Kraj

Smolar: Starzy wykopali sobie polityczny grób [rozmowa]

Wśród elity ciągle dominuje „pokolenie niewoli”, uformowane w PRL-u.

Dlaczego Platforma – której frontmanem był w tych wyborach Bronisław Komorowski – zużyła się szybciej, niż zdolność do konsolidowania swojego elektoratu stracił Jarosław Kaczyński, przegrywający wybory od ośmiu lat? Politykom i formacjom przegrywającym rzadko się to w Polsce udawało. Właściwie tylko Tusk zdołał Platformę skonsolidować po podwójnej przegranej w 2005 roku.

Z rządzeniem w Polsce po roku 1989 – czyli w okresie transformacji, budowania państwa i nowego porządku społeczno-gospodarczego – jest jak z emeryturą za lata wojny, każdy rok liczy się podwójnie. Władza sprawowana w czasach takich jak nasze 25-lecie zużywa silniej, niż władza sprawowana w bardziej stabilnych, normalnych czasach. Dlatego całkiem słusznie traktowano jako ogromny sukces to, że Donald Tusk doprowadził Platformę do drugiego zwycięstwa, chociaż mówienie o „historycznym sukcesie” było daleko idącą przesadą. Obóz rządzący płaci cenę za to zwycięstwo, gdyż zostało ono w jakiejś części uzyskane przez Tuska za cenę „zjadania rezerw”, za cenę jego ostrożności przy podejmowaniu decyzji koniecznych, ale politycznie kosztownych. Do tego doszedł jeszcze kryzys, o zupełnie wyjątkowej skali, chociaż Polskę dotknął on w mniejszym znacznie stopniu niż większość innych krajów Europy. Rządy na Zachodzie masowo przez kryzys padały. Również te, które za ten kryzys w żadnym stopniu nie były odpowiedzialne. Ale w demokracji już tak jest, że władza odpowiada nie tylko za to, co czyni, za własne zaniechania, lecz również za wydarzenia i procesy, za które odpowiedzialności ponosić nie może.

To jest fatalizm, którego PO i Komorowski uniknąć nie mogli. A błędy?

To wszystko w żadnym razie nie znaczy, że porażka była w tych wyborach nieuchronna. Przesądził o tym szereg przyczyn, od najbardziej naskórkowych, do najgłębszych. Zacznijmy od tego, że prezydent Bronisław Komorowski zaszkodził sobie manifestowanym przekonaniem o nieuchronnym zwycięstwie. To nie było u niego intencjonalne, on nie jest arogantem. To przekonanie było w istocie podzielane powszechnie, nawet przez przeciwników obozu władzy. Oczywiście można powiedzieć, że Komorowski był ostatnim człowiekiem, który powinien był to przekonanie w jakikolwiek sposób okazywać. Dlatego, że w takiej postawie jest pewna konfiskata obywatelom ich poczucia, że dokonują wyboru. Jeśli daje się ludziom do zrozumienia, że „wszystko wskazuje na to, iż zostanę prezydentem”, powoduje to albo demobilizację („w takim razie mój głos nie jest potrzebny”), albo prowokuje do zachowań wyrażających protest.

Druga, głębsza przyczyna, znów wynika z pewnego paradoksu. Otóż Bronisław Komorowski postawił sobie za jeden z celów swojej prezydentury prowadzenie konsekwentnej polityki historycznej. Dążył do tego, aby dać Polakom poczucie dumy z osiągnięć po 1989 roku. On uczynił tu bardzo wiele, począwszy od dowartościowania 4 czerwca, co jest jednak wyborem ważnym. Wskazanie tego właśnie aktu masowego, ludowego uczestnictwa w wyborach jako kluczowego momentu przemian, zamiast na przykład – jak chciało środowisko „Gazety Wyborczej” – wskazywania na obrady Okrągłego Stołu, albo – jak woleliby ludzie z otoczenia Tadeusza Mazowieckiego – nazwania przełomem momentu uformowania jego rządu. To były ważne momenty w procesie wychodzenia z komunizmu i budowania demokracji w Polsce, ale Komorowski najbardziej forsował 4 czerwca. Bardzo wiele czasu i miejsca poświęcał też sukcesom ostatniego 25-lecia. Mówił o „złotym wieku”, o „najlepszym okresie w polskiej historii ostatnich trzystu lat”. Ostatnio drwił z tego Jarosław Gowin.

