Kraj

Słaba czy krzepka – zawsze niezdatna

Medycyna to klucz do wyzwolenia kobiet. Ale bywa także kluczem do ich zniewolenia. Dlaczego argumenty medyczne bywają tak niechętne kobietom?

Medycyna to system o strategicznym znaczeniu dla emancypacji i wyzwolenia kobiet, pisały Barbara Ehrenreich i Deirdre English na początku lat 70., w dwóch feministycznych broszurkach Complaints and Disorders. The Sexual Politics of Sickness [Skargi i zaburzenia. Seksualna poltyka choroby] oraz Witches, Midwives and Nurses. A History of Women Healers [Wiedźmy, położne i pielęgniarki. Historia kobiet-uzdrawiaczek] wydanych przez The Feminist Press.

Ehrenreich i English piszą, że medycyna to klucz do wyzwolenia kobiet, to także jednak klucz do ich zniewolenia. Wiedza medyczna stanowiła jedno z najpotężniejszych źródeł seksistowskiej ideologii, którą nasączona jest nasza kultura i życie społeczne. Jeśli pytamy o przyczyny dyskryminacji – na rynku pracy, w polityce, w edukacji – usłyszymy zazwyczaj uzasadnienia natury biologicznej. Z różnicy biologicznej wynika różnica ról społecznych przypisywanych płci. Co pośredniczy między biologią a systemem społecznym? Medycyna. Biologia odkrywa hormony, ale to lekarze wygłaszają sądy na temat „hormonalnej niestabilności” kobiet, a to z kolei utrudnia kobiecą aktywność w sferze publicznej.

Chore panie i zdrowe robotnice?

Co jest zdrowe? Znamy już feministyczne analizy wskazujące na podstawowy problem kobiecego ciała – nie jest ono męskie. Te wszystkie wypukłości i zaokrąglenia. Ten cykl hormonalny. Ciało, które bezustannie o sobie przypomina – czy to PMS, czy to okres, czy ciąża, czy menopauza. Ciało, które podporządkowuje sobie umysł. Kobiety jest albo za dużo, albo za mało. Nie może być jej „w sam raz”, skoro wzorcem jest męskie ciało, męski tryb życia, męskie zdrowie. 

Ehreinreich i English przyglądają się medycznemu dyskursowi przełomu XIX i XX wieku, szukając znajomych tropów, które wyjaśniałyby, dlaczego kobiety nadal nie mogą same decydować o swoim zdrowiu i cielesności. Zaletą tych analiz jest uchwycenie klasowego zróżnicowania oraz mnóstwo cytatów z epoki. Jasne, że kobieta z klasy wyższej w życiu codziennym, wychowaniu, oczekiwaniach niewiele miała wspólnego z kobietą z klasy pracującej. Zadaniem tej pierwszej było ostentacyjne próżniactwo, tej drugiej przypadała wykańczająca harówka. Żadna jedna ideologia seksizmu nie objęłaby ról społecznych przypisanej jednej i drugiej.

A jednak coś je łączyło. Splot biologii i medycyny dostarczał dwóch różnych wizji kobiecości, niespecjalnie przejmując się pewną niespójnością. Wizerunki kobiecości z klasy wyższej i klasy robotniczej różniły się tak, jakby chodziło o różne gatunki – wspólnym wymiarem było zdrowie, prezentowane w formie awersu i rewersu. Kobiety zamożne traktowano jako wiecznie chore, zbyt słabe i delikatne, by podjąć jakąkolwiek aktywność. Kobiety z klasy robotniczej widziano jako okazy zdrowia i krzepy. Rzeczywistość, rzecz jasna, była odwrotna – robotnice pracowały ponad siły, mieszkały w straszliwych warunkach i wiecznie niedojadały. Były w związku z tym bardziej narażone na choroby zakaźne i komplikacje przy porodzie.

