Sto lat po uzyskaniu przez Polki pełni praw wyborczych wciąż zakładamy kolejne komitety.
28 listopada 1918 roku Polki uzyskały prawa wyborcze. Był to efekt długotrwałej kampanii prowadzonej przez polskie feministki, zwieńczonej kilkugodzinnym oczekiwaniem na zimnie i w deszczu pod oknami Józefa Piłsudskiego. Marszałek w końcu skapitulował i później te same kobiety, jeśli miały do niego jakąś sprawę, przychodziły pod jego okna i stukały w szyby parasolkami, domagając się wysłuchania.
Nie znałam tej historii. Nie wiedziałam, jak ważnym i przewrotnym symbolem dla polskiego feminizmu jest parasolka. I czekanie, czekanie w deszczu i zimnie.
Ruch feministyczny w Polsce w 2016 roku zaczął się odradzać pod znakiem wieszaka – złowrogiego symbolu niebezpieczeństw i upokorzenia wynikających z rygorystycznego prawa antyaborcyjnego. Ale potem przyszedł 3 października i dziesiątki tysięcy kobiet – całkiem przypadkowo, w wyniku deszczowej pogody – znowu zjednoczyło się pod parasolkami. Skłania to do spojrzenia wstecz na 1918 rok. Okazało się, że walka polskich sufrażystek się nie skończyła, a to, o co walczymy dzisiaj, było już postulatem niektórych z nich.
W niedzielę 27 listopada spotkamy się pod Belwederem. Kobiety i mężczyźni pragnący działać na rzecz praw kobiet, na rzecz walki z przemocą i pogardą. Belweder, właśnie ze względu na wydarzenia 1918 roku, jest dla nas miejscem symbolicznym. Stamtąd przejdziemy pod Sejm, żeby spotkać się na kiermaszu organizacji prokobiecych.
Minęły prawie dwa miesiące od Strajku Kobiet i teraz jest czas, by działać, wdrażać się w codzienną pracę.
Fakt, że demonstracja na Placu Zamkowym, incydent z policją w Poznaniu albo spontaniczny warszawski przemarsz pod Sejm nie skończyły się grubszą awanturą czy w ogóle zamieszkami, to nie efekt dobrego planowania czy zarządzania kryzysowego, tylko szczęśliwy zbieg okoliczności. Kilka kobiet postanowiło tego dnia ruszyć z miejsca, a setki tysięcy innych zmieniły to w lawinę. Tak naprawdę nikt nie był na to gotowy. Każda organizatorka tego dnia stanęła przed faktem dokonanym: porwałaś się, siostro, z motyką na słońce. Teraz nie ma silnych, radź sobie, bo ten wkurw trzeba skanalizować.
Ściana Furii, czyli protest pod warszawską siedzibą PiS-u, który współorganizowałam z Ewą Wieliczko, była wydarzeniem przewidzianym przez nas na mniej więcej 200 osób. W Urzędzie Miasta zostało zgłoszone zgromadzenie od 15 do 500 uczestników – były to wygodne widełki, które zapewniały nam udział służb porządkowych, ale wykraczały daleko poza nasze oczekiwania dotyczące frekwencji. Nie znałyśmy się wcześniej ani my, ani pozostałe współorganizatorki Ściany. Kiedy patrzyłyśmy na wydłużającą się listę osób deklarujących uczestnictwo na Facebooku, byłyśmy przekonane, że to typowa internetowa mania aktywności i wszędobylstwa. Nawał wydarzeń, na które jesteś zapraszany i w których biorą udział znajomi – albo przynajmniej twierdzą, że biorą – sprawia, że zaczynasz w myślach wydłużać dobę, zapełniać swój kalendarz na zakładkę, a potem nawet nie rejestrujesz, że większość z tych eventów minęła bez twojej świadomości. Sama biorę udział w trzydziestu wydarzeniach tygodniowo – to znaczy na fejsbuku.
Nie ma co udawać – organizowałyśmy się w popłochu. Faktycznie pracowała nas trójka. W tak krótkim czasie, przy braku jakiegokolwiek doświadczenia, nie dało się planować na chłodno. Kiedy okazywało się, że trzeba coś zrobić, należało to zrobić już. Tak, żeby było gotowe dziesięć minut temu. Istny haj organizatorski, który sprawiał, że chodziłyśmy jak w gorączce.
Czarny Poniedziałek zaczął się dla mnie w momencie, w którym jadąc na Nowogrodzką, zobaczyłam szpaler ludzi ubranych na czarno idących w tym samym kierunku. Pomyślałam sobie, że przynajmniej nie będziemy tam same. Pół godziny potem okazało się, że ludzie nie mieścili się na wydzielonym przez służby porządkowe obszarze. Oprócz Nowogrodzkiej zablokowałyśmy też wylot Koszykowej. Jazgot trąbek i syren ponoć było słychać przy placu Starynkiewicza. Podobno było około 1,5 tys osób. W środku tego my, z dwoma 25-watowymi megafonami, w morzu ludzi. Uczestnicy nas nie słyszeli, a mimo to odpowiadali. Ludzie zdzierali płuca przez trzy godziny, jakby wierząc, że da się tym sposobem wydmuchnąć prezesa Kaczyńskiego z siedziby jak jajko z wydmuszki.
Potem oglądałam zdjęcia z Placu Zamkowego, który był nabity po ostatni metr i pomyślałam sobie, że jedno jest pewne – tego nie będą mogli zlekceważyć. To jest po prostu zbyt wielki tłum, zbyt wiele kobiet i mężczyzn, by to zignorować czy wyśmiać, po prostu zaczęła się rewolucja.
I oczywiście okazało się, że się myliłam.
***
Strategia ośmieszania to nic nowego. Po 3 października nasłuchałam się, że jestem zmanipulowana i nie wiem, co czynię. Oprócz tego kobietę można nazwać brzydką i puszczalską, i chociaż ten mechanizm jest stary jak patriarchat, to nadal służy do kwestionowania wartości całego kobiecego życia. Z tego zderzenia mokrych marzeń o dziwce i wstydliwych snów o madonnie wychodzi maszkaron, kobieta – feministka. Jest rozwiązła (ale nie dla nas) i brzydka, więc nie mamy nawet na co popatrzeć. Jesteśmy zdeformowane, unurzane w szambie, pijane, ewentualnie chore na umyśle.
Okazało się nagle, że nie ma w przestrzeni publicznej przestrzeni do debaty, bo nasi adwersarze negują prawo zwolenników opcji pro choice do bycia partnerem w dyskusji w ogóle.
Okazało się nagle, że nie ma w przestrzeni publicznej przestrzeni do debaty, bo nasi adwersarze negują prawo zwolenników opcji pro choice do bycia partnerem w dyskusji w ogóle. Nazywanie nas mordercami – „argumentum ad hitlerum” – przestało być tak naprawdę wyrazem moralnej niezgody, stało się wytrychem do zwolnienia zwolenników zakazu aborcji z reguł cywilizowanej debaty, bowiem morderca jest kimś, komu można – i wedle systemu sprawiedliwości należy – odebrać pewne podstawowe prawa dla bezpieczeństwa społecznego. Mniejsza z tym, czy jest to pozbawienie wolności, czy zamiana dyskusji i argumentacji na plucie pod nogi.
Strajk Kobiet stał się więc okazją do medialnej jatki, wskutek której każda kobieta uczestnicząca w proteście nasłuchała się w ciągu miesiąca więcej o swojej kobiecości niż przez całe dotychczasowe życie. Nasłuchała się w taki sposób, w jaki zwykle dzieje się to w społeczeństwie patriarchalnym – od mężczyzn, w formie zakazu bądź oskarżenia.
I jeśli miałabym wskazać zapalnik kobiecego wkurwu, jaki obserwuję w mediach i wśród własnych znajomych, to jest to właśnie ta eksplozja zaborczości i poczucia władzy.
Okazało się, że nawet kobiety, które są matkami, są starsze, identyfikują się z prawicą i same nie zdecydowałyby się na przerwanie ciąży, nie mogą czuć się bezpieczne, bo i im się oberwie. Cały ten hejt jest agresywną próbą zdyskredytowania odmiennej opinii. Po raz pierwszy na skalę tak masową poznałyśmy w praktyce mechanizmy, o których czyta się w podręcznikach socjologii i psychologii. Przemoc – w tym przypadku głównie symboliczna – jako sposób utrzymania społecznego status quo. Internalizacja seksizmu. Uprzedmiotowienie kobiet. Nagle to wszystko wyszło na ulice i pierwsze strony gazet. A projekt ustawy, od którego się to zaczęło, wylądował w koszu z szybkością, która każe być pewną, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, mające na celu uspokojenie sytuacji i ponowne podjęcie tematu, gdy temperatura nastrojów społecznych wróci do normy. Potwierdza to ekspresowe, poza jakimikolwiek procedurami, przyjęcie ustawy „Za życiem”, przez wiele osób odebranej jako wstęp pod zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej.
***
Pozostało pytanie, co dalej. Wrocławska centrala Ogólnopolskiego Strajku Kobiet natychmiast wyznaczyła datę kolejnego strajku, zaledwie trzy tygodnie później, zapewne bojąc się ostudzenia zapału. Druga runda strajku odbyła się z liczebnością i rozgłosem ułamkowym w stosunku do rundy pierwszej. Padło pytanie dlaczego i odpowiedź wydaje się prosta – zapał jednak opadł, jednorazowa wielka mobilizacja w Czarny Poniedziałek była efektem dialektyki stanu wyjątkowego – my kobiety byłyśmy zagrożone w tym momencie, a sprawa miała się ważyć i rozwiązać w najbliższych dniach. To była nie tylko złość, ale i strach. Ponadto polski „kompromis” aborcyjny ma więcej zwolenników, niż mogłoby się wydawać osobom ze środowisk feministycznych czy lewicowych. Kiedy ten „kompromis” został uratowany, jego zwolenniczki poszły do domów.
Zobacz Sterniczki w Krytyce Politycznej:
Po drugiej rundzie strajku OSK nauczyło się jednego – walka o prawa kobiet, z naciskiem na prawa reprodukcyjne, jest dla nas przegrana, jeśli nie skupimy się na stworzeniu przestrzeni do merytorycznej debaty na ich temat. Wiedza o realiach „kompromisu” z 1993 roku jest nieznaczna. Świadomość tego, jak wygląda aborcja przeprowadzana w warunkach szpitalnych, jest słaba. Ludzie – nawet kobiety mające dzieci – nie wiedzą zbyt wiele o tym, jak wygląda rozwój płodu w łonie matki. A to jest wiedza kluczowa dla debaty o podłożu moralnym, bo pozwala w jakiś sposób dookreślić pojęcie „człowiek”. Katolicy rzadko znają stanowisko Kościoła katolickiego (nie Episkopatu Polski) na temat przerywania ciąży: koncepcja życia od poczęcia jest relatywnie nowa, została uznana przez Kościół katolicki w drugiej połowie XIX wieku. Dyskusja bez wspólnego punktu wyjścia, jakim jest medycznie sprawdzona wiedza o warunkach poczęcia i rozwoju ciąży, rozwoju płodu i warunkach przeprowadzania aborcji, wreszcie stanowisk autorytetów moralnych dla osób wierzących itd. – nie może być produktywna.
Dodatkowo szybko przekonałyśmy się, że nadal istnieje – niezależnie od opcji politycznej – tendencja do ograniczania sobie nawzajem wolnego wyboru.
Kiedy Natalia Przybysz wyznała, że usunęła ciążę, mimo że nie zagrażała jej życiu ani zdrowiu oraz nie była wynikiem czynu zagrożonego, wiele kobiet uczestniczących w czarnym proteście uznało, że ten wybór nie jest akceptowalnym wykorzystaniem wolności, której domagały się podczas strajku. Wolny wybór stał się hasłem wygodnym do wykorzystania na transparentach, ale niezgodnym z faktyczną tolerancją niektórych. Kilka dni po wywiadzie Przybysz napisałam na Facebooku, że może czas wyrzucić do kosza transparenty „Moje ciało, moja sprawa”, „Myślę, czuję, decyduję” czy „Wolny wybór” – jeśli tak naprawdę walczymy tylko o to spektrum możliwości, które jest dla nas wygodne. Ta kwestia nadal dzieli.
Aktualnie OSK Warszawa zamierza więc kłaść nacisk na akcje edukacyjne. Jeśli chcemy prowadzić dyskusję o liberalizacji prawa aborcyjnego, należy najpierw uczynić powszechną wiedzę o tym, dlaczego tzw. kompromis nie chroni ani kobiet, ani dzieci. Jeśli mamy zwalczać dyskurs środowisk anti-choice, potrzebujemy powszechnej świadomości procesów reprodukcyjnych i przebiegu ciąży. Przede wszystkim zaś potrzeba nam osób gotowych do codziennej pracy – właśnie z tego przekonania wziął się pomysł na akcję 27 listopada.
Kiermasz działań na rzecz kobiet ma pokazać, że w Polsce istnieje wiele prężnych, oddolnych organizacji prokobiecych. One teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebują rąk do pracy. Centrum Praw Kobiet w zeszłym roku nie otrzymało dotacji rządowych z wyjaśnieniem, że nie działa na rzecz wszystkich obywateli. Działalność na rzecz 90% ofiar przemocy domowej nie wystarczyła. Organizacje zajmujące się edukacją seksualną, jak Ponton, są nieustannie atakowane za rzekomą „seksualizację” nieletnich i promowanie dewiacji. Uświadomiłyśmy sobie – organizatorki Ściany Furii – że dla wielu osób barierą na drodze do działania szerszego niż uczestnictwo w demonstracjach jest pozorne zamknięcie tych organizacji. Wydaje się, że aby z nimi współdziałać, trzeba mieć jakiś specjalny wytrych, by się tam dostać. Jednocześnie ich nieobecność w mainstreamowych mediach sprawia, że wiele osób nawet nie wie nawet, że istnieją – że nie trzeba wyważać otwartych drzwi.
Pojawia się pytanie, czy ruch zrodzony w takich emocjach ma szansę rozwinąć się w konsekwentny, silny ruch społeczny, zdolny do wprowadzenia faktycznych zmian w świadomości społecznej. Według mnie już utworzenie realnych, a nie tylko wirtualnych grup skupionych na kontynuacji działania jest pozytywnym sygnałem. OSK jest jednak ruchem bardzo niejednolitym. Nie ma przywódczyni, jedynie mnóstwo komórek, działających w sposób mniej lub bardziej skoordynowany. Nie widzę przyszłości dla organizacji Ogólnopolski Strajk Kobiet. Spodziewam się raczej, że rozpadnie się i to szybko – na dziesiątki organizacji lokalnych, działających w poszczególnych miastach, odczarowujące demonizowane w Polsce słowo „feminizm”. Nie widzę przyszłości dla OSK, ale jak najbardziej widzę ją dla tego, co OSK zapoczątkowało i co dzisiaj działa jeszcze pod jego szyldem.
Kiedy to piszę, końca dobiega akcja zbierania podpisów pod petycją Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Krytykowana przez wiele osób za zbyt szerokie postulaty ze zbyt wielu dziedzin jest tak naprawdę wyrazem tego, jak ogromna praca nas czeka. Łamanie praw kobiet to nie tylko działania ograniczające prawa reprodukcyjne. To zaniechanie działań antyprzemocowych, brak dostępu do opieki lekarskiej, do antykoncepcji. Petycja nie jest inicjatywą ustawodawczą – stanowi przede wszystkim manifest spraw i problemów, którymi Strajk Kobiet pragnie się zajmować – i zwraca uwagę rządzącym, że są to kwestie nieuporządkowane.
28 listopada, dzień po Kiermaszu Działań na Rzecz Kobiet podpisy trafią do Sejmu.
Nie wiem, czy fakt, że sto lat po uzyskaniu przez Polki pełni praw wyborczych wciąż zakładamy kolejne komitety, jest bardziej śmieszny, czy straszny.
Zapraszam was pod Belweder w południe 27 listopada. Wydarzenie Siła Kobiet – Idziemy po nasze prawa nie jest kolejną demonstracją. Jest działaniem o charakterze pozytywnym. Nie będziemy demonstrować przeciw, a działać w imię czegoś. Kiermasz, który rozpocznie się pod sejmem o 12.30 to nasz pomysł na mobilizację do dalszego działania.
**Dziennik Opinii nr 331/2016 (1531)