Po „przemianie” Gowina, kiedy on już zaczął się adresować do zupełnie innego obozu, bo wcześniej sam był zwolennikiem tezy o „złotym wieku”.

Komorowski tworzył więc politykę historyczną w wyraźnej opozycji wobec propagandy PiS, przedstawiającej ostatnie 25 lat jako epokę klęski. Ja tę wizję Komorowskiego fundamentalnie podzielam. Uważam, że minione 25 lat to wielki sukces Polski. Ale w sytuacji, gdy bezrobocie jest ciągle wysokie (szczególnie wśród młodzieży), kiedy jeszcze „liżemy rany” po kryzysie, wówczas w części społeczeństwa silna jest świadomość, że konsumowanie benefitów transformacji nie było równo podzielone, tak samo jak rozkład kosztów społecznych transformacji.

Komorowski ze swoją narracją o „uzasadnionej dumie z ostatniego 25-lecia” stał się reprezentantem zadowolonych, tych, którzy odnieśli sukces.

Natomiast ci, którzy sukcesu nie odnieśli, albo którzy nie czuli, aby transformacja poprawiła ich pozycję społeczną w sposób dostatecznie wyraźny, nie mogli uznać, iż prezydent mówił w ich imieniu, ani też że mówił do nich. Wśród grup, które uprzywilejowane nie są, musiało to wywoływać uczucie wyalienowania i frustracji. Nie jest więc przypadkiem, że Bronisław Komorowski odniósł wyraźny sukces tylko w grupach społecznie uprzywilejowanych.

To jest podział znamienny. Natomiast aspektem zapewne najpoważniejszym tego pęknięcia społecznego jest fakt, że w tym języku optymizmu i satysfakcji z dokonań minionego 25-lecia nie znalazło się już zupełnie miejsce dla grupy, która ponosi dziś najwyższą cenę – chodzi mi o młodzież. Jest to bardziej jednak cena kryzysu niż transformacji. W początkach transformacji część młodzieży była jeszcze dość uprzywilejowana. Oni nie byli już produktami PRL, byli bardziej plastyczni, przed nimi otwarła się wówczas możliwość kształcenia, awansu. Tymczasem kryzys najbardziej uderzył właśnie w awans pokoleniowy, społeczny, zamknął dla młodych rynek pracy, zmniejszył szanse na pracę bardziej stabilną i uregulowaną na rzecz „umów śmieciowych”. To wszystko najbardziej dotknęło młodzież.

Wszędzie na Zachodzie poziom bezrobocia wśród młodzieży jest dzisiaj przeciętnie dwa razy wyższy niż wśród osób starszych. To pociąga za sobą również takie zjawisko – analizowane w krajach Południa Europy, ale trafiające także na Północ – że wydłuża się znacznie okres współzamieszkiwania z rodzicami, czasami aż do karykaturalnych 40 lat. To już jest problem społeczny, obyczajowy, kulturowy – niemożność usamodzielnienia się jako konsekwencja kryzysu. W tej sytuacji język „dumy z osiągnięć ostatnich 25 lat”, gdy nie mówiło się zarazem o cenie ponoszonej przez młodych i niewiele się tu czyniło, pogłębiał nieuchronnie alienację młodszych pokoleń Polaków.

Zablokowany awans społeczny, z wyraźnym elementem zablokowanego awansu pokoleniowego.

