Wytyczmy front. Na lewo od jego linii będą żyć ludzie zepsuci i niemoralni. Wyzuci z zasad, głusi na pamięć dawnych dni, niewiedzący, skąd pochodzą ani dokąd zmierzają, powoli rozpłyną się w świecie. Nijacy, bez tożsamości, bez godności. Zuniformizowani technokraci. Po drugiej stronie po horyzont posępne, dzikie ziemie Ciemnogrodu. Tu prawo ziemskie spotka się z boskim. Rząd ciał i dusz obejmie kasta kapłanów czerpiących moc z bezpośredniej komunii z Panem.
To ważne, byśmy wiedzieli, skąd przychodzimy, ponieważ jeśli nie wiemy, skąd przychodzimy, to nie wiemy, gdzie jesteśmy, a jeśli nie wiemy, gdzie jesteśmy, to nie wiemy, dokąd zmierzamy. A jeśli ktoś nie wie, dokąd zmierza, to prawdopodobnie zmierza w złym kierunku.
Terry Pratchett
Istnieją dwa rodzaje prawd. Są prawdy powierzchowne, których przeciwieństwo jest wyraźnie nieprawdziwe. Ale istnieją także prawdy głębokie, których przeciwieństwo jest równie prawdziwe jak one same.
Niels Bohr
Wytyczmy front
Tu jest Polska, a w Polsce ważne są symbole. I tak front zacznie się na styku trzech granic nieopodal Bolci, czterdzieści kilometrów na północ od Suwałk. Pociągniemy go na południe aż do Grajewa, z chirurgiczną precyzją oddzielając Mazury od Podlasia. W Grajewie front odbije na zachód, przejdzie przez Pisz i Olsztynek, sięgnie Borów Tucholskich. Stąd łagodnym półksiężycem opadnie na południe, do Kalisza, przeora Ziemię Łódzką, znów odbije na zachód, odetnie powiat łaski od bełchatowskiego, po czym pogna ku Silesii i dalej, w kierunku Ostrawy. Im bliżej czeskiej granicy, tym bardziej będzie się wił i meandrował, tnąc powiaty, gminy, wigilijne stoły. Jakby nie mogli się tu zdecydować, po której chcą być stronie.
A wybrać trzeba.
Na lewo od linii frontu żyć będą ludzie zepsuci i niemoralni. Wyzuci z zasad, głusi na pamięć dawnych dni, niewiedzący, skąd pochodzą ani dokąd zmierzają, powoli rozpłyną się w świecie. Nijacy, bez tożsamości, bez godności. Zuniformizowani technokraci. Na lewo od frontu, czyli lewacy. Po drugiej stronie po horyzont posępne, dzikie ziemie Ciemnogrodu. Tu prawo ziemskie spotka się z boskim. Rząd ciał i dusz obejmie kasta kapłanów czerpiących moc z bezpośredniej komunii z Panem. Pan wie, co dobre dla Jego ludu. I tak życie w Ciemnogrodzie ureguluje prawo, nad prawem stanie dobro ludu, nad ludem – kapłani, nad nimi zaś Pan. Na lewo front, na prawo oni – prawacy.
Być może taka będzie nasza przyszłość. Dziś frontu jeszcze nie ma. Ale jest granica. Wewnętrzna granica Rzeczy Pospolitej, czyli wspólnej.
Coś pęka
Publicyści i politycy wszystkich opcji i sympatii kreślą obraz Polski rozdartej między postępem a tradycją, jakby jedno całkowicie wykluczało drugie. Między czystością a hedonizmem. Między bogactwem a biedą. Wiarą a sceptycyzmem. Platformą a PiS-em. Każde z antagonizujących kryteriów – sympatie polityczne, stosunek do religii, ocena Okrągłego Stołu, proweniencja szlachecka lub chłopska albo orientacja seksualna – ma sens, każde w przekonujący sposób tłumaczy podziały. Żadne nie wyjaśnia, dlaczego najwięcej nieślubnych dzieci rodzi się w województwie zachodniopomorskim, najmniej zaś – w podkarpackim. Żadne, prócz jednego.
Wewnętrzna granica. Widać ją wyraźnie na mapach wyborczych preferencji z 24 maja i 25 października 2015. Ale to nie Andrzej Duda, nie Jarosław Kaczyński są jej architektami. Wina nie spada na baronów SLD czy po ludzku pięknych, ale politycznie naiwnych ojców założycieli naszej świeżej demokracji. O podziale postanowiono za nas, niejako przy okazji załatwiania spraw ważniejszych, których tyle się owego czasu uzbierało. I choć ostateczną decyzję sygnowało trzech wielkich polityków pierwszej połowy XX wieku, jeden z nich, w rzadkim przypływie wielkoduszności, wziął za nią całkowitą odpowiedzialność.
To Stalin, fundator dzisiejszej Polski liberalnej.
Wewnętrzna granica. Od niedawna, od siedemdziesięciu ledwie lat, tnie naszą ojczyznę na Polskę Odwieczną, gdzie wciąż opłakują Wilno i Lwów, i Polskę Odzyskaną, już nie niemiecką, jeszcze nie Odwieczną; Polskę pomiędzy. Niech nas nie zwiedzie, że po obu stronach – w obu Polskach – używa się „tych samych przekleństw/ i podobnych zaklęć miłosnych”, że czyta się „wspólne lektury”. Różnimy się, my z południowego wschodu, Polacy osiadli, od nas z północnego zachodu, potomków powojennych przesiedleńców. I coraz nam do siebie dalej. Przez małość polityków, przez porywczość komentatorów, przez zabieganie, stres, kredyty i franki. Przez sytuację międzynarodową i machnięcie ręką. Ale przede wszystkim przez wydarzenia roku 1945, dla nas – dzisiaj – nie mniej doniosłego niż 966.
W naszym myśleniu o przeszłości i tożsamości oswajanie Ziem Zachodnich i Północnych jest, w najlepszym razie, epizodem. Prawdziwa Historia działa się gdzie indziej: pod Grunwaldem i Kircholmem, na pewno w Targowicy i w Magdalence, w czasie rozbiorów lub za Piłsudskiego. Rok 1945? Oczywiście: koniec wojny, początek komuny. Korekta granic? Przesiedlenie kilku milionów ludzi? Narodowe zaczynanie od nowa? Epizod.
Jeszcze w latach 50. ubiegłego stulecia propaganda odtrąbiła pełną integrację Ziem Odzyskanych. Łatwiej i wygodniej było w to wierzyć. Pamiętać Berezę Kartuską, ale zapomnieć Łambinowice. Z powojennej odbudowy Warszawy uczynić symbol niezłomności, ale zapomnieć o tym, że tworzywo tej niezłomności: cegły, wagony tramwajowe, lampy gazowe, nawet meble ściągano aż z Wrocławia, którego nikt nie myślał wtedy odbudowywać. Wielka i mała historia polskiego osadnictwa była wtedy i jest dzisiaj zaledwie epizodem. Czas to zmienić.
Bez opowiedzenia dziejów polskiego Dzikiego Zachodu nie zrozumiemy ani skąd pochodzimy i kim jesteśmy, ani dlaczego wewnętrzna granica jest tam, gdzie jest. Dlatego tak ważne są dwie różne, ale komplementarne książki: Beaty Halickiej (Polski Dziki Zachód. Przymusowe migracje i kulturowe oswajanie Nadodrza 1945–1948, Universitas, Kraków 2015) i Magdaleny Grzebałkowskiej. I dlatego tak ciekawy jest głos niemieckiego korespondenta w Warszawie, Konrada Schullera. Jego artykuł Polens wilder Westen, opublikowany we „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” w czerwcu 2016, zyskał chwilowy rozgłos, głównie za sprawą wyrywkowych streszczeń w polskiej prasie. Zasługiwał na więcej.
Schuller nie uległ pokusie tłumaczenia liberalnych skłonności Polaków Odzyskanych bliskością mitycznego Zachodu i transgraniczną dyfuzją postępowych idei. Nie nakreślił obrazu upadających podkarpackich PGR-ów, obskurnych sklepów i wiecznie pijanych, skażonych „Wschodem” ludzkich wraków. Zauważył, że Ziemie Odzyskane kolonizowali w przeważającej mierze mieszkańcy powiatów tarnopolskiego, wołyńskiego czy nowogródzkiego, zdecydowanie bardziej wschodni niż dzisiejsi Podlasianie. Trudno posądzać ich o skażenie lewackim modernizmem albo o to, że byli ukrytą opcją niemiecką. Rozejście się postaw – głębiej: charakterów – Polaków Odzyskanych i Odwiecznych musiało nastąpić już po przesiedleniu. Niemiecki korespondent doszedł do tego samego wniosku co naukowcy skupieni wokół Instytutu Zachodniego w latach 60. ubiegłego stulecia: przesiedlenie i wymieszanie obcych sobie ludzi to katalizatory zmian, które w społecznościach osiadłych najpewniej nigdy by nie zaszły.
Jakie to zmiany? Nieuchronne i oczywiste, jeśli ponad datami i faktami z historii Ziem Zachodnich dostrzeżemy opowieść o wyrwanych korzeniach, o problemie tożsamości, o zbrodni, karze i pokucie… Ale przede wszystkim o tryumfie pragmatyzmu nad sentymentem. Koloniści, nie dla ideałów, jak chciała propaganda, ale z desperacji i konieczności, przekroczyli dwa Rubikony: ten geograficzny, wymuszony, i wewnętrzny, który był wyborem.
Ze zbitek należących do innego życia wspomnień i symboli, pionierzy Ziem Zachodnich sklecili most, łączący stare z nowym. Przedefiniowali po temu fundamenty Polski Odwiecznej, by lepiej chroniły ich przed obcością domów, które zajęli, i ludzi, z którymi mieli odtąd dzielić troski i radości. I tak wiarę oparli na optymistycznym przekazie Nowego Testamentu, zamiast na surowych napominaniach proroków. Owszem, czcili pamięć krwi, ale tej przelanej w imię postępu, a nie – męczeńskiej. Tak w ogóle z płynów fizjologicznych bliższy był im pot, którego nie szczędzili przy wznoszeniu z ruin swojego nowego świata.
Rozbrat z przeszłością nie był z ich strony ani konformizmem, ani zaprzaństwem. Kiedy za płotem zabrakło swojskich Pawlaków, Kargule zostali sami. Z sąsiadami nie łączyło ich na razie nic więcej ponad wspólny los tułaczy: inaczej żęli zboże, inaczej piekli chleb, innymi pieśniami chwalili Boga. Rodzina, a nie cała wieś i nie parafia, była odtąd nośnikiem wspomnień, zwyczajów i pamięci Ziem Utraconych.
czytaj także
Jednak przetrwanie wymagało współpracy. Przesiedleńcy zawierali więc nowe sojusze, pieczętowane przyjaźniami, małżeństwami i unią interesów. Z czasem zawiązały się wspólnoty, skupione wokół miejsc wydartych innej, obcej cywilizacji. Miejsc, które należało oswoić, nim można je było pokochać. Ale wysiłek się opłacił. Do dziś potomkowie „repatriantów” deklarują silniejszy związek z regionem niż z Polską czy Europą. I do dziś nawet bliscy sąsiedzi na wigilijnych stołach stawiają różne potrawy.
Plusy dodatnie, plusy ujemne
Jeżeli przyjmiemy, że przesiedlenie zmusiło osadników do zmiany sposobu patrzenia na świat, a w konsekwencji do stworzenia wyjątkowego systemu moralnego, prędzej czy później pojawi się pokusa, aby skonfrontować go z systemem moralnym Polski Odwiecznej. Musimy się jej koniecznie oprzeć. Rzecz bowiem nie w tym, kto ma rację (mają ją wszyscy – każdy swoją), ale w istocie sporu.
Po roku 1945 niemal wszyscy mieszkańcy polskiego Dzikiego Zachodu byli nowi, nietamtejsi. Czas naglił. Pola trzeba było obsiać. Zwierzęta oporządzić. Ulice odgruzować. W domu – to znaczy: w dawnym domu – wszystko robiło się razem. Bo tak łatwiej, szybciej, bo weselej. A tu… Tu też. Ryzykowali, obdarzając zaufaniem obcych („Przedziwni ludzie tu się kręcą, kwestia zaufania jest sprawą najważniejszą” – mówi pełnomocnik w Prawie i pięści Hoffmana i Skórzewskiego). Z braku kolektywnej wioskowej mądrości i odzarannych kodeksów zdani byli na intuicję i rozsądek, a te, jak wiadomo – niekiedy zawodzą. Musieli wybaczać, żeby i im – w razie czego – wybaczono, „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Zapominać urazy, machać ręką na drobne nieporozumienia, łagodzić spory, rozmawiać, dyskutować, iść na ustępstwa – musieli. Uczyli się drugiego na intensywnych kursach empatii, tolerancji i otwartości. Jednocześnie wytyczali granice uprzejmości i umacniali szacunek dla zdroworozsądkowych zasad prawa.
Właśnie, prawo. Te same kodeksy obowiązują dziś w Polsce Odwiecznej i Odzyskanej, te same paragrafy przytaczają prawnicy po obu stronach wewnętrznej granicy. Różne są tylko fundamenty, z których się je wywodzi. A więc różne jest wszystko.
Polskość Odwieczna przypomina elitarny klub. Należeć doń mogą jedynie ci szczęśliwcy, którzy urodzili się prawdziwymi Polakami i przyswoili prawdziwie polski „kod cywilizacyjny”. Rośli wykidajła pilnują drzwi w obawie przed obcymi (czyli WROGAMI) i wyrzucają precz tych klubowiczów, którzy co prawda spełnili warunek konieczny przynależności, ale nie sprostali wymogom etykiety (czyli ZDRAJCÓW). W Polsce Odwiecznej prawo – wykidajła – stoi na straży spójności grupy; chroni ją od wypaczeń i niuansującego relatywizmu wrogów i zdrajców.
Kontynuując analogię, Polskość Odzyskaną należałoby porównać do pubu, gdzie każdy może wejść i zostać tak długo, jak mu się podoba, o ile reguluje należności i nie naprzykrza się innym klientom. Tu też obowiązuje etykieta – tyle że jednakowa i dla najwierniejszych klientów, i dla tych, co przyszli pierwszy raz. Odzyskane prawo chroni jednostkę przed grupą – samotnego okularnika przed bandą moczymordów, którzy od lat obsiadają stolik w kącie. Rolą wykidajłów jest pilnowanie równowagi: i okularnik, i moczymordy płacą, więc trzeba o nich dbać. Mimo że tak różni, on i oni mają się tu poczuć jak u siebie. Inaczej wyjdą… albo się ich wyniesie.
Tysiącom demonstrujących pod sztandarami KOD-u łatwo przychodzi wytykanie niedostatków etyki Odwiecznej: serwilizmu, fanatyzmu, szowinizmu, innych strasznych -izmów, bierności, skostnienia, nieuzasadnionego poczucia własnej wyjątkowości i wszechmocy… I dobrze. Nie zapominajmy jednak o mądrej i zawsze aktualnej filozofii plusów dodatnich i plusów ujemnych.
Etyka Odzyskana nie jest idealna. Osłabienie kontroli społecznej i oddzielenie dobra od zła buforową strefą tolerancji prowadzi do nadużyć. W Polsce Zachodniej do dziś popełnia się więcej przestępstw niż w Polsce Odwiecznej. Talibowie, do których my, lewacy, lubimy czasem porównywać nas, ciemnogrodzian, gdy przejęli władzę w Afganistanie, szybko przywrócili rządy prawa i szczególnie rozumianej, ale jednak sprawiedliwości. Ukrócono gwałty i morderstwa, potępiono handel narkotykami. Ograniczyli wolność? Tak. Ale dali coś w zamian – plusy dodatnie i plusy ujemne.
czytaj także
Zachód jest też mniej religijny niż Wschód, a przynajmniej mniej tę religijność okazuje. No i ludzie prowadzą się tu gorzej: częste rozwody, duża liczba nieślubnych urodzeń oraz niechęć do zawierania małżeństwo to coś, co nas Odwiecznych oburza w nas Odzyskanych. Nie oburzajmy się – jesteśmy tacy sami. Wystarczy prześledzić dramatyczne historie polskich – często Odwiecznych! – emigrantów, którzy wyruszyli szukać swojego eldorado w „Czikago” czy Londynie. Rozbite rodziny i porzucone dzieci po obu stronach oceanu cierpią tak samo. Gdy piekła nie ma, dusza tak samo hula po obu stronach La Manche. Powojenni pionierzy Ziem Zachodnich i polscy londyńczycy to w gruncie rzeczy tacy sami rozbitkowie, tyle że na innych morzach.
Czy warto było?
Groza wewnętrznej granicy czai się nie tyle w jej psychologicznych przyczynach, ile w geograficznych skutkach. Polska pęka wskroś. Wschód i zachód coraz bardziej przypominają brzegi rany, rozchodzące się pod skalpelem niezrozumienia, niechęci i zajadłości. Czy jedni możemy amputować się od drugich? Jak Koreańczycy?
To śmiałe wnioski, być może – chcemy wierzyć – wręcz absurdalne. Są jednak przesłanki, które burzą spokój i przypominają, że absurdalne to nie to samo co niemożliwe.
1. Miasto. Klaus Bachmann dowodził niedawno, że „podstawowy podział, który powoduje, że od 1989 r. system partyjny cały czas wytwarza dwa wrogie sobie bloki, to podział na wieś i miasto, albo lepiej – na wielkie centra i prowincję”. To prawda. Ale czy cała?
W ostatnich wyborach blok „modernistyczny” (PO, .N, PSL, ZL, Razem) pokonał tradycjonalistów (PiS, Kukiz’15, KORWiN) w miastach całej Polski… Oraz na prowincji Polski Odzyskanej. O zwycięstwie prawicy zdecydowali osiadli, wielodzietni i wielopokoleniowi mieszkańcy wsi i miasteczek Polski Odwiecznej.
Mieszczanie i prowincjusze, owszem, różnią się, ale Polacy Odzyskani od Odwiecznych różnią się bardziej. Przeprowadzka z podkarpackiej wsi do Rzeszowa może skłonić konserwatystę do nieco łagodniejszego wyrażania swoich – wciąż konserwatywnych – przekonań. Jeśli jednak człowiek ten chciałby zostać liberałem – ot tak, żeby zobaczyć, jak to jest – powinien raczej osiąść w Szczecinie.
2. Enklawy. Niczym jin i jang, Polska Odzyskana zawiera w sobie elementy Polski Odwiecznej, a Odwieczna – Odzyskanej.
Enklawami tradycjonalizmu są na Zachodzie miejscowości takie jak Pyrzany w powiecie gorzowskim czy Wójcice nieopodal Otmuchowa – pomyłki komunistycznej machiny, która dążyła do rozbijania wspólnot i mieszania osadników z różnych miejscowości i rejonów Ziem Utraconych. Wysiedleńcy z ukraińskich Kozaków sprowadzili się do Pyrzan wraz ze swoim księdzem i nauczycielem. Nowi mieszkańcy Wójcic przywieźli ze sobą łaskami słynący obraz Matki Boskiej Łopatyńskiej. Wszystko to pozwoliło im zachować dawne więzi i ciągłość tradycji. Przesiedleni, a mimo to wciąż osiadli, tak jak osiadli są mieszkańcy Kaszub, równie niechętni dominującym na zachodzie liberalnym skłonnościom.
Modernistami Polski Odwiecznej są członkowie mniejszości: religijnej (prawosławni skupieni w powiecie hajnowskim) i narodowej (Litwini na północno-wschodniej Suwalszczyźnie). Ludzie ci są naszym, Odwiecznych, wyrzutem sumienia i świadkami gorzkiej prawdy: zbyt wiele razy odwoływaliśmy się do haniebnych symboli i ideologii, które dzieliły ludzi na prawdziwych Polaków i wrogą resztę. Zbyt wiele razy uświęcając rodowód, brukaliśmy przyzwoitość.
3. Zagranica. Finlandia jest krajem, którego historia pod wieloma względami bardzo przypomina naszą. W wyniku II wojny światowej utraciła na rzecz Związku Radzieckiego wschodnią Karelię. 430 000 mieszkańców, 11 procent całkowitej populacji z 1940 roku, przesiedlono w głąb kraju. Z badań, które przeprowadził Matti Sarvimäki (Uniwersytet Aalto) i jego koledzy (można je znaleźć tu, zaś ich przystępne omówienie tu) wynika, że kilka dekad później, w latach siedemdziesiątych, przesiedleńcy zarabiali więcej niż ich osiadli rodacy, mimo że w 1939 roku status ekonomiczny obu grup był identyczny. Zmuszeni do migracji Karelowie byli znacznie bardziej mobilni – tak geograficznie, jak i zawodowo. Podobnie rzecz miała się z przymusowymi przesiedleńcami w Niemczech Zachodnich, emigrantami w Ameryce Północnej… Oraz z pionierami polskiego Dzikiego Zachodu. Dla nich wszystkich ceną była utrata domu i zerwanie ciągłości długiej, pięknej tradycji, za co zyskali dostęp do najgłębszych pokładów przedsiębiorczości i elastyczności.
Niestety dane statystyczne nie odpowiadają na najważniejsze z pytań: czy było warto?
Jeśli geografia i okoliczności temu sprzyjają, z czasem może się okazać, że wartości ważne dla migrantów stawiają ich w opozycji do grupy, z której się wywodzą i z której zostali wyrwani. Taki jest początek wewnętrznej granicy.
Być może byliśmy głupi. Na pewno byliśmy nieuważni
Dwadzieścia lat temu zdarzyła się rzecz niezwykła: dzięki porozumieniu niemal wszystkich partii ówczesnego parlamentu (SLD, PSL, UP, UW) wreszcie mieliśmy konstytucję na miarę czasów. Uświęciła ją powszechna aprobata Narodu, rzecz niebywała we wciąż niestabilnej, wciąż bardziej postsowieckiej niż europejskiej demokracji. Owszem, droga była wyboista, ale przeszliśmy ją razem. Daliśmy radę. My, pamiętający jeszcze, że nie ma wolności bez solidarności. Solidarni, zjednoczeni, ponad podziałami – my, Polacy, my, Naród…
Akurat. Cud to był, nie solidarność. Fuks, nie zjednoczenie. Gdyby nie Polska Odzyskana nie mielibyśmy ani konstytucji, ani – kto wie – wolności. Projekt „Polska 1997” nie musiał się udać. Nam-postępowcom udał się… O włos. A nam-tradycjonalistom został narzucony, co łatwo zobaczyć na mapie wyników referendum konstytucyjnego. Ot, dawna Galicja: prawie 74 procent głosujących mieszkańców ówczesnego województwa nowosądeckiego, albo 73 procent w województwie rzeszowskim opowiedziało się przeciwko konstytucji. Również inne województwa ze wschodu i południa powiedziały NIE. I Kaszubi – przez pamięć pokoleń wrośnięci w swoją małą, tradycyjną Odwieczną Wyspę na niespokojnym Odzyskanym Morzu. Wewnętrzna granica już wtedy miała się dobrze. Już wtedy bruździła naszą ziemię, naszą republikę konstytucyjną, opartą na poszanowaniu prawa i na ustawie zasadniczej, której nie chciało ponad 46 procent Narodu.
Ale to nie wszystko.
Oburzamy się, my, moderniści, że PiS swoją rewolucję ustrojową usprawiedliwia poparciem „najwyższego suwerena”, czyli 18 procent dorosłych obywateli. Konstytucja została uchwalona głosami czterech partii, które razem otrzymały w wyborach 53 procent głosów przy 52 procent frekwencji. Oznacza to, że fundament naszego ustroju położyli posłowie wybrani przez około 26 procent obywateli. W referendum potwierdziła go mniej niż jedna czwarta (23 procent) dorosłych Polaków.
O włos…
Umknęło nam to wtedy i, wydaje się, umyka teraz. Od 2 kwietnia 1997 roku minęły prawie dwie dekady, które niczego nas – Narodu – nie nauczyły. Esej Aleksandra Smolara Konstytucja a ideologia, pisany na gorąco i opublikowany dwa miesiące po proklamowaniu konstytucji, dziś czyta się jak proroctwo. Smolar przeczuwał coś, co jeszcze przez wiele lat miało być wypierane poza główny – prawicowy, lewicowy i centrowy – nurt mówienia i myślenia o Polsce. Pisał:
Polska chrześcijańsko-narodowo-ludowo-patriotyczna stanęła murem w obronie Wiary, Ojczyzny i Rodziny przed cywilizacją liberalno-lewicowo-komunistyczno-masońsko-żydowsko-pozytywistyczno-relatywistyczno-permisywistyczno-postmodernistyczną. Warto przypomnieć słowa, które padły. Bowiem ich konsekwencje mogą być poważne.
Upiorny jest ten wciąż powracający konflikt tradycji i postępu, konserwatystów i liberałów. Światło i Ciemność, Dobro i Zło, Bohater i „Bolek”, Bóg i Szatan – szermujemy wielkimi słowami, bo tylko one zdają się nas jeszcze łączyć. Nawet kiedy używamy ich, by się dzielić.
Tak, jesteśmy nieuważni. My, stronnicy partii Razem, która przy okazji sporu o Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie przywoływała mądry, do bólu racjonalny argument ekonomiczny: gdyby ludzie widzieli, że każdy niemal wyrok TK wyrasta z prospołecznych rozwiązań zapisanych w konstytucji, że jest dyktowany ich – ludu – dobrem i interesem, byliby o wiele przychylniej nastawieni i do ustawy zasadniczej, i do strzegącego jej Trybunału. Bezpłatny i równy dostęp do edukacji czy lekarza, sposoby uwzględniania zasad godnej pracy i ochrony pracownika – wszystko to znaleźć można w Konstytucji. Tyle że, według (mądrej i racjonalnej!) analizy Razem, obywatele tego nie czują.
Byłoby pięknie, gdyby Razem miała rację, gdyby sednem sporu były pieniądze i zbyt wysoki współczynnik Giniego. Wtedy, tak, zachęćmy bogatych do dzielenia się z biednymi, zapomnijmy o tym całym wojowaniu, o tym, w co kto wierzy i kto z kim sypia, i budujmy Polskę nową.
Byłoby pięknie, gdyby bieda tłumaczyła frustrację i radykalizację prawicy, a bogactwo – gnuśność, ale też większy luz i pobłażliwość liberałów. To mądre i racjonalne, żeby tak było, gdyby tak było… Tyle że tak nie jest.
Wewnętrzna granica nie oddziela zamożnych elit od biednych mas. W 2014 roku najwięcej osób poniżej minimum egzystencji żyło w województwie warmińsko-mazurskim (dawnych Prusach Wschodnich). Kolejne miejsca w tym niechlubnym rankingu zajmowały województwa świętokrzyskie, podlaskie i wielkopolskie. Ludzi skrajnie biednych najmniej było w województwach łódzkim, śląskim i mazowieckim. Mapa polskiej biedy jest więc inna niż mapa Polski podzielonej.
Tak, bieda niewątpliwie sprzyja radykalizacji. Tak, bieda jest złem, które odziera człowieka z godności i nie pozwala mu – często nie z jego winy – osiągnąć wielkości. Ale to nie bieda pcha ludzi na Marsz Niepodległości. I nie bieda szepce im do ucha dumki o hańbie Okrągłego Stołu i o wstawaniu z kolan. W Polsce, miejscami niedożywionej, brudnej i skołtunionej, nikt z głodu nie umiera na ulicy. Życie Polaka nie jest nieustanną walką o przetrwanie; zdarzają się w nim chwile, o których de Saint-Exupéry pisał tak: „Bo oto siedzisz pośród ruin – rozsypanych bezładnie przedmiotów – i choć zwierzę w tobie jest zadowolone, człowiekowi grozi głód; i nie wiesz, co to za głód (…)”. Lepiej lub gorzej starając się zaspokoić sytość ciała, zapomnieliśmy zupełnie, że to dopiero początek, punkt wyjścia do wspólnoty, narodu i człowieczeństwa.
Byliśmy nieuważni. A jacy jesteśmy?
This very moment
Coś wisi w powietrzu. Próbujemy to racjonalizować: że zamach na demokrację, że skowyt odrywanych od koryta łże-elit, że Trzecia lub Czwarta Rzeczpospolita nam się nie udała, że sytuacja międzynarodowa trudna, w Unii kryzys, w kraju – to samo. Chcemy nazwać nienazwane, zapalić światło w ciemnym pokoju i odkryć, że nie ma w nim potworów. Jedynie niegroźne rupiecie, których cienie tak nas przestraszyły.
Obawy są uzasadnione, a w pokoju, ukryte między gratami, czają się demony Historii i Nieuchronności.
Historia przeklęła nas wewnętrzną granicą, która może przekształcić się we front: tnie kraj na pół, czyniąc oczywistym kto z nami, a kto wróg. Nieuchronność sprawia, że to, co musi się zdarzyć, zdarzy się na pewno. Mamy jeszcze czas, ale nie wiadomo ile i jak go wykorzystać?
Byliśmy nieuważni. A jacy jesteśmy?
Czas jest ważny. Jeśli powyższe rozważania nie są tylko intelektualnym ćwiczeniem z niemożliwego, to wynika z nich określona dynamika zdarzeń: w Polsce Odwiecznej umocni się przywiązanie do tradycji, zaś Polska Odzyskana, coraz bardziej jednolita, coraz silniej związana z powojenną historią i tradycją, wyłoni wreszcie i nazwie swoją własną tożsamość.
A potem zacznie jej bronić przed obcymi, którzy nie potrafią zrozumieć słusznych racji i odwiecznych praw… A obcy będą tuż.
Prowadzi nas to do oczywistej konstatacji o ponurych konsekwencjach: konserwatyzm jest stanem stacjonarnym społeczeństwa. Nieważne, jak bardzo liberalne, tolerancyjne i otwarte u zarania to społeczeństwo jest, prędzej czy później zamieni założycielskie „my, Naród (…), zarówno wierzący w Boga (…), jak i nie podzielający tej wiary” na cementujące świadomość własnej odrębności i wyjątkowości „to jest jakby w genach niektórych ludzi, tego najgorszego sortu”.
czytaj także
Przejście od pełnego nadziei na lepsze jutro „Dalej, bryło, z posad świata!/ Nowymi cię pchniemy tory” do bezpiecznie zakotwiczonego w tradycji i w okrzepłej już wspólnocie „Dopomóż, Boże,/ I wytrwać daj!/ Tu nasze miejsce,/ To nasz kraj!” może trwać dziesięciolecia lub wieki. Może dokonać się niezauważenie, w czasach spokojnych i nudnych, albo gwałtownie, gdy larum grają, a wróg – ten on – u bram (naszych!). Ale że się dokona – to pewne.
Obawy są uzasadnione. Polskie demony żyją i mają się dobrze. Wewnętrzna granica grozi secesją. Unia Europejska trzeszczy w założycielskich szwach. Stare wojny trwają w najlepsze, coraz częściej słychać nawoływania do wszczynania nowych. Świat wymyka nam się z rąk. „Kołując coraz szerszą spiralą,/ Sokół przestaje słyszeć sokolnika”. Historia przyspiesza, coraz donośniej zaczyna dziać się TU i TERAZ.
To doskonała okazja. Żeby się zatrzymać. Odnaleźć spokój. Wypowiedzieć głośno nasze lęki i pretensje. Usłyszeć, że oni, kimkolwiek są, też się boją i że też są wściekli. I podjąć decyzję: idziemy dalej razem, czy szukamy swoich własnych dróg? To nie jest histeryczny lewacki dylemat; jest raczej ogólnopolski i pragmatyczny. Pozostanie aktualny, póki dzieli nas granica, a nie front.
Póki nie jest za późno.
Tekst pochodzi z Krytyki Politycznej nr 45, „Znudzeni, zmęczeni, wściekli”.