Wykształcone i pracujące kobiety są bardziej skłonne mieć dzieci w dzisiejszej Polsce.
W czerwcu Fundacja Mamy i Taty wypuściła spot, w którym muzyka się załamuje, a kobieta szepce: „ale nie zdążyłam zostać mamą”. Łzy, morał o nieodkładaniu macierzyństwa i koniec reklamy. Co istotniejsze, fundacja w lipcu opublikowała raport, w którym pisze, że wspomniana działalność będzie: „prawdopodobnie oceniana jako najbardziej efektywna kampania społeczna prowadzoną przez organizację pozarządową w Polsce”. Kampania i towarzyszące jej działania odzwierciedlają wiele zalegających w dyskursie tropów myślowych: a to że kariera wyklucza rodzinę, a to że wykształcone kobiety tak naprawdę cierpią i najchętniej rzuciłyby pracę na rzecz pieluch i grysików, że praca i podróże to coś nie do końca dla kobiet, że bardziej pasują do domu niż do życia wielowymiarowego. Spot Fundacji Mamy i Taty nic nam też nie mówi o tacie. Ani o tym jakby wyglądało życie naszej bohaterki bez pracy i bez wykształcenia, ale za to z gromadką dzieci wychowywanych na przedmieściach Wałbrzycha.
Coś tu nie gra…
Wystarczy spojrzeć na mapę dzietności we współczesnej Europie, aby dostrzec pewien paradoks. Jakim cudem te wszystkie kraje z południa i wschodu kontynentu, uważane za konserwatywne, „oparte na patriarchalnej stabilności”, „społeczeństwa rodziny” mają najniższą dzietność na świecie? Natomiast te z zachodu i północy, zaszufladkowane jako „społeczeństwa indywidualistów” czy wręcz „rodziny zdestabilizowane nagłą urbanizacją” cieszą się dzietnością o wiele bliższą poziomowi zastępowalności pokoleń
Jak to możliwe? Bo używamy błędnych pojęć. Spóźnionych o jakieś kilkadziesiąt lat. Instytucje, w tym język i prawo, zmieniają się wolniej niż same społeczeństwo. Jednak w sferze wyidealizowanej moralności, jaką jest dyskurs o rodzinie, ewolucja ta jest jeszcze bardziej opieszała i odporna na dane.
Współczynnik dzietności (TFR) w Unii Europejskiej
Tymczasem w wysokorozwiniętych społeczeństwach tradycyjny model rodziny – rozumiany jako pracującego zarobkowo mężczyznę i kobietę zajmującą się domem – już dawno nie służy dzietności. Gdzieś na przełomie lat 80. i 90. w krajach OECD nastąpiła epokowa zmiana: negatywna korelacja między zatrudnieniem kobiet a współczynnikiem dzietności zmieniła kierunek, o czym wiedzą ci, którzy w ferworze debaty o polityce rodzinnej sprawdzali dane, a nie loty do Tokio.
Obserwatorzy tej historycznej zmiany podkreślają, że kraje, gdzie panuje presja perfekcyjnego macierzyństwa, ale brakuje sieci wsparcia, same pchają rodziców do posiadania jednego dziecka, i to wychowanego w „modelu inwestycyjnym” – dopieszczonego do poziomu spełniającego lokalne standardy dobrego startu edukacyjnego i matczynego poświęcenia. Prototyp: Korea Południowa.
Biologia jako niewyczerpane źródło wybiórczej argumentacji
W kampanii Fundacji Mamy i Taty pojawiają się też motywy z nauk przyrodniczych. Kampania stawia Biologię przez duże „B” na piedestale, ale wybiórczo, tak by na wierzchu była narracją autorek i autorów kampanii. Bo tutaj biologia to dyskurs uniwersalny i operujący w trybie rozkazującym, przynajmniej dopóki dotyczy kobiet. Choć płodność mężczyzn również spada z wiekiem i pogarsza się też jakość ich materiału genetycznego, to jedynie przyszłym mamom wypomina się tykający zegar biologiczny.
Strona internetowa kampania ogłasza, że „w prasie kobiecej w Polsce dominuje jednostronny przekaz. Pigułka ma w niej bardzo pozytywny wizerunek.” Przypomnijmy: próba badawcza, na podstawie której wysnuto ten wniosek objęła 5 (słownie: pięć) artykułów. A skoro już podpieramy się autorytetem medycyny, by wyrecytować (faktycznie istniejące) wady antykoncepcji hormonalnej, to nieuczciwe jest pominięcie jej zalet, takich jak zmniejszenie ryzyka wystąpienia ciąży pozamacicznej, torbieli jajnika, raka jajnika, raka trzonu macicy, raka endometrium czy zapaleń miednicy mniejszej. A przede wszystkim: przedwczesnego rodzicielstwa ludzi, którzy sami zdecydowali, że są na nie kompletnie niegotowi.
W podsumowaniu kampanii czytamy natomiast, że „późne macierzyństwo jest skorelowane z mniejszą liczbą dzieci”. W skali świata na pewno tak – głównie za sprawą krajów rozwijających się. W krajach rozwiniętych zaś jest to bardziej skomplikowane – a przy przyjęciu pojedynczego kraju jako jednostki analizy jest dokładnie odwrotnie. W OECD średnia wieku matki w momencie urodzenia pierwszego dziecka jest o pół roku wyższa dla krajów z dzietnością powyżej średniej OECD (1,7 dziecka na kobietę) niż dla tych z niższą dzietnością. W Unii Europejskiej (średnia 1,55 dziecka na kobietę) różnica ta pogłębia się do prawie roku. Głównie za sprawą tych krajów, w których pierwsze dziecko pojawia się około 30. roku życia kobiety (np. kraje anglosaskie i nordyckie), a mimo to ma o wiele większe szanse na doczekanie rodzeństwa niż w krajach, w których kobiety zostają matkami w młodszym wieku.
Bijąc na alarm, że średni wiek urodzenia pierwszego dziecka w Polsce przesunął się z 23 lat ćwierć wieku temu do 27 lat w 2013 r., kampania nie dodaje, że – zaraz po Rumuni, Bułgarii i państwach bałtyckich – jest to najniższy wiek w całej Unii Europejskiej. I że w czasie, w którym wiek ten przesunął się o cztery lata średnia długość życia kobiet wydłużyła się z 75 do 81 lat.
Skąd te cztery lata? W dużej mierze stąd, że Polki poszły na studia. I nawet jeśli część z nich dostała fałszywe wykształcenie za prawdziwe pieniądze na uczelniach zakładanych na kolanie w dzikich latach 90., i nawet jeśli część z nich nie mogła znaleźć po studiach pracy zgodnej z kwalifikacjami, to wykształcenie nadal – statystycznie rzecz biorąc – przekłada się na szanse zatrudnienia, długość i jakość życia oraz cywilizacyjny sukces naszego kraju, cieszącego się jedną z najmniejszych płciowych luk płacowych w OECD [1]. I co najważniejsze w kontekście debaty o polityce rodzinnej: zaczyna zwiększać, a nie zmniejszać, szanse na macierzyństwo.
Bo edukacja kobiet i przywiązywanie pozamaterialnej wagi do wartości pracy zaczęły iść w parze – a nie na przekór – planom reprodukcyjnym. W badaniach CBOS [2] to kobiety z wyższym wykształceniem deklarują, że chcą mieć więcej dzieci. Wśród kobiet, które zostały matkami w 2013 r. aż 47% miało wykształcenie wyższe – to więcej niż proporcja wykształconych kobiet w jakiejkolwiek grupie wiekowej w Polsce [3], co może oznaczać, że dołączamy do krajów wysokorozwiniętych, w których edukacja kobiet pozytywnie koreluje z dzietnością.
Wykształcenie i praca o wiele silniej wpływają na model niż na wielkość rodziny: w badaniach CBOS prawie dwie trzecie kobiet z wykształceniem wyższym mówi, że wybrałoby model partnerski, czyli taki w którym kobieta i mężczyzna w takim samym stopniu angażują się w sprawy rodzinne i zawodowe. Niecałe 30% wskazuje na modele mieszane i zaledwie 7% jest zainteresowanych modelem tradycyjnym. W tej grupie popularność modelu tradycyjnego jest aż cztery razy mniejsza niż wśród kobiet z wykształceniem podstawowym. A kobiety z wykształceniem podstawowym to grupa, która powoli zanika – wśród polskich dwudziestolatek stanowi zaledwie 2% kobiet.
Jednocześnie dwie trzecie kobiet z wyższym wykształceniem deklaruje, że nie zrezygnowałoby z pracy nawet, jeśli ich partner zarabiałby wystarczająco dużo. Ta proporcja spada do zaledwie 28% dla kobiet z wykształceniem podstawowym. Co ciekawe, im wyższe wykształcenie i pozycja zawodowa, tym bardziej różnice między kobietami a mężczyznami w odpowiedzi na te pytania się zacierają. Pogłębiają się zaś dla robotników i stają się kolosalne wśród osób zajmujących się rolnictwem.
W gospodarce, w której zwiększa się liczba miejsc pracy kreatywnej, rośnie też grupa ludzi, dla których praca to źródło nie tylko pieniędzy, ale też identyfikacji i samospełnienia. Inaczej byśmy postrzegali panią ze spotu, gdyby była pełnomocniczką ONZ do spraw walki z ebolą, jednym z ludzi czerpiących ze swojej pracy głęboki sens. A tak nie jest. Obok trywializacji rodzicielstwa w spocie fundacji pojawia się trywializacja kariery. Coś, co Ha-Joon Chang nazywa neoklasycznym przedstawieniem pracy przez pryzmat użyteczności (lub bezużyteczności) dóbr i usług, które można nabyć za pieniądze, które przynosi – takich jak szklany dom oraz podróż do Paryża i Tokio. A nie vocātiō, der Beruf, powołanie i spełnienie będące udziałem ludzi, którzy mają szczęście lubić swoją profesję. Przespanie tej nowej sieci znaczeniowej życia zawodowego to nie tylko porażka nauk ekonomicznych, ale też środkowoeuropejskich polityk publicznych uznających transfery pieniężne za substytut pracy.
A wystarczy zajrzeć do danych GUS dotyczących urodzeń w 2013 r. w Polsce, by zobaczyć, co się stało. Wśród kobiet, które zostały matkami w 2013 r., aż 75% pracowało zawodowo. To o wiele więcej niż współczynnik zatrudnienia kobiet w jakiejkolwiek grupie wiekowej kobiet. W Polsce 54% kobiet w wieku produkcyjnym pracuje zarobkowo: współczynnik ten dochodzi do 59% dla grupy wiekowej 25-29 oraz do 64% dla grupy wiekowej 30-34 – czyli dwóch głównych grup wiekowych, w których Polki zostają matkami. Trzeba powiedzieć wyraźnie, że Polska dołącza do coraz liczniejszej grupy krajów wysokorozwiniętych, w których praca zawodowa kobiet zwiększa szanse na macierzyństwo, a wykształcenie podwyższa szanse nie tylko na zdobycie pracy, ale też na zobaczenie w niej wartości wykraczających poza korzyści materialne.
Dziś to kobiety niepracujące zawodowo zaczynają być niedoreprezentowane wśród nowych mam. Innymi słowy, w dzisiejszej Polsce to płacząca pani w szklanym domu miała większe szanse zostać matką niż jej niepracująca zawodowo rówieśnica z (radosnej skądinąd) kampanii pt. „Jestem mamą – to moja kariera”.
To nie kariera, ale niedostatek stabilnego zatrudnienia, efektywnych instytucji i wsparcia ze strony otoczenia są głównymi przyczynami niskiej dzietności we współczesnej Polsce. Dlatego jest tak ważne, aby nie stawiać spóźnionych o kilka dekad pytań retorycznych: rodzina czy zatrudnienie?
A już zwłaszcza nie obrażać nim tych, dla których – w słowach Zadie Smith – szczęście to wykonywanie potrzebnej pracy i patrzenie na jej efekt.
Współczynnik dzietności (TFR) a współczynnik zatrudnienia kobiet w krajach OECD, porównanie 1980 i 1999 roku
Zdążyła, ale to się nie liczy, bo podobno matką była nienajlepszą
Jednak najbardziej problematycznym punktem kampanii jest jej wymiar etyczny: toksyczna helisa presji społecznej i moralizatorskiego fundamentalizmu.
W raporcie o kampanii czytamy, że „wyrazistość kreacji i wywoływanie silnych, w tym negatywnych emocji, potraktowano jako jej atut, zwiększający skuteczność przekazu i trwałość jego zapamiętywania.” Brzmi jak słownikowa definicja tabloidyzacji – tym razem w trzecim sektorze.
Według badań, jakie przeprowadził Dom Badawczy Maison, główną reakcją, jaką wzbudziła kampania był smutek (u 61% respondentów), współczucie (57%) i irytacja (43%). Na ostatnim miejscu: radość (19%).
Zadajmy fundamentalne pytanie: czy naprawdę chcemy, aby ludzie rozmnażali się ze smutku i poczucia winy?
Jeśli w Polsce istnieje coś takiego jak przemysł pogardy, to z pewnością ma swoje manufaktury w opisanym przez Elżbietę Turlej najsilniejszym segmencie mediów papierowych: ośmiu milionach egzemplarzy prasy kobiecej kierującej się mottem „nigdy nie proponować tematów ocierających się o aktywność społeczną czy politykę”. Zamiast tego proponować patriarchalną baśń opierającą się na serii przeistoczeń: kobiecości w troskę, troski w poczucie winy, a poczucia winy w konsumpcjonizm. W życie w trójkącie „wyglądam-piastuję-kupuję”.
Bo nie ma lepszych narzędzi marketingowych niż pobudzanie dwóch nieskomplikowanych bodźców: napięcia seksualnego i poczucia winy Matki Polki. A skoro poczucie winy tak dobrze się sprawdza w marketingu dóbr i usług, to dlaczego ma się nie sprawdzić w marketingu macierzyństwa?
Po wyemitowaniu spotu z płaczącą kobietą internet zalały jej parodie. Zgodnie z przykazaniami nowoczesnego marketingu adresaci otwarcie na nie reagowali. Najboleśniej na ten z Marią Skłodowską-Curie: „Zdążyła, ale to się nie liczy, bo podobno matką była nienajlepszą”.
Zamiast docenić ciężką pracę kobiet zajmujących się domem – np. zaczynając od plewienia z języka uwłaczających określeń, takich jak „kura domowa” czy „Co robi żona? Siedzi z dziećmi?” – można odnieść wrażenie, że panie domu mają się lepiej poczuć dzięki wyświetlaniu im pustych klisz o tych kobietach sukcesu, które tylko udają, że są szczęśliwe, a po godzinach płaczą w wielkich domach (lub nad probówką z radem). Bo godność w tej narracji to gra o sumie zerowej: szacunek zyskujemy pozbawiając go innych, a następnie mianując się wyłącznym depozytariuszem Tego, Co Wartościowe.
Wdrukowywanie takich lęków jest nie tylko nieetyczne, ale też nieskuteczne z punktu widzenia zwiększania dzietności. Tym, co negatywnie wpływa na dzietność – i co jest najlepiej zbadane na rodzicach decydujących się na jedynaka dopieszczonego do standardów tego, co lokalna kultura celebruje jako perfekcyjne macierzyństwo – jest właśnie tego typu presja. W tym kontekście kampania wydaje się o wiele bardziej projektem kulturowym niż prorodzinnym.
Moralizatorska niczym Pieśń o Rolandzie kampania wpisuje się w polską homiletykę dnia codziennego, parenetyczny festiwal dobrych rad. W raporcie przeczytamy, że „wygoda, samorealizacja, konsumpcyjne nastawienie, a także zamęt w kwestii ostatecznej odpowiedzi na pytanie po co żyjemy, przyczyniają się w znacznym stopniu do tego, że zapraszamy dzieci do naszego życia coraz później.”
Bo ostateczna odpowiedź na pytanie, po co żyjemy jest dla wszystkich jednakowa, wyryta w kamieniu z Rosetty i rozszyfrowywana nieświadomym kobietom na zlecenie lokalnych NGO-sów. Żyjemy po to, aby oceniać cudze macierzyństwo.
A Maria? Maria zasługuje na bardziej elokwentnych obrońców.
23 listopada 1911
Szanowna pani Curie,
Proszę się nie śmiać, że piszę do pani, choć nie mam nic sensownego do powiedzenia. Ale tak rozwścieczył mnie sposób, w jaki publika waży się panią atakować, że bezwzględnie musiałem dać upust swemu oburzeniu. Jestem jednak przekonany, że pani konsekwentnie pogardza tym motłochem, bez względu na to, czy otacza panią fałszywą czcią, czy zaspokaja pani kosztem swą żądzę sensacji! Muszę pani powiedzieć, że bardzo podziwiam pani intelekt, energię i uczciwość. Uważam, że miałem szczęście, że poznałem panią osobiście w Brukseli. Każdy, kto nie należy do tych gadzin, z pewnością odczuwa radość, że wśród nas znajdują się tacy ludzie jak Pani, jak Langevin, prawdziwe istoty ludzkie, których poznanie to zaszczyt. Jeśli ta hołota nadal się będzie panią zajmować, niech pani po prostu nie czyta tych bzdur, proszę raczej zostawić je padalcom, dla których to zostało sfabrykowane.
Albert Einstein
Anna Gromada – socjolożka i ekonomistka, pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz w Fundacji Kaleckiego. Studiowała w Paryżu i Tokio. Mieszka z rodziną na warszawskim Targówku.
[1] Według OECD luka płacowa w Polsce wynosi 10% i jest aż 6 p. proc. niższa niż średnia dla krajów OECD. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że chodzi o nieskorygowaną lukę płacową, nie biorącą pod uwagi m.in. faktu, że kobiety są w Polsce lepiej wykształcone niż mężczyźni.
[2] Badania CBOS (2013) Postawy reprodukcyjne Polek. Na pytanie „Czy planuje Pani w przyszłości potomstwo?” Wśród respondentek, które już mają dzieci: 28% kobiet z wykształceniem wyższym, 16% kobiet z wykształceniem średnim i 12% kobiet z wykształceniem podstawowym odpowiedziało „tak”. Wśród kobiet bezdzietnych proporcje te wynosiły odpowiednio 77%, 80% i 73%.
[3] Na podstawie spisu powszechnego z 2011 r: w dwóch grupach wiekowych, w których Polki najczęściej zostają matkami, tj. 25-29 lat oraz 30-34 lata, proporcja kobiet z wykształceniem wyższym wyniosła odpowiednio 45% i 39%.
Czytaj także: Łukasz Komuda, Dlaczego wpędzacie Polki w poczucie winy?
**Dziennik Opinii nr 215/2015 (999)