To nie jest pierwsza zima ze smogiem, wiadomo. Alarmujące doniesienia ogólnopolskich mediów przyjmujemy w Krakowie niekiedy z ironicznym uśmiechem.
Boom na aplikacje był tu już rok, a może nawet dwa lata temu. Poprzedniej zimy przyjechałam do mojego rodzinnego miasta i wobec zdziwionych spojrzeń rodziny i przyjaciół prezentowałam kolorowe, prężące się słupki przekroczeń normy.
Tak, wstajesz rano, sprawdzasz pogodę, sprawdzasz procenty. Myślisz: jak bardzo nie powinnam dziś wyjść z domu? Jak bardzo, nawet jeśli wyjątkowo świeci słońce, nie wolno mi iść na spacer?
To już przerabialiśmy.
Dla mnie prawdziwą zmianą tej zimy jest maska. Kupiłam ją co prawda już ponad rok temu, ale dopiero w tym sezonie zaczęłam ją nosić codziennie.
To nie jest pierwsza zima ze smogiem. Dla mnie prawdziwą zmianą tej zimy jest maska.
Rozmiar „S”, elastyczny materiał, zapinana na rzep z tyłu głowy.
Odpinasz, wkładasz twarz (najpierw broda!), zapinasz – proste, prawda?
Otóż nie.
Jeśli zapnę maskę za słabo – będzie odstawać. Gdy tylko wyjdę na ulicę, poczuję koło brody powiew zimnego szarego powietrza, które podstępem przenika do moich płuc omijając filtr N99. W popłochu poprawiam maskę, szczelina pomiędzy materiałem a skórą natychmiast powstaje gdzie indziej. Dociskam dłonią szalik, i tak, trzymając się za twarz, docieram na przystanek.
Jeśli zapnę maskę za mocno, opaska z rzepem będzie się delikatnie zsuwać po potylicy i ciągnąć w dół także przód maski. Razem z policzkami. To nie boli, bez przesady – nie jest przecież zapięta aż tak mocno. Ale akurat na tyle, żeby wyciągnąć skórę na kościach policzkowych i pod oczami.
W obu przypadkach, żeby utrzymać maskę jak najbliżej twarzy, wtulam głowę w ramiona, opatulam się szalikiem coraz mocniej, jednocześnie wciskam twarz w maskę i staram się nie wykonywać gwałtownych ruchów szyją. Zaciskam zęby, napinam mięśnie. Zanim się zorientuję – idę z opuszczoną głową. To jest najbezpieczniejsza pozycja w walce ze smogiem.
Po kilku dniach wpadam na pomysł zapięcia maski na czapce. Polecam – maska zsuwa się wolniej, moje oczy wyglądają na mniej „przerażone”.
czytaj także
Drugi sposób to wałek z szalika: gruby szalik, który wygląda jak kawałek koca zawijamy tak, żeby jednocześnie uszczelnił maskę i dał oparcie brodzie. Za pomocą wałka z szalika możemy delikatnie podnieść głowę wyżej, mięśnie napinają się mniej. Sukces!
Teraz oddech. Wdech – niezbyt głęboki – wydech. Nawet dla osób, które chodzą na jogę czy uprawiają sport, takie skupienie na oddechu, jakie wymusza na początku maska, może być nowym doświadczeniem.
Wychodzę z domu, spieszę się, mam w głowie listę rzeczy do zrobienia. I słyszę własny oddech, cały czas, wdech, wydech. Oddycham nosem, jak długo się da. Na początku prawie się nie udawało. Oczywiście od razu pojawia się katar. Kapituluję, zaczynam oddychać ustami, maska szybko zaparowuje się od środka, jeśli nie uszczelnię jej szalikiem, para za chwilę zacznie się skraplać pod brodą.
Kiedy już mi się wydaje, że sobie radzę – zaczynam ziewać. Raz za razem. Przynajmniej nie muszę zasłaniać ust. Zresztą i tak nie mogę ich zbyt szeroko rozdziawić.
Poczucie, że nie mogę napełnić płuc mija po jakimś czasie. Teraz nabieram tylko tyle powietrza, ile jest niezbędne. Wdech, wydech. Nosem. Liczę do ośmiu, jak na jodze.
Idę z nie całkiem opuszczoną głową, oddycham, jest całkiem dobrze. Mam się z czego cieszyć: stać mnie na maskę, moja praca nie wymaga spędzania długich godzin na nieświeżym powietrzu, nie mam pod opieką dziecka, czy innej osoby zależnej, za której zdrowie i warunki życia byłabym odpowiedzialna.
Mija mnie rodzic z kilkuletnim dzieckiem, idą w przeciwną stronę. Dziecko odwraca się za mną, dolatuje mnie pytanie: „A co ta pani…?”. Mam ochotę się uśmiechnąć, ale czy zdążę uśmiechnąć się na tyle szeroko i długo by dziecko odczytało mój wyraz twarzy?
Moja mimika jest teraz zredukowana do paska pomiędzy linią brwi – o ile nie zsunęłam zbyt nisko czapki! – a krawędzią kości policzkowych.
Dzieci, które spotykam są najczęściej otwarte i ciekawe świata, nie boją się zajrzeć mi w oczy. Ale dorośli?
Nawet bez masek częstotliwość i jakość interakcji pomiędzy nieznajomymi w autobusie czy w parku nie napawa nadzieją, zwłaszcza ostatnio. Teraz nie da się nawet przepraszająco uśmiechnąć, jak się kogoś potrąci w pośpiechu, bo czy ten przepraszający, lekko niepewny uśmiech przebije się spod maski?
Działa to też w drugą stronę.
Kiedy np. przechodzę przez ulicę przed murem samochodów, a w każdym siedzi jeden kierowca lub kierowczyni, nie wiozą nikogo na tylnym siedzeniu, nie mają bagaży i jadą główną arterią miasta, nie korzystając z bezpłatnej tylko dla nich komunikacji miejskiej… Mam ochotę spojrzeć nienawistnie. Nawet jeśli spaliny nie są głównym powodem krakowskiego smogu, nawet jeśli kilkoro z nich ma naprawdę dobry powód, żeby akurat tym razem pokonać tę trasę samochodem. To i tak mam ochotę spojrzeć przynajmniej karcąco.
Czy zauważą, że patrzę karcąco? Przecież na co dzień nie rzucamy spojrzenia samymi oczyma!
Oczywiście moje spojrzenie niczego nie zmieni. Pozostaje mieć nadzieję, że cokolwiek zmienia to, że widzą na ulicach coraz więcej osób w maskach.
Idę dalej, zahaczam o sklep. Jestem zmęczona i zrezygnowana, więc już przy kasie kompulsywnie kupuję batonika. Płacę, pakuję zakupy, zastygam z batonikiem w ręce. Przecież go nie zjem po drodze!
czytaj także
Zakładam maskę rozpatrując potencjalny pozytywny wpływ smogu na moją dietę.
Wieczorem, w drodze do domu myślę, że jestem już całkiem dobrze przystosowana. Już nawet nie pocieszam się fantazjując o byciu zamaskowaną superbohaterką (polecam zwłaszcza na początku okresu przystosowawczego). Być może za jakiś czas przestanę liczyć długość oddechu, opanuję najbardziej szczelne wiązanie szalika, a materiał maski będzie coraz lepiej dopasowany do mojej twarzy.
Trzeciego dnia alarmu smogowego trzeciego stopnia dotarła do mnie informacja o wstrzymaniu prac nad miejscowym planem zagospodarowania, który ma chronić przed zabudową wiecznie zagrożone „zielone płuca” Krakowa. Inny artykuł donosi o pleniących się wycinkach, na które od 1 stycznia praktycznie nie potrzeba pozwoleń.
Tej zimy czujemy to już podskórnie, ale wciąż chyba nie zapytaliśmy głośno: czy jesteśmy gotowi i gotowe na życie w ciągłym alarmie? Czy jesteśmy gotowe i gotowi na to, że po każdym orkanie, dwa, może trzy dni później znów wyjmiemy z szafki maseczki, wymienimy filtry i wciśniemy zamaskowaną twarz w odpowiednio zawiązany szalik?
Okres przystosowawczy trwa.
***
Weronika Śmigielska – wiceprezeska zarządu Stowarzyszenia Miasto Wspólne, współtwórczyni Spółdzielni „Ogniwo”, członkini krakowskiego Komitetu Manifowego i Klubu Krytyki Politycznej w Krakowie. Z wykształcenia kulturoznawczyni.