Każde społeczeństwo ma swój rytm, więc nie zajmujmy się wymuszaniem przeprosin.
Dekadę temu, z okazji 60. rocznicy zbrodni na Wołyniu, opisałem na łamach ”Gazety” (Chcemy innej historii) dwie szkoły w polskiej historiografii zajmujące się stosunkami polsko-ukraińskimi. Jedną, która poszukuje prawdy historycznej konfrontacyjnie, oferując Ukraińcom zamiast zaproszenia do rozmowy jednostronne ultimatum. I drugą, skupioną na mozolnej pracy historyka, której wyniki dyskutuje się z ukraińskimi historykami, podpisując na koniec bez emocji protokół rozbieżności. Nie ukrywając sekundowania drugiej z opisanych szkół, stwierdziłem z żalem, że mimo wszystkich różnic oba podejścia zamykają pamięć zbiorową w narodowym podziale. A podział narodowy jest przecież tym pierwszym poruszycielem, który na końcu wyprawia ofiary na tamten świat w takich zbrodniach jak wołyńska. […]
Po pierwsze, odrzuca mnie fetysz porównywania zbrodni. Matematyka ofiar to rzemiosło moralnie podejrzane. Kiedy czytam, że „nie można stawiać znaku równości…”, budzi się we mnie sprzeciw. Polskie ofiary to w zdecydowanej mierze cywile, w tym dzieci, kobiety, staruszkowie, co unieważnia głosy niektórych ukraińskich historyków, że to było starcie sił zbrojnych albo zrozumiała reakcja na politykę II RP. Ale jeśli w odwecie ginie ukraińskie dziecko, to nie ma znaczenia, kto był pierwszy, a kto reagował.
Po drugie, nie nazywałbym ukraińskich zbrodni terminem „ludobójstwo”. Przychylam się tu do argumentacji socjologa Lecha Nijakowskiego, autora książki Rozkosz zemsty, który przypomina, że w ludobójstwie sprawcom nie chodzi o terytorium, bogactwa albo władzę – tylko o zagładę, zupełną lub częściową, wybranej kategorii ludzi.
Gdyby banderowcom chodziło o ludobójstwo, za każdym razem przeciwdziałaliby ucieczkom Polaków.
Zamiast wzbudzać strach, ukrywaliby przed ludnością zamiary wymordowania maksymalnej liczby Polaków. A ich celem nie byłaby wygrana w przewidywanym plebiscycie po zakończeniu wojny, ale po prostu zagłada narodu polskiego.
Po trzecie, uważam, że nie warto zarzucać Ukraińcom braku odpowiedniego zaangażowania w rozliczanie własnych win. Nie wiem, skąd historycy biorą skalę „matematyki win”, podobnie nie wiem, czym kierują się przy ocenie dynamiki rozliczeń.
Ciekawe, że tak wiele energii włożono w spory pojęciowe dotyczące tego, czym w istocie były zbrodnie na Wołyniu. A dotąd nie zrewidowano słownika opisującego historię I i II Rzeczypospolitej, które w polsko-ukraińskim wymiarze były po prostu zaborami.
Owszem, owszem, Polska była państwem zaborcą. Kto w Polsce ma tę świadomość?
I czy ktokolwiek rozważa przeprosiny? Widać każde społeczeństwo ma swój rytm, więc nie zajmujmy się wymuszaniem przeprosin lub poganianiem Ukraińców do rozliczenia się z własnych win, bo to ani dobre, ani skuteczne.
Czytaj cały tekst Sławomira Sierakowskiego w „Gazecie Wyborczej”
Czytaj także:
Lech Nijakowski: Ludobójstwo nasze powszednie