Tuskowi udało się poprowadzić debatę o emeryturach tak, że nie rozmawiano o konstrukcji systemu i problemach, które generuje.
Magdalena Błędowska: Znamy już porozumienie PO i PSL w sprawie emerytur: będziemy pracować do 67 roku życia, ale ludowcy wywalczyli możliwość wcześniejszego przechodzenia na emerytury częściowe. Na wspólnej konferencji Tusk i Pawlak powtarzali, że to rozsądny kompromis. Czy ta propozycja rzeczywiście wychodzi naprzeciw obawom większości Polaków, że po 60 roku życia albo nie będą mieć pracy, albo nie będą mieć sił pracować?
Maciej Gdula: Najwyżej rozwiewa obawy Pawlaka, czy wyjdzie z twarzą ze sporu z Donaldem Tuskiem. To jest kompromis, który nikogo nie zadowala – oprócz samego Tuska. Udało mu się ostatecznie obronić wyjściowe założenia reformy i w istotny sposób podwyższyć wiek emerytalny.
W dzisiejszych gazetach można zobaczyć symulacje, ile wyniesie taka częściowa emerytura, liczona od połowy wypracowanego przez nas kapitału. Nawet przy średniej pensji to są kwoty poniżej tysiąca złotych.
Emerytury częściowe, podobnie jak te pełne, będą raczej marne. Pozwolą ludziom na szybszą ucieczkę z systemu, ale trudno to nazwać „przejściem na emeryturę”. Bardziej będzie to przejście na jakąś drobną zapomogę. W tym sensie PSL tylko markuje, że rzeczywiście wymógł na Tusku jakieś ustępstwa.
Tuskowi sprytnie udało się tak poprowadzić debatę o emeryturach, że nie przekształciła się w dyskusję o tym, jak w ogóle jest skonstruowany system emerytalny i z jakimi problemami się w związku z tym mierzymy. Uniknął tak naprawdę rozmowy o wysokości świadczeń, o bezrobociu, o dzietności i o kłopotach ludzi młodych. Skupiliśmy się tylko na wieku przechodzenia na emeryturę. Dlatego ostatecznie mamy pewien zabieg księgowy, mający odciążyć budżet, a nie realną reformę. Wszyscy na tym straciliśmy.
A propozycje opozycji i związkowców, żeby zrobić referendum albo związać emerytury ze stażem pracy?
Nie udało im się za bardzo poszerzyć tej dyskusji. Szczególnie PiS skoncentrował się na zachowaniu funkcjonującego systemu, a to jest rzeczywiście niemożliwe. Opozycja myślała trochę „do tyłu”. Tusk zastosował tu starą strategię: jest konieczność przeprowadzenia reform, on jest tym, kto podejmuje trudne i niepopularne, ale nieuniknione decyzje. A opozycja zachowała się dokładnie jak w latach 90. – zróbmy to trochę wolniej, ostrożniej, jeszcze się zastanówmy – nie proponując właściwie niczego w zamian. I wyszło na to, że jest tylko jedna droga reformowania – zwiększanie obciążenia pracowników.
Ale może jednak ten ogłoszony wszem i wobec „kompromis” złagodzi ogromny opór społeczny przeciwko podnoszeniu wieku emerytalnego?
Nie, bo to jest kompromis, który osiągnęli między sobą rządzący. Żaden górnik nie pójdzie do domu, dlatego że Pawlak dogadał się z Tuskiem. To był trochę sztuczny konflikt, a jego zażegnanie nie rozwiązuje szerszego sporu społecznego.
Rząd zapowiedział, że być może uda się sfinansować z budżetu składki emerytalne kobiet samozatrudnionych lub niepracujących na urlopach wychowawczych. Środowiska kobiece domagały się, żeby przy okazji tej reformy wreszcie na serio potraktować politykę rodzinną. To je zadowoli?
Myślę, że tu zdania będą podzielone. Na pewno znajdą się kobiety, które opłacenie składek na urlopie wychowawczym potraktują jako rozwiązanie dobrze dopasowane do ich stylu życia i wyborów. Ale znajdzie się też sporo kobiet, które zamiast takiej nagrody za zostanie w domu z dzieckiem wolałaby tańszą i bardziej dostępną opiekę w przedszkolach i żłobkach. Być może potrzebne jest i jedno, i drugie, choć ja wolę żłobki i przedszkola.
A co myślisz o strategii Janusza Palikota? Założył, że skoro i tak koalicja rządząca przepchnie wydłużenie wieku emerytalnego, to jedyne, co warto zrobić, to próbować „przehandlować” w zamian za poparcie dla reformy kilka swoich ustaw, na przykład podniesienie progów uprawniających do otrzymywania pomocy społecznej czy utworzenie funduszu żłobkowego.
