Kraj

Powrót Tuska może okazać się szansą dla Lewicy

Powrót Tuska znów zmienia politykę w walkę dwóch samców alfa. Jeśli PO będzie dalej szła drogą, jaka zarysowała się w ostatnich dniach, nie sięgnie po zasoby kobiecego elektoratu. Nie zagospodaruje go też Lewica, jeśli ciągle jej liderami będzie trzech mężczyzn. Jeśli Lewica ma być siłą upominającą się o prawa kobiet, to musi sama być zmianą, jaką postuluje.

Od soboty cała polska polityka kręci się wokół Donalda Tuska. Jego powrót do szefowania Platformie Obywatelskiej odsunął na dalszy plan kongres PiS, ponowny wybór Kaczyńskiego na prezesa tej partii, Polski Ład, uchwałę przeciw nepotyzmowi, o mniejszych niż PO partiach opozycji nie wspominając. Oczywiście, medialne cykle są we współczesnej polityce dość krótkie i w końcu nawet TVP znudzi się umieszczanie w każdym wydaniu Wiadomości Tuska mówiącego „für Deutschland”. Tusk z sensacji stanie się polityczną codziennością.

Niemniej jednak jego powrót uruchomił polityczne energie, które mogą sporo namieszać na polskiej scenie politycznej. Co może to znaczyć dla parlamentarnej Lewicy, koalicji dawnego SLD i Wiosny, czyli Nowej Lewicy, oraz Razem?

Tusk zostawia przestrzeń

Wszystko zależy od tego, w jakim ostatecznie politycznym kierunku zabierze Platformę Tusk. Czy zdefiniuje ją jako partię liberalno-progresywną i będzie bił się z Lewicą o jej elektorat, czy raczej jako partię bardziej zachowawczego centrum, ostrożną w kwestiach światopoglądowych, kontrującą politykę PiS z prorynkowych pozycji.

Deszczowy weekend w polskiej polityce

To, co Tusk mówił w ostatnich dniach, jak pozycjonował swój konflikt z PiS, wskazuje raczej na to drugie. Jeśli PO pod jego przywództwem dalej będzie bardzo ostrożna w takich kwestiach jak prawa mniejszości, jeśli skupi się na języku atakującym „dług, daniny, drożyznę”, jeśli będzie występowała w obronie klasy średniej – czy jej zamożniejszej części – przed redystrybucyjnymi politykami PiS, to zostawi to Lewicy pewną przestrzeń.

Tusk straszy drożyzną, lajki zbierają ceny w warzywniaku. Przedstawiamy absurdy paniki inflacyjnej

Większą niż Lewica miałaby, gdyby liderem PO został Rafał Trzaskowski. Albo ktokolwiek inny, kto przekonująco potrafiłby zdefiniować Platformę jako partię progresywnego centrum, zdolną pokazać się na Paradzie Równości i upomnieć się o prawa kobiet. Ktoś taki łatwo mógłby podebrać Lewicy elektorat – tak jak zrobił to dwukrotnie Trzaskowski, najpierw w wyborach na prezydenta Warszawy, a następnie w wyborach prezydenckich rok temu.

Tusk jako lider PO pozwoli zachować Lewicy jej główny dzisiejszy elektorat: mieszczaństwo o bardziej progresywnej wrażliwości, młodych prekariuszy, osoby zainteresowane emancypacyjną zmianą społeczną w Polsce. Dla tych osób trochę bardziej konserwatywna Platforma Tuska nie będzie miała specjalnie atrakcyjnej oferty, nie do niej będzie adresowała swój przekaz. Na młodszy elektorat, niepamiętający okresu 2007–2015, a już na pewno pierwszych rządów PiS, magia Tuska nie będzie działać równie silnie co na grupę 40+.

Obecny język wskazuje, że Tusk – jak mówił to też profesor Flis Michałowi Sutowskiemu – postara się zawalczyć raczej o konfederacki, rynkowy elektorat niż o lewicowy. W czym można mu tylko kibicować. Lepiej, by taki elektorat reprezentowała centrowa, umiarkowana siła polityczna niż ekipa Korwina, Bosaka i Brauna.

Flis: Trzaskowski nie ma się co frustrować brakiem władzy, bo ma jej realnie więcej niż Tusk

Klucz w sektorze publicznym

Tusk próbujący podebrać elektorat Konfederacji może zostawić z tyłu dwie duże grupy społeczne, na których potrzebach powinna w tej sytuacji skupić się Lewica – pracowników sektora publicznego i kobiety.

Wiadomo, że gdy pierwszorzędnym celem polityki staje się walka z „długiem i daninami”, ofiarą pada sektora publiczny. Cudów nie ma – gdy zmniejszamy poziom zadłużenia i tniemy źródła przychodów sektora finansów publicznych, to muszą pojawić się cięcia i zwolnienia w administracji, edukacji, ochronie zdrowia, mrożenie pensji, brak dofinansowania pozostających na utrzymaniu centralnego budżetu obszarów. Taka polityka zagraża zatrudnionym w sektorze publicznym, czyli ponad jednej piątej pracujących, oraz nam wszystkim, jako odbiorcom usług publicznych.

Lewica powinna stać się rzeczniczką ekonomicznych interesów takich osób, podobnie jak interesu publicznych instytucji. Przypominać, że nie są one kamieniem młyńskim powieszonym u szyi ciężko wypracowujących PKB w sektorze prywatnym Polaków i Polek, ale elementami struktury, bez której o prawdziwym rozwoju i dobrobycie nie mamy co marzyć.

Obie rzeczy, by było jasne, proste nie będą. O tym, że Lewica powinna reprezentować interesy sektora publicznego, mówi się od dawna, lewicowi politycy próbują to robić od powrotu do Sejmu. Mimo ich wysiłków, by między polityczną Lewicą a pracownikami sektora publicznego wytworzyła się organiczna więź, by Lewica mogła na nich liczyć jak PiS na górniczą Solidarność albo na słuchaczki Radia Maryja, droga jeszcze daleka.

Powodów jest wiele. Część pracowników sektora publicznego ma po prostu konserwatywne poglądy. Jego finansowa elita (w administracji, medycynie, akademii) może nie być entuzjastycznie nastawiona do podatkowych pomysłów Lewicy, zwłaszcza jeśli niechętne Lewicy media wyciągną niefortunne propozycje progresji Razem z 2015 roku. Jeszcze inne osoby związane z budżetówką nie zagłosują na Lewicę jako na siłę opozycyjną, pozbawioną sprawstwa, niezdolną czegokolwiek realnie swoim wyborcom „załatwić”. W dodatku polityka PiS w ostatnich sześciu latach, to, jak cały sektor publiczny upartyjniono, to, co zrobiono z TVP, to, co zaczyna się dziać w szkolnictwie, znacznie utrudni artykułowanie w sferze publicznej argumentów na rzecz dobrze sfinansowanych usług publicznych, świadczonych przez godziwie opłacanych fachowców.

Lewica nigdzie indziej nie znajdzie jednak w najbliższym cyklu wyborczym względnie dużego, chodzącego na wybory, połączonego wspólnym interesem ekonomicznym elektoratu niż w sektorze publicznym. Musi zawalczyć o jego głosy. Tym bardziej że w sprzyjających warunkach może pojawić się do tego koniunktura. Jeśli poparcie PiS zacznie się sypać i będzie widać, że partia ta najpewniej straci władzę, a PO Tuska będzie ciągle mówić o „długu i daninach”, Lewica może okazać się dla pracowników sfery publicznej pragmatycznym wyborem, gwarantującym, że w przyszłym układzie rządowym ktoś zadba o ich interesy.

Postawić na kobiety

Powrót Tuska znów zmienia politykę w walkę dwóch samców alfa, podporządkowujących sobie całe polityczne pole. W walce tej nie ma miejsca na kobiety. Od czasu wysłania Beaty Szydło do Brukseli i odejścia z rządu Jadwigi Emilewicz w obozie PiS nie ma ani jednej liczącej się kobiety, podejmującej decyzje w istotnym obszarze polityczki. Marszałkini Sejmu Elżbieta Witek, choć jest formalnie drugą osobą w państwie, nie jest polityczką pierwszego garnituru obozu rządowego. Powrót Tuska do władz PO wiązał się z odejściem z nich jedynej kobiety – Ewy Kopacz.

Zeszłoroczne protesty kobiet wyartykułowały potrzebę zupełnie innej polityki. Takiej, która nie tylko dopuszcza kobiety do stołu, gdzie zapadają kluczowe decyzje, ale także uznaje ich podmiotowość i prawa oraz poważnie traktuje sprawy, które jako „kobiece” wcześniej traktowane poważnie nie były. Na przykład kwestie praw reprodukcyjnych, instytucjonalnego wsparcia dla pracy opiekuńczej itp.

Powrót Tuska? Znam jego poglądy, pamiętam, jak klęczał obok biskupów

Wszystkie te zagadnienia to poniekąd naturalna domena Lewicy. Mimo to protesty kobiet nie przełożyły się na sondażowy skok jej parlamentarnej reprezentacji. Dlaczego? Być może z tego powodu, że adresatem jesiennego protestu była cała klasa polityczna, wszyscy, którzy zasiadają w sejmie i senacie i albo przyczyniają się do tego, w jakim kierunku zmierza kraj, albo nie potrafią nic z tym zrobić. Protesty przygotowały jednak grunt pod zmianę, którą zręczna polityczna siła może wykorzystać.

Tą siłą nie staną się już raczej liderki Strajku Kobiet. Wydaje się, że podobnie jak Trzaskowski po wyborach prezydenckich, przegapiły swój polityczny moment. Jeśli PO pod przewodnictwem Tuska będzie dalej szła drogą, jaka zarysowała się w ostatnich dniach, także nie sięgnie po zasoby kobiecego elektoratu, który chce uznania swoich praw i fundamentalnie innej polityki. Nie zagospodaruje go też jednak Lewica, jeśli ciągle jej realnymi liderami będzie trzech mężczyzn: Biedroń, Czarzasty i Zandberg (bo niezależnie od tego, jakie nieznane opinii publicznej osoby zasiadają akurat w zarządzie Razem, dla przeciętnej Polki liderem jest on).

Jeśli Lewica ma być siłą upominającą się o prawa kobiet, o ich obecność w polityce, o ekonomię troski, o polityki uwzględniające interesy i specyficzne sytuacje życiowe kobiet, promującą bardziej równościowy społeczny kontrakt płci, to musi sama być zmianą, jaką postuluje. Potrzebuje więcej kobiet na liderskich, decyzyjnych pozycjach. Sejmowa Lewica ma tymczasem świetne posłanki, ale wiadomo, że nie ma żadnej realnej liderki. Choć są polityczki mające taki potencjał, jak Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, to układy wewnętrzne w Lewicy raczej nie ułożą się tak, by rzeczywiście zdobyły w niej realną władzę. Będzie to blokować Lewicę z jej kobiecym komunikatem bardziej, niż blokowałoby jakąkolwiek inną formację.

Ryzyko polaryzacji

Tusk to jednak nie tylko szansa dla tego, co na lewo od PO, ale także spore ryzyko. Można sobie bowiem wyobrazić też taki scenariusz polityczny, w którym polaryzacja sceny politycznej na osi PO–PiS stanie się tak totalna, że nie zostawi miejsca na żadną inną politykę. Zwłaszcza lewicową. Spór dwóch partii identyfikujących się jako nielewica – populistycznej prawicy i dość zachowawczego centrum – może ponownie przesunąć polską scenę polityczną na prawo.

Tusk będzie też starał się odzyskać utracony w ostatnich latach przez PO elektorat, przekonując go, że mimo różnych pomysłów na Polskę dziś kluczowe jest pokonanie PiS, a do tego najkrótsza i najpewniejsza droga wiedzie przez silną Platformę. Jakaś część wyborców Lewicy może być podatna na ten komunikat. Podobny trik zadziałał – choć nie na tyle, by wypchnąć SLD poza parlament – w 2007 i 2011 roku.

Tusk wraca i stawia na totalną polaryzację. „Jakby istniały tylko PO i PiS”

Dziś w interesie Tuska nie leży zbytnie osłabienie Lewicy. Wynik lewicowej koalicji poniżej progu wyborczego oznaczałby zmarnowanie opozycyjnych głosów i premię dla PiS. Z drugiej strony Tusk na razie wypowiada się o Lewicy ze sporym dystansem i widać wyraźnie, że najchętniej rządziłby w niepotrzebującej wsparcia z lewej strony koalicji z PSL i maksymalnie osłabionym, pozbawionym poparcia dawnych wyborców PO Hołownią, być może zmuszonym do sojuszu z Kosiniakem.

Stawką, o którą Lewica bije się w następnych wyborach, jest więc z jednej strony to, by opozycja miała większość zdolną odsunąć PiS od władzy – nikt z jej wyborców nie chce trzeciej kadencji tej partii – z drugiej wywalczenie sobie takiego poparcia, które uniemożliwiałoby stworzenie opozycyjnego rządu bez Lewicy. Tak by móc w nim pilnować interesów realnego opozycyjnego elektoratu. Bo stawka typu samodzielne rządy czy rządy jako rozdający karty partner nie pojawi się raczej przed polską Lewicą w tej dekadzie.

Czy Lewica jest gotowa na tę grę?

Kluczowe pytanie brzmi, czy Lewica jest gotowa na tę grę. Bo nie będzie ona łatwa. Po pierwsze, wymaga, by Lewica pozostała jedną wyborczą koalicją, w co najmniej obecnym, jeśli nie poszerzonym – np. o środowiska związane ze Strajkiem Kobiet – składzie. Start kilku lewicowych komitetów byłby samobójstwem. Niepokojem napawają więc informacje o wewnętrznych tarciach w lewicowym bloku: oporach części byłego SLD przed zjednoczeniem z Wiosną, niechęcią do kierunku, w jakim ciągnie go partia Razem, itd. Razem musi nauczyć się samoograniczać w politycznych żądaniach stawianych koalicyjnym partnerom, nowa partia powstająca ze zjednoczenia SLD i Wiosny pamiętać o tym, jak wielką merytoryczną i polityczną wartość dodaną potrafi wnosić mniejszy partner.

Właśnie tym Lewica różni się od PiS

Po drugie, Lewica musi subtelnie prowadzić polityczną grę. Z jednej strony konsekwentnie budując swoją alternatywną, czy raczej komplementarną wobec PO ofertę, nie ustawiając sobie jednak PO jako głównego wroga. Bo to oznacza wystawienie się na zarzuty o sojusz z PiS i szkodzenie demokratycznej opozycji. Jak widzimy po sondażowych wynikach ostatnich tygodni, takie zarzuty ze strony liberalnych mediów wcale nie pozwalają Lewicy zwiększyć poparcia i sięgnąć po nowych wyborców pełnych gniewu na liberalne elity, za to zniechęcają część obecnych. Definiując się jako siła różna od PO, Lewica musi też pozostać siłą antypisowską.

Czy poradzi sobie z tą grą? Nie da się zmiażdżyć nadchodzącej polaryzacji? Jeśli chce coś znaczyć w następnym rozdaniu, to nie ma wyboru.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij