Skoro najważniejsze jest pokonanie PiS-u, to czemu PO nie poparła Hołowni, skoro to jemu sondaże dawały największe szanse na pokonanie Dudy w drugiej turze? Wszyscy znamy odpowiedź.
„Mam w pamięci słowa mówiące, że najważniejsza nie jest władza, lecz miłość” – mówił Donald Tusk po wygranych przez Platformę Obywatelską wyborach parlamentarnych w 2007 roku. „Widzę, że Polacy postawili na jasną stronę, uwierzyli, że można budować wszystko na zasadzie zrozumienia, a nie konfliktu”.
W tamtych czasach to było atrakcyjne i politycznie skuteczne rozróżnienie: „uśmiechnięci i otwarci Polacy” kontra „wykrzywiona grymasem gniewu, konfliktowa Polska Kaczyńskiego”. Można więc trochę zrozumieć, że Platforma, a wraz z nią większość opozycji, nadal trzyma się tego schematu.
Małgorzata Kidawa-Błońska sięgnęła po niego natychmiast, gdy tylko stała się na chwilę główną twarzą PO. „Chcę zmienić polską politykę. Chcę, żeby politycy przestali zaciskać pięści, a zaczęli podawać sobie ręce, żeby nauczyli się ze sobą rozmawiać. Chcę nowej, jasnej, uśmiechniętej Polski” – mówiła.
Przez moment wydawało się, że Rafał Trzaskowski zrywa z tym uśmiechniętym wzorem, gdy ruszył w Polskę z gniewnym hasłem „Mamy dość”. Potem jednak stopniowo wchodził w stare buty polityki uśmiechu. Kampanię kończył w Rybniku z przesłaniem: „Trzeba wyjść z tych okopów, uśmiechnąć się, okazać odrobinę życzliwości i zacząć na nowo budować porozumienie i wspólnotę”.
Istnieje ogromny rozdźwięk między tą oficjalną narracją a emocjami, które buzują w sympatykach opozycji, szczególnie jej medialnym zapleczu. Wystarczy popatrzeć, co działo się w internecie, gdy było już jasne, że to Duda wygrał wybory. To nie była Polska uśmiechnięta, tylko Polska wściekła, a ta wściekłość niestety często zamieniała się w klasistowskie wyszydzanie wsi, mniej wykształconych mieszkańców wschodniej części kraju czy każdego podejrzewanego o to, że nie dorasta do standardów uśmiechniętej Polski.
Może więc zamiast tkwić w tej starej i coraz jawniej absurdalnej opowieści o uśmiechu, warto powiedzieć sobie wprost, że emocją dominującą na opozycji jest gniew, a nie miłość? I starać się go pokierować w jakąś sensowną stronę, wychodząc poza głupie i nic niedające oskarżenia pod adresem „gorszej Polski”?
Strach przed gniewem
Problem polega na tym, że największa partia opozycyjna i jej akolici panicznie boją się przejawów gniewu skierowanego na załatwianie realnych problemów społecznych, a nie na zwycięstwo w internetowym wyścigu, kto wymyśli więcej klasistowskich stereotypów. Doskonałym przykładem jest stosunek do praw osób LGBT+. Każde zachowanie wychodzące poza mdłe i rytualne zapewnienia o tym, że „trzeba szanować każdego”, prowadzi do napadów paniki po platformianej stronie. Ta zaś szybko przeradza się w dyscyplinujące napomnienia o wartości pragmatyzmu, spokoju i przemyślanych strategii wyborczych.
Jak to jest, że wewnętrzny Napoleon budzi się w naszych orłach demokracji zawsze wtedy, gdy rozmowa schodzi na prawa mniejszości seksualnych? Wystarczy, że grupka osób wyjdzie zatańczyć pod pałacem prezydenckim – o tekturowych waginach to już nawet nie mówię – i zaczyna się stara gadka: prawa mniejszości są oczywiście ważne, ale nie, tak nie wolno, bo to sprowokuje przeciwników, TVP puści w Wiadomościach, ludzie, zastanówcie się, jak szkodzicie opozycji, do tego trzeba podejść pragmatycznie!
A jak znani dziennikarze bądź celebryci snują rozważania o porządnych i nieporządnych miastach, o wiejskiej mentalności, o karaniu wyborców PiS więzieniem za przekupstwo wyborcze (bo, wiecie, sprzedali się za parówki i 500 złotych, he he), to gdzie wtedy podziewa się ten pragmatyczny Napoleon? Nagle nikogo nie martwi, co zrobi TVP, kogo to zmotywuje, jak zareagują wyborcy PiS-u?
Nie, bo kiedy leje się ten potok klasistowskich fantazji, to od razu pojawia się wyjaśnienie, że ludzie mają prawo odreagować, mają prawo być źli, a tak w ogóle to niczym Max Kolonko mówią, jak jest, i nie dadzą się spętać poprawności politycznej.
Wiem, że niektórym dziennikarzom i celebrytom wydaje się, że nadają z syberyjskich gułagów, ale prawda jest taka, że mają się całkiem nieźle. To osoby LGBT+ mogą się czuć zagrożone pod PiS-owską władzą, która nie dość, że zaczyna na nie cynicznie szczuć za każdym razem, gdy poczuje w tym interes wyborczy, to coraz mocniej wciąga do centrum polskiej polityki fundamentalistów z Ordo Iuris i tym podobnych grup. I jeśli ktoś ma prawo powiedzieć, że gwiżdże na pragmatykę wyborczą i estetyczne wymagania debaty publicznej, to właśnie oni, a nie zakochane w sobie medialne gwiazdy.
Ten gniew dyskryminowanych mniejszości ma potencjał, żeby naprawdę zmienić w tym kraju coś na lepsze. W przeciwieństwie do twitterowych połajanek pod adresem wsi, symetrystów czy każdego, kto jest wygodnym i typowym celem ataku internetowych wojowników za demokrację.
Ale czy Polska jest gotowa? My, takie konserwatywne społeczeństwo?
Po pierwsze, nigdy się nie dowiemy, do czego jesteśmy gotowi, jeśli rzekomi reprezentanci Polski nowoczesnej i postępowej będą tłumili w zarodku każdą próbę poruszenia tego tematu. Po drugie, nikt nie każe całej opozycji skupiać się tylko na tej jednej sprawie – zgniewanych grup nie brakuje, są na przykład pracownicy, którzy dostają po tyłku w czasie pandemii, trzeba mieć tylko odwagę zwrócić się w ich stronę i spróbować reprezentować gniew kogoś innego niż nadpobudliwych gwiazd opozycyjnych z ich biedasocjologicznymi i biedaekonomicznymi analizami o rozdawnictwie i roszczeniowej mentalności.
Pragmatyzm czy kaznodziejstwo?
W ogóle cała ta opowieść o opozycyjnym pragmatyzmie jest bałamutna. Coś ten pragmatyzm podejrzanie szybko przemienia się w moralizowanie. Było to doskonale widać przed wyborami, gdy co bardziej zapalczywi zwolennicy Trzaskowskiego przechodzili błyskawiczną przemianę: od pragmatyków przez kaznodziejów po wielkich inkwizytorów.
Zaczynało się od: „jestem dojrzałym i odpowiedzialnym wyborcą, więc choć Trzaskowski ma mnóstwo wad, to mimo wszystko zagłosuję na niego, aby ocalić demokrację”. Na tym pragmatycznym etapie wyglądało to jeszcze pięknie. Ale część osób szybko przeskakiwała na etap kaznodziejski: „jak możesz nie głosować na Trzaskowskiego, jakie to jest nieodpowiedzialne i dziecinne, jak będziesz mógł sobie spojrzeć w oczy, gdy upadnie demokracja, to będzie twoja wina, twoja wielka, wielka wina, zapamiętaj to sobie”. Niektórzy dochodzili tą ścieżką aż do etapu inkwizytorskiego, czyli aktywnego wyszukiwania po internecie każdego, kto nie poparł jeszcze kandydatury Trzaskowskiego, i dyscyplinowania go za pomocą umoralniającego kazania na temat demokracji.
Czy naprawdę chodziło tu o pragmatyzm, czy raczej o zademonstrowanie moralnej wyższości „dojrzałego wyborcy” nad „niedojrzałym wyborcą”?
To szerszy problem opozycji, bo ten umoralniający język ciąży jej przy okazji każdego starcia z PiS-em. W założeniu demokratyczne wybory to rywalizacja polityków, którzy starają się przekonać różne grupy społeczne, że to oni będą najlepiej reprezentowali ich interesy. Zdaniem najbardziej zawziętych demokratów jest jednak inaczej. To raczej społeczeństwo musi się postarać, spełnić swój moralny obowiązek i udowodnić, że dorosło w końcu do standardów narzuconych im przez samozwańczych strażników demokracji.
Skoro kolejny raz społeczeństwo nie dorosło do tych standardów, to jedyne pytanie brzmi teraz, która grupa zawiodła najbardziej? Hołownia i Biedroń, bo nie potrafili zapędzić 100 procent swoich wyborców do głosowania na Trzaskowskiego? Polska wieś, bo nie potrafi odróżnić dobra od zła, a poza tym jest ciemna, leniwa i podła? Czy może – jak zawsze – symetryści, bo zamiast, jak na prawdziwego demokratę przystało, pisać dziennie trzydzieści tweetów o złym Kaczorze, zajmowali się czymś innym.
Kwintesencją tej pragmatycznej ściemy jest hasło „najważniejsze teraz to pokonać PiS”, wyciągane za każdym razem, gdy ktoś upomina się o interesy jakieś grupy wyborczej – czy to mniejszości, czy pracowników, czy kogokolwiek innego.
Skoro najważniejsze jest pokonanie PiS-u, to czemu po sondażowej klęsce Kidawy-Błońskiej zastąpiono ją Trzaskowskim, zamiast skupić opozycyjne siły wokół Hołowni, któremu sondaże dawały większą szansę na zwycięstwo w drugiej turze niż komukolwiek z PO? Wszyscy znamy odpowiedź. Do hasła „najważniejsze teraz to pokonać PiS” zawsze jest dopisane drobnym druczkiem „No ale nie tak ważne, wy naiwne pięknoduchy, żeby PO ryzykowała utratę swojej pozycji”.
I znowu wyborcy zostają nie tyle z pragmatyzmem, ile z moralnym nakazem popierania PO, a każdy postulat, który nie pasuje do PO-owskiego wizerunku, jest natychmiast atakowany jako szkodzenie opozycji i demokracji.
Może więc zamiast udawać, że opozycja potrafi kierować się czystym pragmatyzmem, należy zrobić z językiem moralnych zobowiązań to samo, co powinniśmy zrobić z językiem gniewu: skierować go w inną stronę? Czyli dać sobie spokój z nakładaniem obowiązków moralnych na wyborców, a zamiast tego mówić w kategoriach równości, sprawiedliwości i praw poszczególnych grup społecznych: od pracowników po mniejszości. Niech to będzie moralne zobowiązanie polityków do reprezentowania interesów społeczeństwa, a nie społeczeństwa do udowadniania komentatorom politycznym, że kochają demokrację.
Powyborczy taniec
Porażka jest matką tysiąca recept na zwycięstwo. I dobrze, opozycja musi się spierać, co dalej, bo najgorszą rzeczą byłoby powtarzanie w kółko tego samego schematu. A niestety nadal tkwimy w 2015 roku, nadal jesteśmy na etapie pierwszej porażki z PiS. Platforma zrobiła wszystko dobrze, pozostali zawiedli, Lewica ma dwa czy trzy procent, więc niech się zamknie, a tak w ogóle to naród się przebudził, a Kijowski, to znaczy Trzaskowski, poprowadzi nas do demokracji.
czytaj także
Innymi słowy, opozycja przegrała przez społeczeństwo, które nie dojrzało do wymogów komentatorów politycznych, a jednocześnie tak jakby wygrała, bo naród się przebudził, a PiS się kończy. No i oczywiście jesteśmy otwarci i uśmiechnięci, ale precz z przekupnym motłochem.
To momentami przybiera cechy autoparodii. „Gazeta Wyborcza” po ogłoszeniu wyników exit poll donosiła o „absolutnym remisie”. Czym, do licha, różni się „remis” od „absolutnego remisu”? Czy napisanie samego „remisu” byłoby uznane za defetyzm, a nawet – to najgorzej – przejaw symetryzmu i potajemnego wspierania Dudy? Dzień po wyborach można było natomiast pomyśleć, że dziennikarze „Gazety Wyborczej” odnaleźli portal międzywymiarowy i przenieśli się do alternatywnej rzeczywistości, w której wybory wygrała opozycja, bo – wiecie – PiS się kończy.
Skończyć musi się przede wszystkim ten typowy powyborczy taniec żalów i samooszukiwania. Pora wrócić do rzeczywistości 2020 roku, w której po raz kolejny wygrał PiS, i zastanowić się nad zmianą podejścia. Pożegnanie się zarówno z dawno wyjałowioną polityką miłości, jak i nieszczerym pragmatyzmem byłoby dobrym pierwszym krokiem.