W sprawie emerytur Palikot był chyba najbardziej „do przodu”. Jeżeli mamy do wyboru albo stopować zmiany, co jest trudne i na dłuższą metę niewykonalne, albo ugrać coś, co sprawi, że realnie zmieni się polityka rodzinna czy zdrowotna państwa, to lepsza jest ta druga strategia. Także dlatego, że nie pozwala Tuskowi do końca zwekslować dyskusji o emeryturach wyłącznie na wiek.
Rzeczywiście w całej tej debacie dominowały argumenty demograficzne. To był wręcz rodzaj determinizmu – fakt, że żyjemy dłużej, że się jako społeczeństwo się starzejemy i że coraz mniej ludzi pracuje na emerytów, wyznaczył dla dziennikarzy, ekspertów i polityków ostateczny horyzont, w jakim zamknęła się dyskusja.
Mnie najbardziej zabrakło rozmowy o tym, jak pracujemy. Dlaczego Polacy z jednej strony tak dużo czasu – prawie najwięcej w Unii – spędzają w pracy, a z drugiej tak szybko chcą z niej uciec? Coś tu jest nie tak. Jak zmienić charakter naszej pracy, tak żeby była znośna?
A to nie jest po prostu problem za niskich płac?
Na pewno. Ale ważne są też stosunki między podwładnymi a przełożonymi, czyli problem władzy, autonomii i demokracji w miejscu pracy. Polacy nie są tego zadowoleni. Inna kwestia: uciekamy na emeryturę, żeby zająć się opieką nad wnukami, czyli żeby pełnić te obowiązki opiekuńcze, których państwo nie jest w stanie pełnić. O tym wszystkim powinniśmy rozmawiać, zamiast skupiać się na wieku i równowadze budżetowej.
A jaka jest właściwie waga czynnika demograficznego? Można go zlekceważyć?
Zamykanie oczu na demografię byłoby zamykaniem oczu na rzeczywistość. Pewne liczby są nie do zakwestionowania. Ale nie można używać demografii do zamykania dyskusji. Ona ma ją raczej otwierać. Jeśli naszym celem jest równowaga demograficzna, to pytajmy, jaka polityka pozwoli ludziom na posiadanie dzieci, skoro teraz blokuje ich brak pracy i mieszkań.
Według rządu to właśnie wydłużenie wieku emerytalnego rozwiązuje problem systemowej nierównowagi demograficznej.
Tusk nie dostrzega, że w pewnych obszarach – sytuacji emerytów czy osób młodych – kapitalizm dociera właśnie do swoich granic. Przy wzrastającym bogactwie społeczeństwa nie jest w stanie zapewnić takich standardów życia i zabezpieczenia społecznego jak kiedyś. Nie wypełnia umowy społecznej, zgodnie z którą starsi ludzie w pewnym momencie mogą skończyć pracę. Politycy twierdzą, że nic się nie stało, że wystarczy przesunąć te granice, na przykład wieku emerytalnego. Ale jak daleko można je przesuwać? Jak bardzo można zwiększać obciążenie pracowników?
Ale podobno ta zmiana ma być ostateczna.
Już wielu komentatorów mówi, że te 67 lat to dopiero początek. Co będzie za pięć lat? Będziemy pracować do siedemdziesiątki? Wyraźnie widać, że to nie jest żadne wyjście z problemu. Musimy poszukiwać nowych rozwiązań, i to nie tylko po to, żeby uporać się z problemem osób starszych, ale też z pracą nieodpłatną, czyli taką, którą wykonuje się poza rynkiem pracy, a z której współczesny kapitalizm również czerpie zyski.
I jakie to mogą być rozwiązania?
Coraz pilniejsze staje się rozważenie powszechnego dochodu gwarantowanego. Na pozór wydaje się, że to propozycja z księżyca, bo idzie w kontrze do liberalno-konserwatywnego wyobrażenia, po co w ogóle pracujemy. Jak się ludzi nie przymusi, to nie będą pracować, i tak się ten świat kręci od setek lat. Tymczasem, gdy w ramach moich badań o klasach społecznych pytałem ludzi, czy rzuciliby pracę, gdyby wygrali wielkie pieniądze, to tylko jedna osoba odpowiedziała zdecydowanie, że tak. Dla jednych łączy się ona z jakimś rodzajem misji, dla innych ważna jest samorealizacja, a dla klasy ludowej ważne są stosunki międzyludzkie – praca daje im poczucie więzi, wspólnoty.
Powszechny dochód gwarantowany wpisuje się w logiczny ciąg emancypacji społecznej: spod przymusu ekonomicznego przechodzimy do sytuacji, gdy, mając środki do życia, podejmujemy taką pracę, która da nam satysfakcję. Nie bójmy się tego.