Kobieta, to znaczy inwalidka

Ideologia kobiecego inwalidztwa w klasie wyższej stanowiła bardzo wygodny pretekst, by odsuwać od jakiejkolwiek działalności społecznej czy politycznej kobiety, które miały za dużo czasu wolnego. „Nerwy”, migrena, słabość i omdlenia, a wreszcie spędzanie większości życia w sypialni, na nieustającym odpoczynku od trudów świata. Co prawda kobiety miały prawo czuć się zmęczone, jeśli często bywały w ciąży, nie mając jednocześnie jakiejkolwiek kontroli nad własną płodnością. Kolejne ciąże osłabiały organizm, wiązały się z lękiem przed gorączką połogową oraz z komplikacjami natury ginekologicznej. Jednak ani ciążowo-połogowe trudy, ani nawet rozpowszechniona w tym czasie gruźlica nie tłumaczą, dlaczego wraz z rozwojem nowoczesnej medycyny stworzono wizerunek słabowitej i chorej damy z wyższej sfery.

Analizując medyczne publikacje z przełomu XIX i XX wieku, Ehrenreich i English zauważają, że wszystko, co wiąże się z biologią kobiety, było interpretowane jako chore – wiek pokwitania był kryzysem wpędzającym kobiecy organizm w zamęt, menstruacja to comiesięczna patologia, na którą radą było „unikanie chodzenia, tańczenia, zakupów, jazdy konnej i przyjęć. Każda kobieta powinna raz w miesiącu traktować siebie jak niepełnosprawną, ponieważ menstruacja wzmaga możliwość zapadnięcia na inne choroby”. Menopauzę charakteryzowano po prostu jako „śmierć kobiety w kobiecie”.

Co więcej, zauważono, że młode kobiety stosunkowo częściej zapadają na gruźlicę, co stało się bezpośrednim wsparciem dla teorii o wrodzonej słabowitości kobiet (z odpowiedniej klasy społecznej). Huśtawka nastrojów, będąca skutkiem tej choroby, idealnie pasowała do wizji emocjonalnej i niestabilnej kobiecej osobowości. Charakterystyczne dla gruźliczek błyszczące oczy, przezroczysta skóra, czerwone wargi stały się wzorcem kobiecej urody. Już nie tylko kobiety postrzegano jako chorowite, ale i w drugą stronę – chorowitość postrzegano jako cechę kobiecą. Stąd też wielka kariera histerii, choroby przypisywanej wyłącznie kobietom (pierwotnie uważano, że powodem histerii jest przemieszczająca się wewnątrz ciała kobiety macica – stąd jej grecka nazwa).

Ta ideologia przynosiła efekty, stanowiąc skuteczne narzędzie w walce z dostępem kobiet do wyższej edukacji oraz uzyskiwania przez nie praw wyborczych. W końcu jak mogłyby głosować, skoro lekarze wciąż zalecali im odpoczywanie w łóżku?

Władza i medycyna

Podczas gdy lekarze masowo wymyślali choroby, na które mogłyby zapadać panie z wyższych sfer, paniom z niższej sfery na co dzień groziły tyfus czy cholera. Pracowały po kilkanaście godzin w zatłoczonych i niewentylowanych fabrykach, pozbawione nawet czystej wody do picia. Ich zdrowie sypało się bardzo szybko – a biorąc pod uwagę warunki, w jakich dorastały, nigdy nie było bardzo dobre. A jednak dzięki „pęknięciu” seksistowskiej ideologii na dwie części to właśnie robotnicom i posługaczkom nie przysługiwał status osób słabowitych i chorych, które powinny być otoczone szczególną opieką. Ciąża oznaczała natychmiastową utratę posady, a menstruacja nie była żadnym powodem do obniżenia tempa pracy. Ubogim kobietom nie przysługiwał dyskurs zdrowia, natomiast chętnie nagłaśniano możliwość przenoszenia przez nie chorób. Wizja służącej, która do wypielęgnowanego domu państwa wnosi tyfus ze slumsów, w których mieszka, łatwo opanowała wyobraźnię klasy wyższej.

Tak zdecydowane diagnozy formułowane przez lekarzy wspierały pozycję nowo powstającej nowoczesnej medycyny. Jak piszą Ehrenreich i English, hasło „wiem, co dolega pańskiej żonie”, kierowane przez medyków do wysoko usadowionych w społecznej hierarchii, zamożnych mężczyzn, pozwalało na zdobycie monopolu na decydowanie, kto jest zdrowy, a kto chory. Czy to takie ważne? Otóż tak – monopol pozwalał na pozbawianie pracy ludowych uzdrowicielek i akuszerek, które przez wieki pomagały kobietom w ciąży, porodzie, połogu i leczeniu dzieci, opierając się na empirycznej wiedzy przekazywanej przez pokolenia (z której zresztą korzysta się dziś, tzn. w XXI wieku – np. w przypadku leków na podtrzymanie ciąży lub wywołanie akcji porodowej).

Medycyna nie stała w tym czasie na wysokim poziomie, brak wiedzy na temat bakterii powodował epidemię gorączki połogowej w szpitalach, a odrzucenie odkrycia Semmelweisa dotyczącego zarazków przenoszonych w wyniku braku higieny pokazuje, że w medycynie nie chodziło (i ciągle nie chodzi) jedynie o pęd do wiedzy i ochronę chorych, ale również o ochronę własnego prestiżu, często nawet wbrew rozumowi.

Od tego czasu wiele się zmieniło. Ehrenreich i English dużo miejsca poświęcają ruchom społecznym stworzonym przez kobiety z klasy średniej, które lobbowały za publiczną ochroną zdrowia oraz kontrolą rozrodczości. Dzięki ich staraniom polepszał się poziom życia kobiet ubogich, choć autorki z dużym przekąsem piszą o staraniach „dobrych pań”, by ucywilizować biedaczki.

English i Ehrenreich napisały dwie krótkie książki, wydane w formacie, który łatwo mieści się do torebki, by w czasach wojny o prawo do wyboru uświadomić kobietom, jak bardzo ideologiczne i niechętne kobietom często są argumenty medyczne – jak potężną siłą dysponuje medycyna i jak ważne jest, by kobiety przejęły kontrolę nie tylko nad swoimi ciałami, ale i nad medycznym dyskursem, który określa ich role społeczne. Kiedy Ehrenreich i English pisały Complaints and Disorders. The Sexual Politics of Sickness, USA były w przededniu uchwalenia prawa do wolnego wyboru w sprawie aborcji, znanego jako „ustawa Rode vs Wade”. Czy zatem obie publikacje autorek mają wartość jedynie historyczną?

Problem nieaktualny?

Przeczy temu fakt wznowienia obu publikacji w 2010 i 2011 roku, ze wstępem Susan Faludi, autorki słynnego Backlashu. Faludi pisze o ciekawym przejściu od polityczności zdrowia do jego komercjalizacji. Koncerny farmaceutyczne oferują antykoncepcję, ale czy oferują rzetelną wiedzę? Uznano miejsce kobiet w sferze publicznej, jednak czy przypadkiem nadal nie żyjemy w świecie, w którym ciało kobiety jest traktowane jako źródło słabości? Komercyjna medycyna szafuje pojęciami PMS, pre-PMS, wadze każdego miesiąca ciąży dla szans na urodzenie zdrowego dziecka – i oczywiście oferuje masę pigułek na każdą okazję.

Ciało, biologia, cielesność kobiety nadal nie są „normalne” – są tylko „wyrównywane do normy” dzięki medycynie. Normą jest zatem cały czas i męskie ciało, i męski świat pracy, zbudowany na założeniu, że dziećmi i starszymi rodzicami zajmie się ktoś inny, tak samo jak ktoś inny posprząta i ugotuje. Jak się okazuje – nadal można rozprawiać o „legitimate rape” i ograniczać prawo do wyboru za pomocą kruczków prawnych, jak zaczyna to mieć miejsce w różnych stanach USA.

Wizje kobiecości słabowitej i chorej lub krzepkiej i pozbawionej prawa do zdrowia nadal mają się świetnie. W Polsce rzecznik partii opozycyjnej dobrotliwie odsyła ministrę sportu do domu, troszcząc się o jej domniemaną ciążę i podważając jednocześnie możliwość sprawowania przez nią urzędu. W fabrykach w strefie ekonomicznej pod Wrocławiem kobiety tracą zdrowie, w tym płodność, w wyniku kontaktu z trującymi substancjami – ale nie mogą wziąć urlopu na poratowanie zdrowia, gdyż pracują na umowach zlecenia z agencji pracy tymczasowej.

A kontrola? W ostatnim tygodniu posłanka Iwona Guzowska usłyszała na posiedzeniu sejmowej komisji zdrowia, że jest inkubatorem. Może nadszedł czas na jakiś polski pamflet o kobietach i medycynie – do torebki?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Julia Kubisa
Zamknij