Kraj

Romantyczny bunt woli przeciw nauce w Smoleńsku

Rozmowa z Marci Shore.

Michał Sutowski: Czy historyk może przewidywać przyszłość? A jeśli tak, to czy powinien próbować?

Marci Shore: Nie, niestety – a może na szczęście – historyk nie może przewidywać przyszłości, chociaż z reguły każdy dziennikarz się tego domaga: a co będzie jutro? W najlepszym przypadku możemy mu wyjaśnić, co było wczoraj, albo co było sto lat temu, oczywiście pod warunkiem, że mamy do dyspozycji odpowiednio liczne źródła i odpowiednio krytyczne, przenikliwe podejście do tych źródeł. Co prawda mój mąż, Tim Snyder, czasami lubi wejść w rolę proroka, bo czuje, że ma do tego instynkt – i faktycznie go ma – ale nie jestem przekonana, że to jest instynkt historyka jako takiego, raczej obserwatora politycznego, który potrafi rozpoznać pewne złożone struktury i zestawienia. Ja tego instynktu nie mam.

Czyli jako historycy w sprawach współczesnych nie możecie nam pomóc?

Tego nie mówiłam. Możemy pomóc, nawet nie będąc prorokami, bo przecież historia pozwala nam zrozumieć, jakie możliwości są otwarte czy dostępne w danej sytuacji. Oczywiście, historia nigdy się nie powtarza dosłownie, ale na pewne fale wydarzeń, momenty dziejowe, nastroje epoki – jako historycy jesteśmy często bardziej od innych wrażliwi. To znaczy: wiemy, że niektóre momenty historyczne otwierają pewną paletę możliwości i my z doświadczenia orientujemy się, jakie są te możliwości.

A jaka epoka w historii mówi nam najwięcej o możliwościach na dziś?

Patrząc na Donalda Trumpa i kampanię wyborczą mam poczucie, że znowu znajdujemy się w późnoweimarskich Niemczech, czyli w latach 30. Chodzi o powrót rządów „motłochu” w rozumieniu Hanny Arendt z Korzeni totalitaryzmu: motłoch wchodzi na scenę publiczną, a burżuazja wręcz cieszy się z obnażenia swej własnej hipokryzji. Z tego obnażenia, jak w Operze za trzy grosze Brechta, wszyscy się śmieją, ale każdy z innego powodu…

Słowem „motłoch” często stygmatyzuje się zwykłych ludzi, bo ich zachowanie czy poglądy nie odpowiadają naszym oczekiwaniom. Może przez to, co mówisz, przemawia zwykły strach przed masami, przed ludem w polityce?

Nie, Arendt wyraźnie odróżnia te pojęcia. Pisze dokładnie tak: „Motłoch jest przede wszystkim grupą, w której reprezentowane są wyrzutki wszystkich klas. Dlatego tak łatwo pomylić go z ludem, który również obejmuje wszystkie warstwy społeczeństwa. Podczas gdy lud we wszystkich wielkich rewolucjach walczy o prawdziwą reprezentację, to motłoch będzie się zawsze domagał «silnego człowieka», «wielkiego przywódcy», ponieważ nienawidzi społeczeństwa, które go odtrąciło, i parlamentu, w którym nie jest reprezentowany”. Dla Arendt „motłoch” jest mroczną drugą stroną, czyli alter ego burżuazji: jedni doznają poczucia radosnego, ekstatycznego wyzwolenia na zasadzie „nie ma reguł”, a drudzy gotowi są zapłacić choćby cenę końca cywilizacji za zabawę, gdy oglądają obnażenie własnej hipokryzji.

A jak to wszystko ma się do Trumpa?

Większość zwolenników Trumpa lubi go ze względu na jego rzekome: „prawdziwość” albo „prawdomówność”, czyli jego szczerość, bezpośredniość czy autentyczność.

To jednak oczywiście nieporozumienie o tyle, że to, co oni przez „prawdziwość” albo „prawdomówność” rozumieją, nie ma żadnego związku z prawdą empiryczną. Zresztą między tym, co Trump mówi, a prawdą empiryczną też nie ma żadnego związku. Był nawet taki felieton satyryczny w„New Yorkerze”fact-checker próbujący weryfikować prawdziwość wypowiedzi kandydatów republikańskich w czasie debaty wyborczej trafia do szpitala z powodu wyczerpania…

Żyjemy, jak pokazuje choćby Peter Pomerantsew, w epoce „po prawdzie empirycznej” („post-factual world”): mało kogo w ogóle obchodzi brak związku między czyjąś wypowiedzią a prawdą empiryczną.

Jednak coś w tym wrażeniu „prawdziwości” czy „prawdomówności” Trumpa rzeczywiście jest: tym, co tak dużo ludzi odczuwa jako jego prawdziwość albo szczerość jest odrzucenie przez Trumpa kulturowej represji, co można traktować jako swego rodzaju wyzwolenie.

Wyzwolenie przez możliwość gadania dowolnych bzdur?

Trzeba tu wrócić do Freuda, do Kultury jako źródła cierpień: warunkiem cywilizacji jest represja. Musimy stłumić swe instynkty i sublimować popędy na jej rzecz. A z tego powodu jesteśmy skazani na nieszczęście. Jednak nie ma wyjścia: alternatywą jest barbarzyństwo. Trump odrzuca kulturową represję i ludzie się cieszą, bo czują się przez to wyzwoleni. To jest tak jak u Dostojewskiego: wsio pozwoleno, wszystko wolno.

Czują się wyzwoleni, ale od czego konkretnie? Od „terroru poprawności politycznej”?

Tak, ale nie tylko. Też na przykład od takiej zasady, że jak facet patrzy na kobietę, to nie mówi publicznie, że fajnie byłoby ją zgwałcić – nawet jeśli taka fantazja naprawdę by mu przyszła do głowy. Nie mówić tego, to warunek cywilizacji: pewne rzeczy powinny zostać tylko w głowie, a nawet tylko w nieświadomości. Trump mówi na głos to, co po prostu powinno być ukryte.

A dlaczego akurat teraz ludzie to kupują? Taki kandydat jeszcze kilka lat temu nie miałby w USA szans. Zresztą nie tylko w USA – w Wielkiej Brytanii ludzie kupili opowieść o 350 milionach funtów tygodniowo, które po Brexicie popłynąć miały do brytyjskiej służby zdrowia zamiast do rumuńskich rolników.

W USA ten rozbrat z prawdą empiryczną także nie zaczął się wczoraj – Republikanie już za Busha uznali, że globalne ocieplenie to jakiś wymysł naukowców, których przekupiła zielona oligarchia i ekokomuniści. A o popularność takiego kandydata jak Trump najłatwiej wówczas, gdy jest mało stabilności, kiedy świat wydaje się kruchy. Niepewność co do rezultatów naszych wyborów z 2000 roku, gdy Bush wygrał (albo nie wygrał, wciąż nie wiadomo) o włos z Alem Gorem, odegrała tu wielką rolę: wtedy chyba po raz pierwszy tak dużo, być może nawet większość, Amerykanów zdała sobie sprawę, że u nas w USA może się zdarzyć wyborcze oszustwo. A to znaczy, że nie można mieć pełnego zaufania do podstawowej instycji naszej demokracji. To był ogromny przełom w amerykańskiej świadomości, nawet jeżeli nie od razu to wtedy zauważano. Potem, 11 września, doszło jeszcze przerażające poczucie narażenia na niebezpieczeństwo, poczucie, że nastąpił koniec końca Zimnej Wojny. Już sam 11 września był katastrofą, a do tego jeszcze doszła druga katastrofa, że to akurat Bush w tym momencie był naszym prezydentem. A później było jeszcze kłamstwo jego administracji o broni masowej zagłady rzekomo posiadanej przez Saddama Husajna, katastrofalna wojna w Iraku, itd.

Bush na pewno nie pomógł wiarygodności zachodnich demokracji. Ale czy to naprawdę znaczy, że wszystkie instytucje naszego świata – jego polityka, kultura – chylą się ku upadkowi?

