Kraj

Sierakowski w „Polityce”: Peronizm dla klasy średniej

Jeśli PiS będzie dalej szedł w tym tempie, to Orban niedługo zacznie obiecywać Warszawę w Budapeszcie.

Jedni są zaskoczeni, a drudzy wkurzeni na tych zaskoczonych, że tak się dali oszukać. Wszyscy zastanawiają się, co PiS zrobi dalej: sam się zatrzyma, zatrzyma go opozycja, a może ruszą się w końcu obywatele. Nie zapowiada się, żeby którakolwiek z tych możliwości miała się w przewidywalnej przyszłości ziścić.

Opozycja zaczęła tak słabo, że zastępują ją media, alarmując że podważany jest porządek prawny państwa i takie reguły demokracji jak wolność słowa, parlamentarna kontrola nad służbami czy prawo łaski. Władza częściej atakuje dziennikarzy i publicystów niż polityków przeciwnej opcji. I sama zabiera się za przejęcie mediów publicznych, a jej politycy i kibicie przekrzykują się w propozycjach kogo należy wyrzucić, komu odebrać reklamy spółek skarbu państwa albo dotację, a którzy z niepokornych dostaną teraz najwięcej, bo są najbliżej prezesa. Godzi ich wszystkich wiara, że starczyć powinno dla wszystkich.

Jedyna nadzieja w… PiS

Na razie wygląda na to, że głównym zagrożeniem dla formacji Jarosława Kaczyńskiego jest on sam. Tajną bronią opozycji jest sam PiS. Można Kaczyńskiemu dać wszystkie nagrody za umiejętności taktyczne i strategiczne w polityce, a największą za cierpliwość, ale nie sposób wyróżnić go za zdolność unikania konfliktów, rozłamów, kryzysów gabinetowych, psucia relacji międzynarodowych i sporów z wpływowymi środowiskami prawników, lekarzy, przedsiębiorców czy związków zawodowych.

Kariera Kaczyńskiego to zbiór wszystkich możliwych konfliktów, jakie może wywołać polityk, najczęściej zupełnie bezsensownych i w konsekwencji samobójczych. Najlepszym przykładem sam rozpad koalicji PiS-LPR-Samoobrona i utrata władzy raptem po dwóch latach rządzenia. Dokonały tego orły Kaczyńskiego, prowadzone przez Mariusza Kamińskiego, preparując poprzez prowokację „aferę gruntową”. Ministrowie Macierewicz, Waszczykowski, Ziobro albo Gowin też nie są gołąbkami pokoju. Sam postanowił dopisać się jeszcze do tego zbioru wicepremier i minister kultury Piotr Gliński.

Ale to nie znaczy, że sprawę z PiS-em mamy albo zupełnie przegraną, albo wygraną i wystarczy dać się politykom Kaczyńskiego wyhasać, a wyborcy z opozycją zaraz znowu zagonią ich do kąta. Sukces Kaczyńskiego lepiej potraktować jako polityczny błąd o bardzo konkretnych przyczynach.

Kto się boi PiS

W tym miejscu pada zazwyczaj pytanie: co zwykłego obywatela może obchodzić Trybunał Konstytucyjny albo służby specjalne? Nigdy czegoś takiego na oczy nie widział i nie zobaczy. Dlaczego więc miałby się czegokolwiek bać? Oczywiście, może przyjść taki moment, że i zwykły obywatel odczuje konsekwencje zamachu na demokrację, ale to wtedy się będzie martwił. Zresztą nawet wtedy wcale nie musi tego odczuć. Jak na co dzień Kowalski korzysta z wolności słowa albo wolności twórczej? Albo co mu szkodzi, że władza pokona opozycję, wykorzystując do tego TK i służby? To będzie przynajmniej spokój w sejmie i polityce. W żadnym parlamencie nie odnoszono się do siebie tak grzecznie i elegancko, jak w peerelowskim. Gdyby tylko nie szwankowała gospodarka i można było prywatnie robić to, co się chce, to czy nie byłby to system lepszy od demokracji?

A jeśli ktoś dobrze rządzi, to czy nie jest większości z nas wszystko jedno, kto? Rosjanie, Turcy albo Węgrzy nie są mniej szczęśliwi od Polaków. Obliczając szanse demokracji dodajmy, że gospodarczo najlepiej rozwijają się dziś państwa łączące kapitalizm z autorytaryzmem, takie jak Chiny albo Turcja.

Taki system lepszy od demokracji nazywa się: podwyżka. W historii przekupiono już niejedną demokrację, wliczając to naszą demokrację szlachecką. Liberum veto nie było darmową usługą.

Każdy Polak zdążył już odpowiedzieć sobie na pytanie: ile wart jest mój głos w czterdziestomilionowym morzu demokracji? Czy pójdę zagłosować, czy nie, wynik wyborów będzie dokładnie taki sam. Każda partia dostanie dokładnie tyle miejsc w parlamencie, ile dostałaby, gdybym został w domu. Tak naprawdę bardzo trudno tę prawdę obalić. Da się oczywiście, ale proces wyjaśniania jest zbyt skomplikowany, żeby wydał się atrakcyjniejszy niż 500 złotych. Po co więc głosować na partię demokracji, jeśli partia pięciuset złotych może skokowo poprawić moje życie?

Ludziom pieniądze się należały

Skokowo? Tak, właśnie. Zacznijmy od tego, że średnia pensja w Polsce nie istnieje. Albo inaczej: istnieje jako ściema. Musi irytować zdecydowaną większość społeczeństwa, bo wprowadza przykre nieporozumienie. Średnia – myślimy sobie, słuchając cyklicznie podawanych danych o gospodarce – to znaczy, że tyle mniej więcej powinniśmy zarabiać. A zarabiamy mniej, bo niewiele ponad 2 tys. – to jest najczęściej wypłacana pensja w Polsce. Władza i podległe jej instytucje publiczne mogłyby w końcu podawać jako główny wskaźnik medianę (to jest ta liczba, od której więcej zarabia połowa z nas, a mniej druga połowa), albo właśnie dominantę, czyli wysokość pensji, którą najczęściej zarabiamy.

Tymczasem nie jest to nawet publikowane corocznie. GUS ostatni raz takie wyliczenie podał za 2012 r. Wówczas średnie wynagrodzenie brutto wyniosło 3.9 tys. Mediana już znacznie niżej, bo 3.1 tys., a dominanta jedynie 2.2 tys. I ta ostatnia liczba to są realne zarobki Polaków, jeśli chcemy uogólniać (a temu służy przecież podawanie statystyki średniej). Co miesiąc więc oszukujemy trzy czwarte Polaków (tyle mniej więcej zarabia poniżej średniej), i to aż o połowę. Ludzie pytają się samych siebie: dlaczego mi idzie gorzej, gdy reszcie znacznie lepiej? W gospodarce opartej na promowanej wszędzie konkurencji obywatele wyrzucają to sobie najczęściej z poczuciem wstydu, co wywołuje frustrację i jest paliwem dla populizmu. Politycy natomiast powinni zadawać sobie pytanie, czy 2.2 tys. (a nie czy 3.9 tys.) to jest godziwe wynagrodzenie?

Ale najważniejsze pytanie dla wyjaśnienia obecnej sytuacji w Polsce brzmi: jak życie wyborcy zmieni się, gdy do takiej pensji władza dołoży mu 500 albo i 1000 złotych? To jest rewolucja. PiS okazało się partią rewolucyjną. I wszystkie pozostałe partie powinny to przemyśleć.

Cud gospodarczy” Platformy

Relacjonując wynik wyborów, media zagraniczne zachodziły w głowę, jak to się stało, że straciła władzę partia, której kraj przez dwie kadencje jej rządów rozwijał się najszybciej w całym OECD. W latach 2008–14 wzrost PKB wyniósł aż 23,8 proc. Deficyt spadł z 8 do mniej niż 3 proc. i bezrobocie do jednocyfrowej wysokości (obecnie 9.6 proc.). Czyżby powodzenie gospodarcze kraju nie przekładało się na szczęście Polaków? Na to hasło, pojawia się zazwyczaj prof. Janusz Czapiński ze swoją „diagnozą społeczną” w ręku i zapewnia nas, że jesteśmy najbardziej zadowoleni w historii. Ponad 80 proc. z nas powinna skakać do góry ze szczęścia: „Z naszych najnowszych badań wynika, że zamożność wszystkich grup społecznych szybko rośnie. Polacy jeszcze tak zadowoleni z życia nie byli”. Tylko po co w takim razie zmieniamy władzę?

Równie często jak prof. Czapiński w takich sytuacjach pojawia się współczynnik Giniego, który mierzy wspomniane nierówności. Za rządów PO… spadł. Wynosi dziś 28.5, a w 2005 r. to było 35.6 (im niższy tym mniejsze nierówności). Wygląda na to, że dzięki Platformie Obywatelskiej mamy mniejsze nierówności niż średnia unijna. Niestety, ten żelazny argument w ręku każdego liberalnego ekonomisty jest najprawdopodobniej nieprawdziwy.

Bardziej wiarygodnie dane świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Są one niestety bardzo słabo znane i dopiero od niedawna. Mowa o obliczeniach nierówności dochodowych zrobionych inną, znacznie bliższą rzeczywistości metodą, przez dra hab. Marka Kośnego z UE we Wrocławiu oraz o właśnie opublikowanym raporcie NBP. Razem wywracają one do góry nogami to, co dotąd obowiązywało w sferze publicznej na ten tak istotny społecznie temat. Jeśli to prawda, to politycy dotąd poruszali się na ślepo.

GUS bada nierówności na podstawie danych z ankiet gospodarstw domowych, tymczasem badacz z Wrocławia zastosował do pomiaru nierówności dane z zeznań podatkowych i obliczył współczynnik Giniego dla województwa dolnośląskiego. W ten sposób odpadł błąd wynikający z tego, że bogaci znacznie mniej chętnie odpowiadają na ankiety niż biedniejsi.

Okazało się, że żyjemy w zupełnej nieświadomości. Na Dolnym Śląsku ten współczynnik wynosi nie 0.33, ale aż 0.53, a to – jeśli podobnie jest w całym kraju – przenosi nas do kategorii państw o najwyższych nierównościach społecznych w Europie i na Zachodzie.

Jeśli zestawić te dane z ostatnio opublikowanym pierwszym takim w Polsce badaniem NBP, na wielkiej próbie 7 tys. gospodarstw domowych, to otrzymamy potwierdzenie tej brutalnej prawdy o Polsce: „10 proc. najbardziej zasobnych gospodarstw domowych posiada 37 proc. całkowitego majątku netto, podczas gdy majątek (netto) 20 proc. najmniej zasobnych gospodarstw stanowi jedynie niewielką część (1 proc.) całego majątku gospodarstw domowych. Zróżnicowanie majątku jest w Polsce większe niż w przypadku dochodów [NBP odnosi się do danych ankietowych GUS – przyp. aut.], o czym świadczy wyższa wartość współczynnika Giniego dla majątku netto (58 proc.) niż dla dochodu (38 proc.)”. A więc obserwujemy podobną różnicę do odkrytej przez Marka Kośnego.

Kara PiS-owska się nam należała?

PiS okazuje się więc karą za grzechy transformacji gospodarczej. Ale to nie znaczy, że należy ją z pokorą przyjąć. Populizm do złudzenia może przypominać lewicę, ale lewicą nie jest i prezentuje swoje obietnice socjalne nie dlatego, że tak bardzo chce ulżyć Polakom (o czym świadczyły poprzednie skrajnie neoliberalne rządy Kaczyńskiego), ale zająć się sądami, służbami, spółkami skarbu państwa i kulturą. Wyborcy idą za pieniędzmi, a PiS chce je wymienić na prawo do decydowania o naszej tożsamości. To nie znaczy, że Polacy nic nie dostaną. Ale mylą się ci – także na lewicy – którzy sądzą, że PiS pomoże elektoratowi socjalnemu. Jego najważniejszy program +500 ominie 150 tys. najbiedniejszych rodzin (tracąc prawo do pomocy społecznej wyjdą na zero) i śladowo pomoże 190 tys. następnym. A zamiast dać biednym, będzie dokładał pieniądze najbogatszym.

Wygląda na to, że PiS chce tu zbudować peronizm dla klasy średniej. A to jest właśnie model przetestowany przez Viktora Orbana.

**

Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka”.

**Dziennik Opinii nr 346/2015 (1130)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij