Ale to, że coś się nie opłaca, wcale nie znaczy, że jest pozbawione sensu.
Nazywam się Dawid Krawczyk i jestem dziennikarzem. Piszę od 2011 roku, trochę krócej redaguje. Wywiady, reportaże, analizy polityczne, recenzje. Do wyboru do koloru. Nigdy żaden redaktor nie zapytał mnie, czy to, co piszę, jest prawdą. Nikt, tym bardziej, nie dzwonił do bohaterów moich tekstów, żeby potwierdzić jakieś informacje albo sprawdzić, czy w ogóle istnieją. Zgadzam się z Ludwiką Włodek, że to źle, i też chciałbym, żeby każda redakcja miała armię fact checkerów jak amerykański „New Yorker”.
Nawet chętnie bym się do takiej armii zaciągnął, bo czy jest coś piękniejszego niż wrzucić autorowi do roboczego tekstu komentarz: „GDZIE JEST ŹRÓDŁO!? SKĄD TO WIESZ!? JAKIŚ LINK CHOCIAŻ ZNAJDŹ, BŁAGAM!”. Ale jestem jak najdalszy od wiary w to, że gruntowne sprawdzanie faktów uratuje dziennikarstwo, a już na pewno nie w polskich warunkach.
„New Yorker” zawsze spoko
Podobnie jak Ludwika Włodek, też lubię poczytać sobie „New Yorkera”. Długie, wciągające, dopracowane teksty podane w ascetycznej formie, bez nachalnych fotografii i innych wodotrysków. Rozbudowana machina sprawdzania faktów, którą szczyci się nowojorski magazyn, też jest dla mnie nie bez znaczenia – umówmy się, jak czytam tekst z wnętrza Państwa Islamskiego, to mam mocno ograniczone możliwości zweryfikowania tego, czy te wszystkie mrożące krew w żyłach historie zdarzyły się naprawdę. Skąd mam wiedzieć, czy jakiś zblazowany nowojorczyk nie wybździł tego materiału za biurkiem między lunchem a sesją squasha? Nigdy nie będę miał takiej pewności, muszę zaufać.
Jesteśmy skazani na zaufanie, nie tylko w przypadku tekstów z trudno dostępnych odmętów rzeczywistości. Kiedy bierzemy do ręki gazetę albo odpalamy tekst na smartfonie, tablecie, czytniku, za każdym razem milcząco zakładamy przecież, że redakcja nie wciska nam kitu.
„New Yorker” sobie na to zaufanie zapracował, bezlitośnie tropiąc każde niedociągnięcie, przekłamanie i, jak deklaruje wydawca, przykładając najwyższą wagę do zweryfikowania najmniejszych detali.
Nie tylko lubię sobie poczytać „New Yorkera”, ale tak samo jak Ludwika Włodek uważam, że dziennikarze powinni wymagać utrzymywania wysokich standardów nie tylko od siebie, ale również od swoich kolegów. Kiedy okazuje się, że jakaś gazeta mija się z prawdą, albo nawet nie miała szansy się z nią minąć, bo zawędrowała w rejony propagandy, zwykłej fuszerki czy reklamy natywnej, to niszczy zaufanie do ciężkiej pracy wszystkich gazet, dziennikarek, stażystów, redaktorek i całej maszynerii zaangażowanej w opowiadanie świata.
Co do tej kwestii pełna zgoda i pełne uznanie dla ostatnich prób podjęcia dyskusji na ten temat przez Ludwikę Włodek, najpierw w poście na Facebooku, a później na łamach Krytyki Politycznej, jak i Ewy Wanat, która wyruszyła do Niemiec zweryfikować niestworzone historie o uchodźcach opublikowane w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Jakość nas wyzwoli?
Chwilę przed kończącym tekst Włodek wezwaniem do pisania prawdy i tylko prawdy autorka stara się wymierzyć jeszcze jeden szybki strzał haniebnie upadającej branży dziennikarskiej: „Dziennikarstwo stoi na coraz niższym poziomie, bo ludzie nie kupują gazet i nie chcą płacić za treści w internecie. Ludzie nie kupują gazet i nie chcą płacić za treści w internecie, bo teksty, za które mieliby płacić, są kiepskie, głupie, a przede wszystkim nie warte zaufania”.
Śmiem wątpić. I mówię: sprawdzam! Skąd my to niby wiemy? Nie wiem, który już raz słyszę tę mantrę. Ale czy ktoś to naprawdę kiedyś sprawdził? Od razu zaznaczam, że film fabularny Free Rainer z 2007 roku (o producencie telewizyjnym, który hakuje niemiecką telewizję, żeby pokazać, że ludzie wcale nie chcą oglądać chłamu, tylko wysokiej jakości kulturę) się nie liczy. Nie liczy się podwójnie, bo nie dość, że jest to fabuła (czyli fiction), to jeszcze pochodzi z Niemiec, gdzie blisko połowa obywateli (47%) czyta pięć lub więcej książek w ciągu roku.
Włodek przedstawia to błędne koło winne niskim standardom dziennikarskim jak prawdę objawioną. Jak ją w takim razie zweryfikować? A może to wcale nie jest prawda, tylko coś w rodzaju zakładu Pascala dla dziennikarzy? Nawet jeżeli tak nie jest, opłaca się nam myśleć, że tak jest. W wersji cokolwiek bardziej defetystycznej: co nam pozostało innego niż wiara w to, że tak właśnie musi być?
Utrzymywanie przez redakcje wysokich standardów i weryfikacja publikowanych treści mają według Włodek sens nie tylko ze względu na to, że prawdę trzeba kochać i szanować. Podniesienie jakości ma być sposobem na zwiększenie czytelnictwa, a co za tym idzie, przychodów z subskrypcji i reklam, co z kolei przełożyłoby się na jeszcze większy skok jakościowy, i tak dalej, i tak dalej. Aż w końcu wszyscy witaliby nowy dzień ciepłą kawą i grubą gazetą, pełną analiz, wywiadów i doniesień ze świata.
Amatorzy tanich trunków odrzuciliby „Superaka” i „Fakt” i zawijaliby nalewki w analizy polityki bliskowschodniej i eksperckie wywiady.
Inne redakcje musiałyby podgonić, więc byłoby tylko kwestią czasu, by „Wyborcza” na nowo otworzyła biura korespondentów zagranicznych w każdym zakątku świata.
Oj, tak bardzo bym chciał, żeby ta fantazja mogła się ziścić. Żeby taki „New Yorker” ze swoim piętrem zapełnionym fact checkerami w wieżowcu 1 World Trade Center na Manhattanie zawstydził się, widząc zastępy polskich sprawdzaczy faktów, którzy tej trudnej sztuki uczyliby się już w szkołach średnich, tuż obok klasy o profilu call center.
Powrót na ziemię
A wracając na ziemię: chyba trudno wyobrazić sobie mniej opłacalną inwestycję niż fact checking, szczególnie na polskim gruncie. Z kilku powodów.
Gdyby od jutra wszystkie gazety zatrudniły zastępy profesjonalnych sprawdzaczy faktów, nawet byśmy tego nie zauważyli. Bo ich roboty w ogóle nie widać, są raczej bezpiecznikiem, mającym za zadanie budować zaufanie do redakcji. Zakładam, że autorzy, których czytam dziś w polskich gazetach, nie wciskają nam kitu na potęgę (no, może z kilkoma wyjątkami, które bezlitośnie wypunktowały m.in. Ludwika Włodek, Ewa Wanat czy Elżbieta Rutkowska w magazynie „Press”). Wciąż naiwnie wierzę, że i bez fact checkerów mają na tyle przyzwoitości, że nie zmyślają przynajmniej większości tego, co piszą. Sprawdzacze faktów mogliby zatem poprawić tekst jedynie szczątkowo – przeciętny czytelnik w ogóle nie dostrzegłby ich pracy. A jak ma płacić za to, czego nie widać?
Głęboko wątpliwym wydaje mi się też założenie, że ludzie przestali czytać gazety, bo spadła ich jakość, i tylko czekają ze swoimi grubymi portfelami, kontami bankowymi i skarpetami pełnymi hajsu, żeby oddać je w ręce pierwszej redakcji, która przywróci jakościowe dziennikarstwo. Co miałoby na to wskazywać? Niedawne zwycięstwo Trumpa w amerykańskich wyborach czy triumf Nigela Farage’a przy Brexicie? Jeden opowiadał takie banialuki, że pozbawił sensu dystynkcję prawdy i fałszu dużo skuteczniej niż dwudziestowieczni czempioni postmodernizmu. Drugi objeżdżał całe Zjednoczone Królestwo autobusem wyklejonym w jedno wielkie kłamstwo: 350 milionów funtów, którym Brytyjczycy zasilają co tydzień unijny budżet, po Brexicie miało trafić do służby zdrowia. Dzień po referendum sam przyznał, że stwierdzenie nie było prawdą, tylko „pomyłką”.
Wyborcy, czyli też czytelnicy, oddali im swoje głosy – z entuzjazmem, satysfakcją i poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku. Czy po głosowaniu wrócili do domu i załamali ręce nad spadającą jakością prasy? Prędzej odpalili sobie Breitbart albo otworzyli „The Sun”. W Polsce można byłoby się jeszcze bronić, że ludzie masowo zwracają się w stronę infochłamu, bo nie mają nic lepszego do wyboru. Ale przecież i Amerykanie, i Brytyjczycy mogą czytać słynnego „New Yorkera” – kilka długich artykułów w miesiącu za całkowitą darmoszkę.
Teksty zza oceanu mogą też czytać Polacy, Czeszki, Niemcy, Mongołki, Chińczycy, Rosjanie, Kenijki, kobiety, mężczyźni, wysocy, niscy, biali, czarni itd. – o ile znają angielski na poziomie pozwalającym na lekturę dłuższego tekstu. To, że „New Yorker” przemawia do globalnego czytelnika, a polskie portale, gazety i tygodniki do czytelnika polskiego, wydaje się oczywistością. Ale w tekście Włodek ta subtelna różnica zdaje się umykać. Dlatego przypomnę: na świecie żyje 1,7 miliarda użytkowników języka angielskiego i 48 milionów użytkowników języka polskiego. Dużo łatwiej (dokładnie 36,5 razy łatwiej) znaleźć czytelników gotowych wykupić prenumeratę, kiedy możemy ich znaleźć na całym świecie, niż w kraju, gdzie 44% obywateli deklaruje, że nie czyta książek w ogóle. „New Yorkerowi” zgadza się hajs, więc stać go na to, żeby zgadzały mu się fakty.
Nie sądzę, żeby fact checking opłacał się polskim wydawcom. Ale to, że coś się nie opłaca, wcale nie znaczy, że jest pozbawione sensu. Korporacja ha!art wydała przecież masę ciekawych książek i wciąż wydaje wysokiej jakości czasopismo, a na stronie zarzeka się, że zajmuje się „wszystkim, co się nie opłaca”.
Ale dopiero kiedy uświadomimy sobie, że jakościowe media nie do końca są tym, czego pragnie rynek, możemy zastanowić się nad sensowną próbą rozmowy o potrzebie sprawdzania faktów.
Jeżeli wolimy łudzić się, że jest inaczej, to wszelkie rozważania o ratowaniu dziennikarstwa pozostanę w sferze pięknych ideałów oderwanych od rzeczywistości, którą te wszystkie mądre teksty mają rzekomo opisywać.
Czytaj także:
Ludwika Włodek, Czy prawda nas wyzwoli?
Jakub Dymek, Koniec prasy (jaką znamy) i co dalej?
Jakub Dymek, Pozdrowienia ze świata postprawdy
**Dziennik Opinii nr 342/2016 (1542)