, bo prywatnego venture capital na sensowną skalę mieć nie będziemy – to jest chyba jasne dla każdego, kto rozumie, jaka jest logika przepływu kapitału między centrum a półperyferiami.
Czyli odchodzimy od gospodarki opartej na małych i średnich przedsiębiorstwach? One na ogół nie inwestują i nie dają wysokiej stopy zwrotu.
Trudno być fanem obecnej struktury polskiej gospodarki, w której mamy nadmiar, nazwijmy to uczciwie, „bieda-firm”, z trudnością spinających koniec z końcem. Wielkim błędem jest mnożenie ich przez rozdawnictwo funduszy publicznych. Polska, zamiast wydawać pieniądze na politykę społeczną, wydaje je na tworzenie podmiotów, które upadają po roku. I to nie dlatego, że jakiś młody start-up wybrał ryzykowną ścieżkę – tylko dlatego, że taka firma od początku pełniła funkcję wyłącznie socjalną, samo jej założenie było aktem desperacji. 47% osób, które prowadzą działalność gospodarczą w Polsce, robi to nie dlatego, że chcą działać jako przedsiębiorcy, ale dlatego, że zostali zmuszeni do tego widmem bezrobocia.
Mamy niemalże kult maryjny wokół małych firm, a tymczasem znaczna część z nich jest niestety niewydolna ekonomicznie i niezdolna do rozwoju. Tacy przedsiębiorcy z przymusu męczą niepotrzebnie samych siebie i pracowników zatrudnianych za grosze.
„Niech każdy założy sobie firmę” to naprawdę nie jest rozsądny model. Gdyby mierzyć siłę gospodarki liczbą firm na tysiąc mieszkańców, to na czele rankingu ekonomicznych potęg byłyby Bangladesz i Etiopia.
Pod projektami odbudowy przemysłu w Polsce podpisze się akurat wiele osób, także spoza lewicy. Dlaczego taki pomysł na gospodarkę Razem chce połączyć z silnie egalitarnym projektem społecznym?
Bo elementarne bezpieczeństwo socjalne pozwala na większą łatwość eksperymentowania. Dziś w Polsce głosi się apoteozę ryzyka, ale jednocześnie w praktyce uniemożliwiamy olbrzymiej rzeszy ludzi jego podejmowanie. Jeżeli ludzie mają podejmować ryzyko, to muszą mieć poduszkę, na którą mogą spaść, gdy im nie wyjdzie. Powoli kończy się czas, kiedy Polska mogła osiągać wzrost gospodarczy tanim skręcaniem śrubek wymyślanych przez innych. W tej nowej sytuacji brak bezpieczeństwa socjalnego stanie dla Polski barierą rozwoju.
Jaki jest wasz pomysł na Europę? Jesteście na przykład za przyjęciem przez Polskę euro?
Nie mamy stanowiska Razem w sprawie euro.
A co ty o tym sądzisz?
Ja odpowiedziałbym pytaniem: jakie euro? Dziś mamy euro, które znajduje się poza demokratyczną kontrolą, euro, któremu nie towarzyszy mechanizm redystrybucji nadwyżek. Na widok tak skonstruowanej wspólnej waluty Keynes dostałby pewnie nerwowego tiku – jej średniookresowe efekty możemy właśnie podziwiać na południu Europy. Wchodzenie do dzisiejszego euro to raczej kiepski pomysł. Ale euro w Europie socjalnej, realnie zintegrowanej ekonomicznie, prowadzącej wspólną politykę antycykliczną, dbającej o to, by regiony półperyferyjne nie biedniały – o takim euro warto rozmawiać. Innymi słowy: tyle dalszej europejskiej integracji, ile realnej demokracji i realnej solidarności. Integracja zorientowana na to, by zrobić szybko dobrze rynkom, w krótkim okresie wyrządza szkodę społeczeństwom, a w średnim także gospodarce.
W waszej deklaracji programowej nie ma nic o pomyśle na politykę kulturalną państwa.
Celem tej deklaracji nie było stworzenie całościowego planu przebudowy. Wybraliśmy kilka punktów, na których chcemy się szczególnie skupić: stabilność pracy, sprawiedliwszy podział dochodu narodowego, bezpieczeństwo socjalne. To są dla nas najważniejsze tematy.
Co do sektora kultury: jest potężny problem z nierównościami. To skandal, jak nisko opłacani są szeregowi pracownicy instytucji kultury – w przeciwieństwie szefów tych instytucji, którzy zarabiają naprawdę spore pieniądze. Państwo generuje za publiczne pieniądze prekaryzację – zmuszając instytucje do zatrudniania ludzi na śmieciówkach. To zresztą nie tylko problem instytucji kultury. Dla mnie symbolem tego podejścia – „byle jak, byle tanio” – są ochroniarze pilnujący ministerstw, pozatrudniani na umowach cywilnoprawnych. Inny problem to narastająca od dekady obsesja wielkości. Wielkich wydarzeń, wielkich instytucji flagowych, wielkich dyrektorów. My w Razem wolimy raczej dużo małych instytucji. I lepsze płace dla tych, którzy pracują na dole. Taki model kultury, który jest mniej spektakularny, a bardziej powszechny. Gdzie za publicznymi pieniędzmi idzie zobowiązanie do pracy o charakterze edukacyjnym, a nie wsobnym.
Gdybyście wzorem dużych partii mieli pieniądze na badania fokusowe, o co byście spytali Polaków?
Gdybyśmy mieli nadmiarowe pieniądze, to pewnie przeznaczylibyśmy je na coś rozsądniejszego niż fokusy. Oczywiście jest kupa ciekawych pytań, na które chętnie poznałbym odpowiedź. Na przykład: jak skutecznie zorganizować reprezentację interesów pracowniczych w sektorze prywatnym? Dziś mamy tam ewidentny kryzys ruchu związkowego. Czy pracownicy woleliby tradycyjne związki, czy może wybieraną demokratycznie radę załogi albo jakąś alternatywną formę reprezentacji? Kłopot z wieloma ciekawymi pytaniami jest niestety taki, że wiarygodnych odpowiedzi udziela raczej praktyka, a nie słuchanie pogaduszek przy lustrze weneckim.
Jak wygląda wasze zaplecze eksperckie? Hasła z deklaracji programowej trzeba przełożyć na konkrety. Wiecie, że gdy pojawicie się w mediach, to Petru z Balcerowiczem wyślą po dziesięciu profesorów przeciw każdemu waszemu postulatowi.
Są wśród nas osoby zajmujące się ekonomią czy zarządzaniem naukowo. Profesor Monika Kostera z Sheffield, postkeynesista Iwo Augustyński z Wrocławia… Mógłbym tutaj wymienić dłuższą listę nazwisk. Mamy silną ekipę prawników, ludzi zajmujących się problematyką podatkową. Ale oczywiście budujemy wciąż zespół. Zdajemy sobie sprawę, że oczekiwania wobec nas będą dużo większe niż wobec ludzi, którzy bronią status quo. Poza tym trzeba też powiedzieć od razu uczciwie: na pewnym poziomie szczegółowości odpowiedzi można znaleźć tylko w środku ministerstwa finansów. Potężnym narzędziem służącym do zdobywania wiarygodnych informacji, często niedostępnych z innego poziomu, jest posiadanie własnych posłów.
Jaki macie pomysł na komunikację z wyborcami? Na razie to głównie memy – ale to dość zamknięty obieg. Pisze o was „Gazeta Wyborcza”, mówi Tok FM – media inteligenckiej Warszawy. Nie macie poczucia, że musicie wejść do „Faktu” i programu Tomasza Lisa, żeby dotrzeć do klasy ludowej?
Zaproszenia oczywiście przyjmujemy, ale ekspozycja w mediach to nie wszystko. Wiele osób ciągle wierzy, że pokazanie twarzy w Gwiazdach tańczących na lodzie to namaszczenie na poważnego gracza w polityce. My nie chcemy być „poważnym graczem” w takim teatrzyku. Właśnie ten teatrzyk obchodzimy bokiem.
To jak chcesz przekonać prekariusza na śmieciówce, żeby na was zagłosował jesienią?
Powiemy mu, że strategie indywidualne już nie działają. Z brakiem bezpieczeństwa, niestabilnym zatrudnieniem, systemem, który jest obliczony na porażkę większości, nie poradzi sobie w pojedynkę – można to zrobić tylko razem. My nie chcemy namówić tego człowieka, żeby wstał na kacu w niedzielę i skreślił krzyżyk na karcie wyborczej; my chcemy go namówić, żeby się włączył, przyszedł na spotkanie, ściągnął znajomych. Demokratyczna, oddolna polityka to jest numer, którego nie ma w polskich skryptach politologicznych. Czy nam to wyjdzie? Zobaczymy.
***
Czytaj o Partii Razem: Wnuki prześnionej rewolucji idą do sejmu
**Dziennik Opinii nr 159/2015 (943)