Poczucie narastające, pogłębione przez dotychczasową klasę polityczną w tych wyborach. W naszej klasie politycznej dominuje przecież ciągle „pokolenie niewoli”, uformowane jeszcze w PRL-u. Można powiedzieć, że starsza wiekiem klasa polityczna wykopała sobie grób w tych wyborach. Wszystkie praktycznie formacje, nie wierząc w możliwość zwycięstwa w starciu z Komorowskim, wystawiły fikcyjnych „młodych kandydatów”, żeby ich prawdziwi liderzy sami nie polegli. Komorowski młody nie był, to oczywiste, ale na jego konkurentów starzy wystawili młodych – jako saperów. Począwszy od Andrzeja Dudy, który był przeznaczony przez Kaczyńskiego „na odstrzał”. W przypadku Ogórek i Jarubasa ta sama motywacja była już tak drażniąca, że wypromowała Kukiza jako kandydata „pierwszego wyboru” ludzi młodych i bardzo młodych. Później ten bunt młodych przeciwko klasie politycznej łatwiej przeniósł się na poparcie młodszego kandydata, który pozostał w wyścigu. A PO i Komorowski nie byli już w stanie tego powstrzymać.

Do tego dochodzi analizowany w przypadku krajów trzeciego świata – w Polsce rzadko brany pod uwagę, ale też obecny – destabilizujący wpływ obrazów, jakie napływają z krajów bardziej rozwiniętych. Telewizja, internet, otwarte granice – wszystko to przybliża model konsumpcji na dużo wyższym poziomie, znacznie wyższe dochody, znacznie lepszą organizację społeczeństwa i państwa, większe gwarancje pracy, bardziej ludzkie stosunki w miejscu pracy. Reakcja na to jest oczywista: „dlaczego my tego nie mamy, przecież nie jesteśmy w niczym gorsi”.

W niczym, poza całą naszą historią, której też wolimy w takiej sytuacji przypisać raczej mity wielkości niż przykłady upadku i zmarnowanych szans.

Na te impulsy szczególnie mocno reaguje młodzież, dla której historia nie jest żadnym punktem odniesienia. Ale można powiedzieć, że w tej nowej rzeczywistości wszyscy w przyspieszonym tempie o historii zapominają, nie ma też przyszłości, żyjemy w takim strumieniu czasu teraźniejszego. Nastąpiło odejście od naturalnego porównywania własnej sytuacji dzisiejszej, własnych osiągnięć, z sytuacją sprzed 10 czy 20 lat, nie mówiąc już o sytuacji rodziców czy dziadków. PRL-u w ogóle się już nie pamięta, jeśli nie liczyć różnych tworzonych ad hoc „polityk historycznych”, mód czy nostalgii. W tym kontekście kompletnie samobójczy był klip wyborczy, w którym pojawiła się ruda dziewczyna idąca drogą i opowiadająca o jednym takim, co to dawno temu siedział w więzieniu i był bardzo odważny – a na przebitkach były zdjęcia młodego Bronisława Komorowskiego, na jakiejś barykadzie czy wiecu, w sytuacji heroicznej. Potem widzimy dzisiejszego Komorowskiego, który peroruje do grona młodych ludzi ze swoim dobrotliwym uśmiechem.

Innymi słowy, próba budowania legitymacji Komorowskiego w oparciu o doświadczenia historyczne, które nie tylko są obce dla tych młodych ludzi, ale są dla nich irytujące.

Ten filmik pokazywał poziom oderwania ludzi robiących kampanię Komorowskiego od decydującego w tej kampanii kontekstu międzypokoleniowego napięcia. Od poczucia alienacji młodych ludzi i ich przekonania, że politycy nie mają żadnych odpowiedzi na centralne, egzystencjalne problemy ich pokolenia.

W tym kontekście o sukcesie Dudy przesądził już sam jego „młody wiek”, a także to, że jako reprezentant obozu znajdującego się od ośmiu lat w opozycji mógł bez przeszkód odwołać się do niezadowolenia, podczas gdy Komorowski był uwięziony w swoim „pozytywnym przekazie”.

Na podstawie wstępnych danych możemy powiedzieć, że największą przewagę Duda miał w grupie wyborców najmłodszych. Gniazdo buntu przeciwko status quo ulokowane jest przede wszystkim wśród młodych, z różnych grup, z różnych powodów – dla jednych zagraniczne wzory konsumpcyjne i poczucie niespełnienia, dla innych bezrobocie czy śmieciowe umowy, dla wszystkich poczucie zablokowanego awansu. Stąd wzięła się niesłychana skuteczność retoryki Kukiza, która merytorycznie jest pusta, bo także sprawa JOW-ów nie odgrywa tam istotnej roli. Ale zadziałała jak wezwanie do buntu, do odrzucenia całej klasy politycznej. Nawet jeśli widać, że sympatie i antypatie samego Kukiza są asymetryczne.

Wybrał prawicowość i „tradycję” – cokolwiek to mogłoby znaczyć i cokolwiek on sam przez to rozumie – przeciwko temu, co uważa za „zdradę”, „liberalizm”, „lewactwo”, „demoralizację”.

Wybrał zestaw obrazów pochodzących raczej z populizmu prawicowego. Ale oficjalnie Dudy nie poparł, bo wiadomo, że natychmiast po wyborach zacznie się walka o elektorat młodych i niezadowolonych pomiędzy Kukizem i PiS-em.

Pytanie dotyczące „spadku po Donaldzie Tusku”, jego wpływu na sytuację dzisiejszą, zasług i win. Kiedy był premierem, krytykował go pan za „wyjadanie rezerw”, radzenie sobie ze sprawowaniem władzy w horyzoncie wyłącznie doraźnym. Ale z drugiej strony, on wykonał ruchy niepopularne, w jego rozumieniu mające być inwestycją w przyszłość. Podniesienie wieku emerytalnego i szerzej, dyscyplina finansowa, która jednak doprowadziła – dosłownie w czasie trwania kampanii wyborczej – do zdjęcia przez Unię z Polski „procedury nadmiernego deficytu”, z czego już na pewno Komorowski, a być może także Platforma nie skorzystają. Gdyby sypać więcej pieniędzy, byłoby mniej niezadowolenia. Ale to nie były działania będące „zjadaniem rezerw”. Z drugiej strony mieliśmy to jego słynne „żadnych wizji”. A potem ludzie – także wielu wyborców Platformy – zagłosowali na „wizjonera Kukiza”. I druga rzecz – też nie wiadomo, błąd czy fatum, bo przecież w PiS-ie było identycznie – jednoosobowe kierownictwo Tuska, które było skuteczne od 2006 do 2014 roku, jednak odebrało powagę wszystkim innym politykom obozu władzy, także Komorowskiemu. A potem wyjazd do Brukseli, podczas gdy Kaczyński, który jeszcze brutalniej swoje jednoosobowe kierownictwo budował w PiS, pozostał na ringu.

To prawda, że dyscyplina finansowa rządu była w tej kampanii atakowana. Ale główny problem Komorowskiego związany z dziedzictwem Tuska – poza kwestią „żadnych wizji”, czyli kompletnej pustki ideowej, której Komorowski nie był w stanie zapełnić – to znowu był fakt dość paradoksalny, mianowicie to odejście Tuska, a także w jakimś stopniu niezaistnienie Ewy Kopacz spowodowały, iż Komorowski stał się nagle głównym reprezentantem Platformy w polskiej polityce, spadkobiercą nie tyle jej dokonań – bo o osiągnięciach szybko się zapomina – lecz błędów, pustki, afer, arogancji władzy etc. Mimo iż próbował dystansować się od Platformy i budować sobie pozycję ponadpartyjną. Ale nie było nikogo innego, kto po odejściu Tuska ten ciężar schedy ośmioletnich rządów Platformy mógłby unieść. Ewa Kopacz w tej kampanii nie zaistniała zupełnie. Podobnie zresztą jak inni ludzie Platformy. I trudno powiedzieć, czy to wynikało ze świadomej decyzji, czy z lenistwa i demoralizacji tej partii.

Zatem jak partia, która „położyła” dwie kolejne kampanie prowadzone „bez Tuska”, może przetrwać trzecią? Już nawet niekoniecznie wygrać, ale nie rozpaść się tak, jak wiele innych przegrywających partii w Polsce po roku 1989. Poza może PiS-em, którego elektorat Kaczyński cynicznie związał „zamachem smoleńskim”. I poza Platformą, kiedy ją Tusk twardo utrzymał w ręku po klęsce 2005 roku za pomocą „antykaczyzmu”. Jakie są rezerwy Platformy Obywatelskiej – personalne, programowe?

Mówiąc prawdę, trudno tu o optymizm.

Platforma przerwała jednak „kryzys taśmowy”. Nie nastąpiły żadne znaczące ruchy odśrodkowe. Nauczyli się wiele od czasów SLD.

Ale wówczas był jeszcze Tusk. Dziś to jest partia pozbawiona przywództwa. Przez jakiś czas wydawało się, że Ewa Kopacz jest w stanie pełnić rolę liderki. W jakiś sposób dzięki niej wizerunek PO po odejściu Tuska się na krótko polepszył. Przynajmniej sondaże wskazywały na to, że nowa pani premier, nawet nie mając cech przywódczych, wniosła coś świeżego poprzez swój pragmatyzm, kobiecość. A może po prostu poziom agresji antytuskowej po prawej stronie był tak wysoki, że zdjęcie go z pierwszej linii spowodowało chwilową dezorientację? Jego ewakuacja do Brukseli odblokowała też bardziej pozytywne emocje wobec PO. Teraz jednak Kopacz kompletnie zniknęła. I mówiąc prawdę, po przegranej przez cały obóz kampanii prezydenckiej ja nie bardzo widzę, jak ona może odbudować swoją pozycję czy też zbudować ją od początku. Inny człowiek uważany za naturalnego lidera w PO to Grzegorz Schetyna. Ale z jego przywództwem są dwa problemy, jeden jest taki, że reszta Platformy mogłaby się czuć zagrożona.

On i jego ludzie byli wcześniej z takim zapałem niszczeni przez „ludzi Tuska”, że teraz „ludzie Tuska” boją się rewanżu.

Tam są walki wewnętrzne, baronowie partyjni podstawiają sobie nogi także w czasie kampanii wyborczych. Różni watażkowie nie liczą się nawet z interesami swojej własnej partii, nie mówiąc o Polsce. Wydaje się mało prawdopodobne, żeby przywództwo Schetyny zostało przez nich wszystkich zaakceptowane. Nie mówiąc już o tym, że pani Kopacz i jej otoczenie też będzie walczyło o zachowanie formalnego przynajmniej przywództwa. Na dodatek drugi problem ze Schetyną jest taki, że on nie posiada jednej istotnej cechy na okres kampanii wyborczej, nie jest złotousty, nie ma tej zewnętrznej charyzmy medialnej. On jest bardzo sprawnym organizatorem partii, byłby pewnie w stanie utrzymać tę partię do kupy, przeprowadzić sprawną kampanię wyborczą, ale on nie był nigdy twarzą kampanii i nie bardzo ma do tego predyspozycje. On był zawsze Drugi i zajęcie roli Pierwszego jest bardzo mało prawdopodobne.

A inni pretendenci… jeden wciąż czeka na koniec śledztwa prokuratorskiego. To nie są zresztą wybitne postacie. Jedyne interesujące postacie w PO to samotne wilki, które nie mają pozycji politycznej, a biorąc pod uwagę ich wiek i staż nie mają też prawdopodobnie talentu politycznego, żeby taką pozycję sobie zbudować. Mówię tu o Sikorskim, o Sienkiewiczu, w mniejszym stopniu o Rostowskim… To wszystko są osoby, które intelektualnie górują nad poziomem partyjnego aparatu. To jest jednak partia, która została przez Tuska dość mocno wymóżdżona, partia pozbawiona przekazu, partia niema. Szybka zmiana tej sytuacji, tak aby się skutecznie przeciwstawić narastającej fali prawicy, jest mało prawdopodobna.

W tej sytuacji sformułowałem ekstrawagancką tezę – zaatakowaną już przez różne osoby, w tym przez Rostowskiego – że naturalnym przywódczą jesiennej kampanii parlamentarnej musi się stać Bronisław Komorowski.

Czytałem pana wypowiedź dla „Gazety Wyborczej”, ale oczywiście pojawiają się wątpliwości. Komorowski poniósł właśnie porażkę, co musiało w niego bardzo mocno uderzyć. Mieliśmy także wycofanie przez kancelarię prezydencką projektu ustawy o emeryturach po 40-latach pracy, widzieliśmy jego przejście na stronę JOW-ów. Było kilka działań nastawionych na wygranie drugiej tury za wszelką cenę. To go teraz obciąża.

Ja bym dodał jeszcze jedną, najbardziej dla mnie tajemniczą rzecz. Akurat spośród referendalnych propozycji Komorowskiego jedyna, która miała sens, co więcej, była dorobkiem jego i jego ludzi, to była propozycja wzmocnienia pozycji obywateli wobec aparatu fiskalnego, ale ona została mu „zabrana” przez rząd. Minister finansów nagle powiedział, że to będzie załatwione jeszcze przed referendum. Zatem oni mu odebrali jedyny instrument, który miał jakąś wartość. Nie tylko kampanijną, także merytoryczną. Ja nie wiem, czy to była próba ministra wykręcenia się z odpowiedzialności za to, że zaspał i zmarnował ważmy atut wyborczy Platformy, czy może świadoma decyzja kierownictwa i Ewy Kopacz. Żeby już nie marnować nabojów na kampanię prezydencką, która jest stracona.

Ja rozumiem, jak trudne psychologicznie byłoby dla Komorowskiego wystąpić w roli lidera kolejnej kampanii. Ale on jednak zebrał prawie 50 procent głosów, mimo tragicznie prowadzonej przez cały jego obóz kampanii. On wypadł też bardzo dobrze w debatach. Jeśliby się emocjonalnie odbudował, mógłby stawić czoła Jarosławowi Kaczyńskiemu w bezpośredniej debacie. Argument, że on przegrał, jest istotny, jednak pamiętajmy, że w wyborach prezydenckich, aby wygrać, trzeba zebrać powyżej 50 procent. W wyborach parlamentarnych może wystarczyć 35 procent. Jednak moja propozycja jest trochę wyrazem desperacji, po prostu nie widzę alternatywy. Stan Platformy jest opłakany, zważywszy poziom demoralizacji, defetyzmu. Na tym tle podziwiałem wolę walki u Komorowskiego po pierwszej turze; jego otoczenie już tej dzielności nie wykazywało. Tam od razu po pierwszej turze można było usłyszeć „no trudno”, „trzeba się będzie z przegraną pogodzić”. I ta jego dzielność może być jedynym atutem Platformy w zderzeniu z młodymi wilkami, z PiS-em spragnionym sukcesu i zemsty.

Zatem na koniec zapytam o obóz, który w tej kampanii zwyciężył. Co zrobią Kaczyński i Duda w wymiarze personalnym i programowym? Na razie w wymiarze personalnym mamy kapitalne wycofanie się Kaczyńskiego. Na cały okres kampanii i na wieczór wyborczy. On się od Dudy odlepił, pozwolił też Dudzie odlepić się od siebie. Jeśli tak potrafią przetrwać do wyborów parlamentarnych, będzie to atut tego obozu, bo ludzie mniej się przestraszą perspektywy „cała władza w ręce PiS”.

Oczywiście Duda nie powie teraz ani słowa o PiS-ie, ani o Kaczyńskim. Ale zrobi jedną rzecz istotną dla wzmocnienia parlamentarnej kampanii PiS, sądzę zresztą, że z Kaczyńskim już uzgodnioną. Będzie to złożenie paru projektów ustaw, które będą realizacją zapowiedzi wyborczych, a zostaną odrzucone przez Platformę i PSL jako wyraz zupełnej nieodpowiedzialności za stan budżetu i państwa, co wzmocni pozycję PiS-u w wyborach. Tym będzie Duda najskuteczniej pomagał kolegom z PiS. A Kaczyński będzie prowadził kampanię, nie będzie nieobecny. I pytanie, jak się w tej kampanii zachowa? Czy zdoła udawać łagodnego, jak w znacznie dla niego przecież trudniejszej prezydenckiej kampanii 2010 roku, czy już będzie po nim widać chęć i nadzieję rewanżu?

A jeśli zdobędą całą władzę? Złożyli przecież bardzo socjalne obietnice obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia rozmaitych świadczeń, a jednocześnie bardzo neoliberalne obietnice podniesienia kwoty wolnej od podatku oraz ograniczenia obciążeń podatkowych biznesu. Jak oni to rozegrają?

Oczywiście tak, jak poprzednio, w 2006 roku. Przeprowadzą „audyt”. Stwierdzą, że sytuacja państwa i budżetu po rządach Platformy jest tak tragiczna, że uniemożliwia spełnienie wszystkich tych obietnic już teraz. „Ale nasze rządy tę sytuację poprawią i wtedy się wywiążemy”.

Polska solidarna” zniszczyła „Polskę liberalną” w obu kampaniach 2005 roku, ale nie była realizowana jako program rządzenia.

A mimo to Jarosław Kaczyński zdołał skonsolidować swój elektorat socjalny, a nawet pozabierać go partiom bardziej populistycznym. Jednak innymi środkami…

Ściganie aferzystów”, widowiskowe, nawet jeśli na ślepo i bez efektów.

Także teraz może to zostać powtórzone, choć nie musi, bo nie wiemy, czy Jarosław Kaczyński czegoś się jednak nie nauczył. Na pewno jednak powróci bardzo silnie wątek smoleński. Tylko nie wiadomo, na jakim poziomie nieodpowiedzialności. Formułowanie aktów oskarżenia, politycznych, jeśli nie prokuratorskich. To będzie miało także odzwierciedlenie w polityce zagranicznej. Jeśli oni postawią w stan oskarżenia Tuska, to cała Unia Europejska będzie natychmiast wiedziała: „ekstremiści są u władzy w Warszawie”. Nie wiadomo też, jak będzie wyglądała polityka wobec Moskwy w kontekście smoleńskim.

Jeszcze jednak ważniejsze jest pytanie, z jaką intensywnością powróci wątek budowania „nieliberalnej demokracji”, demontowania liberalnych ograniczeń dla rządu mającego poparcie „demokracji większościowej”?

Nawet trudno powiedzieć, że to jest wątek Orbanowski, bo Kaczyński robił to wcześniej. I to jest najważniejsze pytanie, czy ewentualne rządy PiS będą tylko zmianą ludzi u władzy, czy też staną się początkiem zmiany całego systemu politycznego.

Aleksander Smolar – ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

CZYTAJ NASZE KOMENTARZE PO WYBORACH:
Paweł Marczewski, Mała rewolucja w polskim Kansas
Sławomir Sierakowski, Buntownik z wyborów Kukiz dał władzę Dudzie
Maciej Gdula: Prezydentura Dudy jest na razie tajemnicą
Jakub Dymek: Jak lał się beton
Agnieszka Wiśniewska: Czekając na Kowale

**Dziennik Opinii nr 150/2015 (934)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij