Kraj

Pałac nie uratuje dla nas Europy

Pamiętacie spór o krzesło? Andrzej Duda reprezentował wtedy kancelarię prezydenta przed Trybunałem Konstytucyjnym. TK orzekł, że prezydent ma prawo do uczestniczenia w szczytach. Co z tego dziś wynika?

Wśród pomysłów na próbę wyjścia z izolacji w Unii Europejskiej, często przewija się propozycja, aby ster polityki europejskiej przekazać ośrodkowi prezydenckiemu. Nie ulega wątpliwości, że zwłaszcza na tle nieporadnego ministra spraw zagranicznych Andrzej Duda jawi się jako polityk poważny, umiarkowany, a jego otoczenie jako rozsądne i eksperckie. Jednak od pytania o formę ważniejsze jest pytanie o treść.

Juncker mówi, jak nie jest

Zacznijmy jednak od małej podróży w czasie. Pamięta ktoś jeszcze spór o krzesło? Jego źródłem był podział obowiązków między braci Kaczyńskich w czasie pierwszych rządów PiS. Wówczas to Jarosław doglądał spraw krajowych, a do Brukseli wysyłał swojego brata Lecha. Gdy tekę premiera przejął Donald Tusk, prezydent Lech Kaczyński w dalszym ciągu rościł sobie prawo do przewodzenia delegacjom na unijnych szczytach. Choć w swojej formie dość żałosny, konflikt na linii Tusk-Kaczyński był jednym z najważniejszych sporów kompetencyjnych III RP. Ostatecznie Trybunał Konstytucyjny orzekł, że prezydent ma prawo do uczestniczenia w szczytach, ale to rząd ustala stanowisko Polski, a premier je prezentuje.

Ówczesne rozstrzygniecie, choć na pewno nie zaspokajało ambicji Lecha Kaczyńskiego, było częściowym sukcesem prezydenta, a także jego młodego współpracownika – Andrzeja Dudy, wówczas podsekretarza stanu do spraw prawnych, który reprezentował kancelarię przed TK. Dziś, prawie dziesięć lat później, tamto orzeczenie mogłoby stanowić dla prezydenta Dudy furtkę do odegrania większej roli w kreowaniu polityki europejskiej.

Sam prezydent zresztą – wzorem swojego dawnego pryncypała – nie raz zdradzał ambicje do wzięcia większej odpowiedzialności za kreowanie polityki zagranicznej. Zaraz po objęciu urzędu, gdy szefową rządu była jeszcze Ewa Kopacz, bez konsultacji z rządem wyszedł z propozycją, aby poszerzyć normandzki format rozmów dotyczący rozwiązania konfliktu na Ukrainie o jej sąsiadów (w domyśle: Polskę) oraz przedstawicieli USA oraz Unii Europejskiej. Na prezydenckie konto można także zaliczyć jedne z niewielu sukcesów obozu PiS w zakresie polityki zagranicznej, czyli próby rozkręcenia inicjatywy Trójmorza oraz wizytę Donalda Trumpa w Warszawie.

Czy jednak scenariusz „rewolucji prezydenta”, jak ochrzcił go Tomasz Krawczyk, jest w ogóle prawdopodobny? Mam poważne wątpliwości. Po pierwsze, nie mamy wcale pewności, że Jarosław Kaczyński w ogóle myśli o zmianie kursu polityki europejskiej. Póki co brakuje ku temu przesłanek. Po drugie, Andrzej Duda nie jest bratem bliźniakiem Jarosława Kaczyńskiego. Dekadę temu prezes mógł być pewny, że w kluczowym momencie brukselskich negocjacji prezydent chwyci za telefon, aby skonsultować się z bratem w Warszawie. Podwójne weto w sprawie reformy sądownictwa pokazało dobitnie, że Andrzej Duda – nie tylko w przeciwieństwie do Lecha Kaczyńskiego, ale i Beaty Szydło – takiej gwarancji nie daje. Scenariusz alternatywny, w którym Andrzej Duda sam z siebie inicjuje kolejną odsłonę sporu o krzesło z własnym obozem politycznym, zostawmy przynajmniej na razie największym politycznym fantastom.

Polityczny szach Dudy: Pięć lekcji

czytaj także

Odłóżmy jednak te wątpliwości na bok i załóżmy, że Jarosław Kaczyński będzie chciał podjąć próbę przełamania izolacji w UE i postawi na pałac prezydencki. Czy będzie to faktycznie sygnał dla Europy, że Polska jest gotowa na rzeczywistą zmianę kursu? Teaserem dla takiego scenariusza był wykład Krzysztofa Szczerskiego, szefa gabinetu prezydenta, w berlińskim Niemieckim Towarzystwie Polityki Zagranicznej.

Czego się dowiedzieliśmy? Że to Polska jako jedyna (może poza Węgrami) zdaje się mieć klucz do prawdy, podczas, gdy inne narody Unii błądzą zaślepione złymi ideologiami, które zakłócają „naturalny bieg ludzkich spraw”. Słuchając diagnozy chorób, jakie toczą Europę, miało się natomiast wrażenie, że tezy ministra Szczerskiego bardziej pasują do Polski niż Unii. Mówił o porzuceniu zdrowego rozsądku, populizmie, cynizmie, zatraceniu wartości (pamiętacie „Nie dajcie sobie wmówić, że niechęć do uchodźców to coś złego”?). Choć na sali zasiadał crème de la crème niemieckiego środowiska dyplomatycznego i eksperckiego, podnosił zarzuty o braku rozeznania w sprawach polskich. Jednocześnie apelował, aby nie ulegać negatywnej atmosferze w relacjach polsko-niemieckich, bo „ona jest tworzona poza polityką” (zupełnie, jakby antyniemiecka i antyunijna kampania nakręciła się sama) i wyraził nadzieję, że temat reparacji nie będzie miał negatywnego wpływu na wzajemne relacje (sic!).

Polityczny szach Dudy: Pięć lekcji

czytaj także

Najciekawsze było jednak to, czego minister nie powiedział. Zabrakło odpowiedzi na pytania, jak przełamać chłód we wzajemnych relacjach, czy na jakich polach Polska i Niemcy mogą współpracować, mimo oczywistych różnic. Szczerski zignorował także pytanie o wizję Polski w Europie za 10-15 lat. Minister długo mówił o tym, na co Polska się nie zgodzi (na przykład na reformę strefy euro przeprowadzoną kosztem pozostałych państw, choć przyznał, że reforma jest konieczna), ale słowem nie powiedział, w jakich kwestiach bylibyśmy skłonni zawrzeć kompromis. Uderzające było także, jak wiele czasu poświęcił na odpowiedź na pytanie o reparacje, pomijając w swoim wykładzie faktyczny konflikt interesów w sprawie gazociągu Nord Stream 2 i bezpieczeństwa energetycznego.

Pełno było również wewnętrznych sprzeczności, które stały się już cechą charakterystyczną polityki europejskiej Prawa i Sprawiedliwości. Minister poparł ideę integracji w ramach różnych „podsystemów”, ale jednocześnie przestrzegał przed podziałami według „jakości” członkostwa. Do złudzenia przypominało to wypowiedzi Jana Parysa, szefa gabinetu Witolda Waszczykowskiego, o poparciu Unii „elastycznej” przy jednoczesnym odrzuceniu Unii „wielu prędkości”. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni różnicę miedzy obydwoma koncepcjami.

Słuchając wykładu ministra Szczerskiego i późniejszej dyskusji trudno było pozbyć się wrażenia, że obydwie strony mówiły w istocie obok siebie. Osią nieporozumienia nie była prędkość, z jaką podążać ma Unia i poszczególni jej członkowie, ale fakt, że wektory skierowane są w całkowicie odmienne strony. Niemcy chcieli mówić o konkretnych interesach i sprawach do załatwienia w ramach tej Unii i tego porządku europejskiego, który mamy. Minister Szczerski ten porządek z jego zestawem wartości zdaje się natomiast odrzucać jako coś obcego, dogłębnie sprzecznego z „polskością” i wspomnianym „naturalnym biegiem ludzkich spraw”. Przyjęcie takiej optyki sprawia, że realizacja wszelkich klasycznie pojmowanych interesów narodowych jest w gruncie rzeczy kwestią w najlepszym wypadku drugorzędną – od zablokowania Nord Stream 2 ważniejsze staje się budowanie obrazu Polski jako męczennika Europy, któremu niemiecki oprawca nie zadośćuczynił za wyrządzone krzywdy, a do tego chce ściągnąć na niego plagę uchodźców. Przecież sam Jarosław Kaczyński stwierdził, że od wzrostu gospodarczego ważniejsza jest realizacja jego wizji.

Stawiając na „rewolucję prezydenta” w polityce europejskiej pozostaje mieć więc nadzieję – matkę głupich, która umiera ostatnia – że poglądy Andrzeja Dudy znacząco różnią się od poglądów szefa jego gabinetu. Najwyższa także pora, aby cała opozycja zrozumiała, że polityka europejska PiS-u jest dla Polski cywilizacyjnym wyzwaniem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij