Wojny kulturowe to coś jak „igrzyska śmierci”, które mają nas szczuć na wszystkich, ale nie realną władzę.
Toczące się w Polsce wojny kulturowe – spór o Golgotę Picnic, sprawa Chazana czy „wojna z ideologią gender” – na pierwszy plan wypchnęły wyjątkowy rodzaj fundamentalizmu. Chodzi o kawiorową prawicę i jej pozornie tylko nieoczekiwanego sojusznika – neoliberalny kapitalizm. Najlepszym przykładem tego jest dwóch panów G. – prezydent Poznania Ryszard Grobelny i metropolita poznański arcybiskup Gądecki, którzy unisono wpływali na dyrektora festiwalu Malta, aby ten odwołał wspomniany spektakl teatralny. Jaki interes wspólny ma ta kawiorowa prawica i kapitał? To akurat bardzo proste: obie siły chcą zdezorganizowania i następnego skolonizowania państwa i niezależnej sfery publicznej. Czyli tego, co tworzy przestrzeń działań obywatelskich. Korumpowanie państwa odbywa się poprzez doskonale znany mechanizm przejmowania jego instytucji i wprowadzania swoich funkcjonariuszy – od ministra z Opus Dei po lobbystów biznesowych konfederacji pracodawców prywatnych. Nie to mnie jednak będzie w tekście zajmować. Chciałbym przyjrzeć się drugiemu aspektowi działania tego nieoczekiwanego sojuszu – przejmowaniu i neutralizowaniu niezależnej sfery publicznej. Bo słabość sfery publicznej daje siłę tak instytucjonalnemu Kościołowi, jak i kapitałowi.
Nie oznacza to, że krytyka władzy, która reprodukowana jest w realnej instytucji Kościoła katolickiego w Polsce, jest jednoznaczna z krytyką religii. Co więcej, to właśnie przemyślenie na nowo uniwersalnego ładunku chrześcijaństwa może pomóc w krytyce realnie istniejących struktur Kościoła, nie na religii, ale nagiej władzy opartych. Władza religię po prostu wykorzystuje, skrywając się za fasadą religijnego uniwersalizmu i prawa naturalnego. Kapitał także lubi się skrywać, w Polsce ostatnio najskuteczniej robi to pod maską wolności i demokracji.
Widać to świetnie w pozornym konflikcie kapitału i neotradycjonalnego fundamentalizmu, będącym w istocie sojuszem. Krytycy owego sojuszu są wobec niego w zasadzie bezsilni. Gdy atakujesz władzę skrytą za strukturą Kościoła, zostajesz nazwany wrogiem religii i moralności. Gdy zaatakujesz władzę kapitału, zostaniesz nazwany antyliberalnym wrogiem wolności i demokracji. Tak chciano też przedstawiać wydarzenia wokół Golgoty Picnic. Nie dajmy się oszukać, jeżeli wielki kapitał może sprzedawać buntownikom przeciw ACTA maski Guya Fawkesa (na licencji Warner Bros), to może i sprzedawać publikacje wydawnictwa „Frondy”.
Kto ma helikopter na dachu swojego domu, tego nie obchodzi zakaz aborcji. Kto spędza co drugi dzień w Londynie, tego nie martwi prewencyjna cenzura obyczajowa.
Sojusz kapitału i neotradycjonalych struktur władzy oparty jest na pewnej umowie: należy organizować „głodowe igrzyska”. Termin ten zapożyczyłem z książki Hunger games Suzanne Collins i ekranizacji w reżyserii Gary’ego Rossa. Co ciekawe, polski dystrybutor filmu postanowił zmienić tytuł oryginalny na Igrzyska śmierci. Kojarzący się z biedą „głód” zastąpiono abstrakcyjną „śmiercią”. Może dlatego, że z głodem można walczyć poprzez reformy społeczne. Istnieje jednak ryzyko, że w takim wypadku ktoś pomyśli, że można coś zmienić, walcząc z kapitałem. Co innego, gdy w tytule pojawia się „śmierć”. Wtedy nic nie można, nie trzeba zmieniać, przecież śmierć to konieczność, los – każdy kiedyś umrze. A na przeznaczenie jedynym lekiem jest eschatologiczne opium religii. Sposób w jaki, być może nieświadomie, zneutralizowano emancypacyjny wymiar tytułu hollywoodzkiej superprodukcji, dobrze pokazuje, jak działa wspomniana zmowa.
Wróćmy jednak do Polski i tego, co ma ona wspólnego ze wspomnianym filmem i książką. Tam i tutaj rządzący tworzą i utrzymują podziały między tymi, którzy są rządzeni. W świecie Igrzysk śmierci lud rozparcelowano między jednoklasowe Dystrykty, w Polsce podzieleni jesteśmy na zwalczające się kulturowe plemiona. Tam potencjalny opór wobec władzy uprzedzano, organizując coroczne igrzyska, w których na śmierć walczyli ze sobą reprezentanci i reprezentantki poszczególnych Dystryktów. Nie mogąc podjąć walki z systemem, bo zbyt byli oddaleni od centrali, jak i sami od siebie – walczyli w spektaklu, specjalnie po to powołanym, by dać ujście niemogącej wyrazić się inaczej frustracji i agresji.
Tu w Polsce igrzyska śmierci to cyklicznie wybuchające wojny kulturowe.
Opowieść o wojnie kulturowej została narzucona przez prawicę. Głównym winowajcą w tej wersji historii jest lewica kulturowa, która – zajęta swoimi tożsamościowymi problemami – nie podejmuje ważkich tematów ekonomicznych. To powoduje, że traci ona kontakt z „ludem”. Takie postawienie problemu tyleż wyjaśnia, co zaciemnia. Lewica kulturowa ledwie w Polsce istnieje. Można się zżymać i utyskiwać, że Krytyka Polityczna woli Lacana od pracy organicznej, a Zieloni nie jeżdżą z wykładami po wsiach i małych miasteczkach, ale będzie to krzywdzące i mylne. Czy na pewno garstka młodych ludzi na tyle zawojowała umysły „ludu”, że odciągnęła go od walki o swoje prawa? Nie sądzę. Co nie znaczy, że nie wolałbym, aby część liberałów i lewicowców staranniej dobierała obiekty swych fascynacji.
Pamiętajmy jednak, kto najbardziej przyczynił się do przekierowania gniewu klasowego na tematy kulturowe. Nie sprekaryzowane doktorantki kulturoznawstwa, często same ze społecznego awansu, wolą igrzyska pod tytułem „wojna kulturowa” od dyskusji o rynkowym ułożeniu świata, lecz kawiorowa prawica i duża część hierarchów Kościoła. To dzięki sojuszowi korporacyjnego kapitalizmu z funkcjonalnym dlań neotradycjonalizmem – nieszkodliwym przecież dla kapitalizmu – głos fundamentalistów katolickich mógł być publikowany w tabloidach. Pamiętamy chyba wszyscy „poważny” dodatek do jednego z tabloidów, gdzie „wieloryb płynący Wisłą” i zdjęcia nagich kobiet z ostatniej okładki zarabiały na to, by kawiorowa prawica mogła pisać swoje felietony. To kapitał umożliwia wydawanie dziesiątków czasopism prawicowych, którym dosłownie zawalone są półki w kioskach. To ten sojusz umożliwia publikowanie książek, które zalegają od Mławy po Chociwel. Nie wiem, skąd dokładnie lokalni fundamentaliści czerpią fundusze potrzebne do publikacji niezliczonych książek. Wiem jednak, że gdyby choć jedna z nich zaszkodziła realnym interesom możnych tego świata, owo źródło przestałoby tryskać tak hojnie.
Owszem, liberałowie spod znaku Unii Wolności zawiedli, dziś co poniektórzy zaczynają się do tego nawet przyznawać. Pamiętajmy jednak, że to związek zawodowy „Solidarność” – o czym przypomina lektura choćby Davida Osta – zamiast walczyć z pracodawcami o prawa pracownicze, wyruszył na walkę z kobietami. Wiecznie żywy, wtedy, jak i dziś, spór o aborcję świetnie nadaje się do przekierowania gniewu klasowego. Kto ma zarobić, zarobi na aborcji, nawet więcej w podziemiu aborcyjnym, kapitał tu niewiele traci. Za to w wojnie kulturowej kwestia aborcji jest wręcz bronią masowego rażenia. Co ma zrobić przeciwnik, gdy oskarżymy go lub ją o mordowanie dzieci? Cóż z tego, że nienarodzonych. I nie dzieci, lecz zygot. I że nie jest się wówczas żadną morderczynią, ale kobietą dochodzącą swoich praw. To w wojnach kulturowych nieważne. Ci, którym przypadła rola mniejszości, skazani są na pozycję „zaplutych karłów reakcji”. Cóż innego niż bezsilne „zaplucie” pozostaje, gdy dowiadujemy się, że to nie my walczymy o prawa pacjentek, ale doktor Chazan walczy o prawa pacjentów-płodów?
Wojny kulturowe zbudowane są na oszustwie – przynajmniej jedna ze stron walczy w obronie wyobrażonego jednolitego „ludu” przed wyobrażonymi elitami, szczególnie tymi kosmopolitycznymi. To stary pomysł. Działał w Trzeciej Rzeszy, działa i dziś w USA, odgrzany został w PRL-u w 1968 roku. Czemu miałby się nie sprawdzić i w dzisiejszej Polsce? Robotnik niemiecki nie w Kruppie widział swego wroga, ale w przymierającym głodem Ostjude, robotnik w PRL-u widział go nie w nomenklaturze partyjnej, ale w „syjoniście”, farmer z Kansas widzi zagrożenie w studencie-geju, nie zauważając, że jego świat niszczy raczej sąsiedzka filia wielkiego hipermarketu.
Także dziś przekierowanie gniewu dobrze służy ukryciu prawdziwych konfliktów i prawdziwych interesów ludzi.
W Poznaniu było to widoczne podczas budowy „getta kontenerowego”. Przeciętny poznaniak nie widział wroga w deweloperach narzucających spekulacyjne ceny ani w policji zaskakująco biernej wobec czyścieli kamienic. Poznaniacy nie domagali się budowy mieszkań komunalnych, zamiast tego przekierowali swoją bezradność i frustrację na wyobrażonego „trudnego lokatora” czy wprost „penera”. Arcybiskup Gądecki milczał, gdy budowano miejskie getto kontenerów mieszkalnych, milczał, gdy wyrzucano na bruk chorych i starszych. Odezwał się za to stanowczo w sprawie błahej – przeciwko jednemu pokazowi spektaklu teatralnego, który miano zresztą wystawić na biletowanym festiwalu w zamkniętej sali. Na tym polega sojusz religii z nagą władzą. Z władzą w postaci prezydenta Grobelnego łączy zresztą arcybiskupa więcej: obydwaj prywatyzują miejskie dobro wspólne. Grobelny na potrzeby prywatnego klubu piłkarskiego Lech, Gądecki na rzecz Kościoła. A wspólnie? Arcybiskup Gądecki nawoływał do zamieszek, które miały wywrzeć wpływ na organizatorów festiwalu. Policja ogłosiła, że protestować będzie 50 tys. ludzi, w tym kibice.
Oszustwo, na którym opierają się głodowe igrzyska organizowane przez kawiorową prawicę, niektórym wciąż umyka z oczu. Dają się więc nabrać i dają wiarę wyświechtanej – i po prostu nieadekwatnej dziś – opowieści: bogata, liberalna elita versus ubogi lud, przysłowiowe już „moherowe babcie”. Nawet jeśli, co widać, jest zupełnie inaczej. Jak w Poznaniu. Na placu Wolności, na którym toczyła się dyskusja, po stronie urażonych „ubogich pastuszków” mamy Akademicki Klub. im. Lecha Kaczyńskiego z takimi postaciami, jak Tadeusz Zysk, prezes dobrze prosperującego wydawnictwa, oraz wielu profesorów uniwersyteckich, którzy do ubogiego ludu podobnież nie należą. Dyrektor festiwalu Malta czy Rodrigo Garcia, reżyser spektaklu, owszem też są elitą, ale anonimowe osoby czytające tekst spektaklu to często sprekaryzowani młodzi ludzie. Prosty podział na elitę i lud, jak to w wojnach kulturowych bywa, i tu nie potwierdza się w rzeczywistości.
W Poznaniu coś ważnego się jednak wydarzyło. Machina głodowych igrzysk na chwilę przystopowała. Dyskusja na poznańskim placu Wolności miała inny przebieg niż pozostałe wydarzenia związane z czytaniem Golgoty Picnic w Polsce. W Poznaniu nie doszło do przepychanek, lecz byliśmy świadkami wielogodzinnej, pluralistycznej debaty. Nie było igrzysk. Może dlatego dzień później w ogólnopolskich radiowych wiadomościach akurat o Poznaniu nie wspomniano?
Z poznańskiego placu Wolności powinniśmy wynieść jedną lekcję. Dystrykty czy nasze kulturowe plemiona powinny przestać walczyć ze sobą i zobaczyć, gdzie jest prawdziwy wróg. Plac Wolności dał tego przykłady – gdy mężczyzna deklarujący się jako narodowiec wypowiedział się przeciwko cenzurze spektaklu, nagrodzono go brawami. W jego ślady poszła chwilę później kobieta, przedstawiająca się jako „młoda katoliczka”. Prof. Czapliński natomiast podkreślił, że jeśli trzeba byłoby bronić prawa adwersarzy do zorganizowania procesji, to on będzie bronić go równie gorąco co Golgoty Picnic.
Przez chwilę duża cześć osób na placu zrozumiała kto jest ich wrogiem i przestali grać role wyznaczone im w głodowych igrzyskach przez kawiorową prawicę. To właśnie prawdziwy bunt Dystryktów.
Czytaj także:
Sławomir Sierakowski, Jak sztuka pokonała biskupów
Michał Zadara, Założyliśmy własne