Kruchość liberalizmu widać prawie wszędzie. Cała heglowska teoria Fukuyamy, jakobyśmy nieuchronnie zmierzali w kierunku liberalnej demokracji, to było złudzenie z czasów końca zimnej wojny.

Kruchość liberalizmu widać prawie wszędzie. Cała heglowska teoria Fukuyamy, jakobyśmy nieuchronnie zmierzali w kierunku liberalnej demokracji, to było złudzenie z czasów końca zimnej wojny. Błędne na całej linii, bo historia nigdy nie ma końca ani nie płynie w określonym kierunku, ale przede wszystkim dlatego, że liberalizm jest bardzo kruchą ideą. Nie doceniamy tej kruchości, bo nie pamiętamy, że liberalizm pochodzi z oświecenia i jego przesłanki, że człowiek jest rozumny. Że jest w stanie coraz lepiej rozumieć otaczający go świat poprzez wiedzę empiryczną, a także że poprzez ten rozum i wiedzę będzie w stanie go poprawiać, ulepszać. Liberalizm i liberalna demokracja to polityczna kodyfikacja tej filozofii, ale jej główna przesłanka o ludzkiej racjonalności jest błędna. Zresztą z buntem przeciw rozumowi i przeciwko Kryształowemu Pałacowi zachodniej racjonalności mieliśmy do czynienia już półtora wieku temu, jak opisał to Dostojewski w Notatkach z podziemia. Romantycy XIX wieku przeciwstawili maksymie cogito ergo sum Kartezjusza swoje volo ergo sum Rozum rozumem, ale mamy jeszcze wolę i mamy resentymenty. A dziś do romantycznego buntu woli przeciw rozumowi doszła jeszcze postmodernistyczna wizją końca prawdy empirycznej.

U romantyków horyzontem docelowym była autonomia jednostki, a w imię czego opór cywilizacji stawia Donald Trump?

W imię niego samego, to jest patologiczny przypadek narcyzmu – Trump wierzy tylko w Trumpa, najlepiej odnalazłby się w jakimś wielkim, jednoosobowym teatrze. Tam nie ma żadnej idei ani ideału. Tym on się chyba różni od Jarosława Kaczyńskiego, bo Kaczyński ma jednak jakieś poglądy – chociaż podobnie jak Trump, Kaczyński, nawet zapewne sam nie będąc rasistą, otwiera drzwi rasizmowi i przemocy. Widać to na przykład po tym, że nasz kolega-historyk, profesor Jerzy Kochanowski został niedawno pobity w warszawskim tramwaju za to, że rozmawiał z kolegą z Niemiec po niemiecku, a motorniczy tramwaju odmawiał wezwania policji…

Ale wracając do tematu romantyzmu: w Smoleńsku też mieliśmy romantyczny bunt woli przeciw nauce: czytając zapisy z kabiny pilotów widzimy wyraźnie, że piloci nie chcieli lądować, widzieli, że nie ma warunków, że pogoda jest zła.

Ale wracając do tematu romantyzmu: w Smoleńsku też mieliśmy romantyczny bunt woli przeciw nauce: czytając zapisy z kabiny pilotów widzimy wyraźnie, że piloci nie chcieli lądować, widzieli, że nie ma warunków, że pogoda jest zła. Ale przecież to przywódcy Polski lecieli do Smoleńska na rocznicę zbrodni katyńskiej, symbolicznej dla Polaków, więc oni po prostu musieli wylądować na czas. I nie było w tym żadnej „złej wiary”, tylko odrzucenie nakazów nauki i techniczno-racjonalnych procedur w imię romantycznie pojmowanej woli: bo to ma przecież symboliczne, niemal duchowe znaczenie, żebyśmy tam byli i wylądowali o czasie i na miejscu. A nie spóźnieni w Mińsku czy Witebsku. I żadne zimne procedury nie mają wtedy wstępu.

Mówiłaś na początku, że to wszystko przypomina lata 30. Ale czy bardziej adekwatną analogią nie byłby rok 1913-14? Wyszła cała masa książek na ten temat – od Wyniosłej wieży Barbary Tuchman po 1913. Rok przed burzą Floriana Illiesa – które sugerują, że do opisu dzisiejszego świata bardziej przystaje analogia schyłkowej Belle époque.

To był świat działający w warunkach imperium. Owszem, były silne ruchy narodowe, ale nikt nie wiedział, co to naprawdę znaczy: zupełnie nowa mapa świata z państwami narodowymi. Mapa wersalska to był wielki, liberalny eksperyment, ale w pewnym sensie niewczesny. To była bowiem próba połączenia liberalizmu z narodowością, trochę w duchu rewolucji 1848 roku. Tylko że tamten moment historyczny już minął, a eksperyment i tak wykonano. W efekcie państwa narodowe powstały, ale bez silnego liberalnego centrum i szybko doszło do skrajnej polaryzacji lewicy i prawicy, bez żadnego ośrodka czy punktu stabilności.

Ale po I wojnie światowej jeszcze chyba wierzono w wielkie projekty i w wielkie zmiany.

Lata 20. to czas pustki po upadłym porządku, wszystko wydaje się nowe i nieznane, a stare wartości przekreślone, co widać od poezji po refleksję polityczną. W takiej atmosferze tworzy się poczucie wielkich możliwości: ekstatyczne i przerażające naraz. Ale w latach 30. jest już zupełnie inaczej: o ile wczesny Aleksander Wat i polscy poeci futuryści mają poczucie, że nie ma nic danego, żadnej pewności ani oczywistości, więc wszystko jest możliwe, o tyle u Miłosza i żagarystów w Wilnie dają się już odczuć namacalne zagrożenia, a nie jakaś nihilistyczna pustka. W tym sensie nihilizm, przypadkowość i nieznośna, wielka pustka ustępują przekonaniu o nadchodzącej apokalipsie. Ta świadomość skali możliwej katastrofy najbardziej chyba odróżnia epokę Weimaru od czasów sprzed Wielkiej Wojny: w 1914 roku nikt nie miał pojęcia, że hekatomba na taką skalę jest możliwa. I Wilhelm, i Franciszek Józef chcieli wygrać efektownie wojnę w stylu XIX wieku, natomiast nie spodziewali się wojny totalnej, która zniszczy cały ich świat i która każe tworzyć nową mapę.

W latach 30. już rozumiano, co kolejna Wielka Wojna może przynieść?

Premier Chamberlain uważał, że jego moralny obowiązek, to uniknąć powtórki – bo po zamachu w Sarajewie wszyscy aż nazbyt rwali się do boju. Natomiast wśród intelektualistów dominowała świadomość, że coś strasznego naprawdę nadchodzi, ale nie mamy instrumentów, by to powstrzymać. Wystarczy poczytać felietony Antoniego Słonimskiego z drugiej połowy lat 30.

Czy dziś jest podobnie? Katastrofizm jest dziś modny, a zarazem nikt nie ma dobrego pomysłu, jak ten chaos ogarnąć.

Ja na pewno mam poczucie nadchodzącej katastrofy i uważam, że ludzie nie zdają sobie sprawy, do czego może dojść, jeśli Trump wygra w USA wybory. To będzie koniec liberalizmu, koniec demokracji, i niewykluczone, koniec cywilizacji w ogóle. Wyobraź sobie, że to Trump by miał ostateczną kontrolę nad bombą atomową…

Ale właściwie dlaczego? Przecież nawet prezydent USA nie jest wszechmocny. Demokracja możę się chyba obronić nawet przed szaleńcem u władzy, macie swoje „hamulce i równowagę”…

My w USA właściwie już mamy oligarchię, bo po orzeczeniu Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United, które pozwoliło na przepływ dowolnej wielkości sum pieniędzy na kampanię wyborczą, można u nas praktycznie kupić wybory. Ta decyzja Sądu Najwyższego z 2010 roku była fatalna. Chciałabym wierzyć, że instytucje demokratyczne są tak potężne, żebyśmy mogli się obronić przed takim prezydentem, ale już nie mam do nich zaufania.

Ale skoro i tak u was panuje oligarchia, to Trump może być bez znaczenia. Co to za nowa jakość?

Nowość jest przynajmniej częsciowo związana z tym, że przeżywamy dzisiaj po obu stronach Atlantyku kryzys odpowiedzialności. Trump jest w stanie zrobić cokolwiek, a zarazem nie ma poczucia odpowiedzialności za swoje słowa i czyny. Mówiłam już o tym, że on nie traktuje serio tego, co sam mówi, ale też nie traktuje serio życia innych ludzi – ani życiowych konsekwencji swych słów jak np. wtedy, gdy opowiadał o szczepieniach jako o spisku liberalnej elity. Jak to zwykle u niego zaczynając od „ludzie mówią, że…”. Szlag mnie trafił, bo miliony tego słuchały, w efekcie jego słów ileś tysięcy rodziców może nie zaszczepić swoich dzieci, a ileś z nich wskutek tego umrze… On broni też za wszelką cenę tzw. drugiej poprawki, tej na temat noszenia broni. I tą metodą wzmaga tylko naszą bezsilność wobec takich masakr jak w Sandy Hook czyli w Orlando – w USA byle wariat może kupić broń automatyczną, bo NRA, czyli Narodowe Zrzeszenie Strzeleckie kupiło sobie naszą władzę. Orlando jest dużym miastem, dużo jest w nim policjantów, a jednak cała policja była godzinami bezradna wobec tego wariata, bo posiadał broń automatyczną.

A jeśli cała policja jest bezradna wobec jednego wariata, to już nie mamy państwa prawa.

Ta druga poprawka, prawo do noszenia broni – to wszystko „w imię wolności”?

Oraz w imię teorii powszechnego odstraszania, tzn. że jak każdy będzie nosił broń, to każdy będzie bezpieczny. Trochę jak z odstraszaniem nuklearnym, tylko że w czasie zimnej wojny była ograniczona liczba dość racjonalnych aktorów… To też jest wyraz braku wiary w prawdę empiryczną, bo im więcej broni w społeczeństwie, tym więcej ludzi zostaje postrzelonych bądź zginie. To wszystko wiadomo od dawna, amerykańskie uniwersytety, najlepsze chyba na świecie –stwierdziły to jednoznacznie. Nie ma tu żadnej tajemnicy, nie brakuje badań empirycznych na ten temat – jest ich całe mnóstwo – ale polityków to nie obchodzi.

A może ludzie mają powody nie wierzyć ekspertom, uniwersytetom, autorytetom? Nie mówię o sprawie broni, ale o tym, że różni eksperci wielokrotnie służyli interesom możnych i legitymizacji władzy, a nie nauce…

Wyborcy Trumpa to głównie ci przegrani i to, jak im się życie ułożyło jest często głęboko niesprawiedliwe. Ale pod Trumpem życie im się nie polepszy, wręcz przeciwnie.

OK, ale przyjmując optymistycznie, że Trump jednak nie wygra – co należałoby zrobić, żeby ludzi odwieść od takich idei politycznych?

Trzeba ustalić podstawowe, gwarantowane ze środków publicznych standardy warunków życia, przynajmniej dla dzieci, które powinny mieć np. stuprocentowy dostęp do ubezpieczenia zdrowotnego. U nas niektóre dzieci w ogóle nie chodzą do lekarzy, często trafiają pod opiekę dopiero w ostatnim momencie, kiedy jest już za późno. Szpitalne oddziały ratunkowe są przepełnione ludźmi, którzy nie powinni byli tam się znaleźć, bo powinni byli normalnie trafić do lekarza w odpowiednim momencie. Ale ponieważ szpitalne oddziały ratunkowe są jedynym miejscem, gdzie lekarze muszą przyjąć pacjentów nawet bez ubezpieczenia i bez pieniędzy, to są przepełnione. Tak samo potrzebne jest finansowanie publiczne porządnej szkoły dla wszystkich – obecnie szkoły fundowane są przez miejscowe podatki od nieruchomości, przez co w biednych dzielnicach nie ma na szkoły pieniędzy. W tej sferze musi panować redystrybucja i muszą być one bezpieczne – to perwersyjna sytuacja, jeśli dzieci boją się chodzić do szkoły ze względu na przemoc i dostępność broni.

Da się do tego przekonać większość Amerykanów? Do „europejskiego” poziomu solidarności?

Nasza obsesja na temat samodzielności i indywidualizmu – każdy ma być kowalem własnego losu – prowadzi do absurdów. Jak mówił kiedyś Bill Clinton, „każdy polityk chce cię przekonać, że urodził się w chacie z drewnianych bali, którą sam sobie zbudował”. Nie wolno skazywać ludzi na warunki odpowiednie raczej dla zwierząt niż ludzi, a potem narzekać, że źle się zachowują… Tymczasem my nie tylko nie chcemy płacić za ubezpieczenie kogoś innego, w sensie redystrybucji od bogatszych do biedniejszych, ale też nieprzyjmujemy do świadomości, że jeśli nie damy dzieciom przez pierwsze 20 lat środków na przyzwoitą edukację, na przyzwiote warunki życia w ogóle, to dla części z nich przez kolejne 20 lat będziemy opłacać miejsce w więzieniu. A wskaźnik prizonizacji w Stanach Zjednoczonych jest najwyższy na całym świecie. To też jest redystrybucja, tylko dość perwersyjna…

Wielkie reformy solidarnościowe w historii następowały po wielkich kryzysach czy wręcz po apokalipsie, np. po wojnach światowych. Czy wciąż w USA nie jest wystarczająco źle, żeby coś w ludziach zaskoczyło? Może musicie doświadczyć apokalipsy…

Mamy, niestety, zdolność normalizowania i racjonalizowania sobie rzeczy nienormalnych. Narzeczona mojego brata, która skończyła wydział chemii na uniwersytecie i jest obecnie studentką prawa, była wychowywana przez samotną matkę w Los Angeles i w Las Vegas – całe jej dzieciństwo ojciec spędził w więzieniu za sprzedaż narkotyków. I ona mówi o tym w ten sposób, że on wprawdzie siedział, ale ona nie może narzekać, bo to przecież dla czarnej dziewczyny jak ona z Los Angeles najzupełniej typowe… Przykre, ale nic wyjątkowego. I statystycznie rzecz biorąc jest to prawda, ale to nie jest normalne! Z kolei ośmioletni braciszek jednej z naszych opiekunek do dzieci został postrzelony siedząc u siebie w domu, bo kula wystrzelona w bójce ulicznej przeszła przez ścianę. I ona też mówi, że mały jest po kilku tygodniach w szpitalu, że będzie miał bliznę, ale wszystko będzie w porządku… Przecież tu nic nie jest w porządku! To jest czysta perwersja, że tak łatwo się na te wszystkie okrutne absurdy godzimy.

Mówisz: trzeba, musimy… Czy intelektualiści mają w ogóle na coś wpływ? Zajmujesz się intellectual history , to musisz coś wiedzieć na ten temat…

Nie wiem, czasem uważam, że mają ogromny wpływ, czasem, że żaden – może to kwestia mojego bieżącego nastroju, bo przecież zmierzyć się tego nie da. Ale tak czy inaczej musimy wierzyć, że to, co mówimy i piszemy, ma jakieś znaczenie, bo to jest przecież warunek odpowiedzialności. Tim miał niedawno w Ostrawie wystąpienie z Andrzejem Zubowem, to taki klasyczny rosyjski inteligent, jakby wyjęty z XIX wieku. I on mówi po prostu tak: my dolzhny govorit pravdu, bez względu na okoliczności. Bardzo mi się to podobało, choć brzmiało staroświecko: nie wolno z tego zrezygnować, bo wtedy nastąpi koniec wszystkiego…

Ale co można zrobić, jak działać – poza „byciem przyzwoitym” i mówieniem prawdy. Zwłaszcza, jak nikt nie chce słuchać…

Kiedy myślę o współczesnym zaangażowaniu, to przychodzi mi na myśl Jon Stewart, niegdyś prowadzący Daily Show – to taki amerykański Antoni Słonimski w XXI wieku.

Chciałam nawet kiedyś napisać o nich esej porównawczy, choć mało kto na świecie zna ich obydwu naraz. Podziwiam u niego wyjątkową trzeźwość człowieka, który czuje że ogląda świat, który zwariował, a jednak wie, że trzeba coś powiedzieć… Ja długo nie miałam do siebie zaufania w sprawach współczesnych – to kwestia odpowiedzialności, bo przecież jestem odpowiedzialna za każde wypowiedziane, napisane słowo. Nie można widzieć na żywo i rozumieć wszystkiego, tylko w perspektywie historii możemy się przybliżyć do rozumienia jakiejś całości. A jednocześnie musimy mówić, bo jako historycy mamy wrażliwość na sprawy, które – jak się okazuje – inni ludzie niekoniecznie widzą.

A można uświadomić ludziom, co się dzieje, opowiadając im właściwą historię? Znajdując dobrą analogię historyczną? Bo np. analogia Monachium i analogia Sarajewa do interpretacji teraźniejszości prowadzą do skrajnie odmiennych wniosków…

Tu nie chodzi o dobrą analogią, ale o zrozumienie np. w jakich okolicznościach historycznych rozpada się społeczeństwo i moralność, tzn. jakie są ludzkie słabości, kiedy jesteśmy narażeni na katastrofę. Bo dziś mamy o wiele za mało rozumienia, a za dużo rozrachunków i rozliczeń. Trzeba pokazać problem post-liberalizmu, trochę tak jak go opisywał Carl Emil Schorske w słynnej książce Fin-de-Siècle Vienna: Politics and Culture. Do głosu dochodzi polityka mas, już nie tylko dla elity – wtedy burżuazyjnej, teraz ekspercko-technokratycznej – i na tym choćby polega ciągłość. Nie ma już tych samych ideologii, ale jest podobna polaryzacja i niesłychana kruchość liberalizmu, opartego na założeniu o powszechnej racjonalności, która okazuje się bardzo płytka i ciągle narażona na rozpad. Bo nie uwzględnia ani potrzeb duchowych, ani woli romantycznej – i trzeba się ciągle z tymi słabościami zmagać. Pamiętać, że liberalizm nigdy nie jest dany na zawsze, a już w Europie Środkowej był wyjątkowo efemeryczny: pojawił się bardzo późno i zaczął odchodzić bardzo wcześnie.

Historie wiedeńskie i weimarskie pomogą nam zrozumieć epokę, ale skąd mamy czerpać inspirację do działania? Bo to chyba nie to samo.

Jakoś skłonna jestem sympatyzować z diagnozą Marcina Króla i Krzysztofa Czyżewskiego, że tradycja Solidarności została utracona na rzecz kapitalizmu a nie da się tego doświadczenia tak po prostu powtórzyć – ale jednak należy właśnie tam szukać. Kołakowski w latach 70. diagnozował napięcia między samodzielnością i solidarnością, ewentualnie między wolnością a bezpieczeństwem z przesłaniem, że nigdy nie da się ich pogodzić, ale należy dostrzegać, kiedy równowaga jest nadmiernie wychylona w złą stronę. I nie chodzi o to, że w czasach Solidarności Polacy posiedli jakiś kamień filozoficzny sprawiedliwej polityki i wyważenia tych wartości; to był jednak moment, gdy przynajmniej zadawano sobie pytania. Dzisiaj, jak mówi Marcin Król, przestaliśmy je sobie zadawać – a Jan Patočka oraz Kołakowski mieli rację, kiedy każdy po swojemu nalegał na to, że nawet jeżeli nie ma doskonałego znaczenia, nie ma doskonałego sensu, nie ma doskonałej prawdy, ani nie ma doskonałych odpowiedzi i rozwiązań, to naszym moralnym obowiązkiem jest ciagłe ich szukanie. Nie wolno z tego poszukiwania rezygnować.

***

Marci Shoreprofesor Wydziału Historii Uniwersytetu Yale, historyczka Europy Środkowo-Wschodniej. Autorka m.in. książek Kawior i popiół. Historia pokolenia oczarowanych i rozczarowanych marksizmem, Smak popiołów, Nowoczesność jako źródło cierpień.

Zinn-Ludowa-historia-stanow

 

**Dziennik Opinii nr 270/2016 (1470)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij