Szymon Maliborski z MSN rozmawia z Tomaszem Rakowskim, Jackiem Szczepankiem i Polą Rożek z Kolektywu Terenowego o miejscu, które rozsławia Polskę w świecie.
Szymon Maliborski: Kiedy tworzyliśmy w MSN wystawę „140 uderzeń na minutę”, w którą zaangażowaliście się jako Kolektyw Terenowy, jednym z interesujących nas zagadnień było poszukiwanie możliwości innego spojrzenia na lata 90. Jak przedstawia się ta opowieść w przypadku Manieczek?
Tomasz Rakowski: Historia Manieczek i klubu Ekwador jest tak naprawdę historią zachodniej Polski. Łączy się w jakiś sposób z bliskością granicy polsko-niemieckiej, z kulturą napływu różnych treści z Europy Zachodniej, z niekontrolowanym przepływem towarów, ludzi oraz idei. Jest to historia wielkopolska, poznańska, zachodnia, bez tego trochę trudno ją zrozumieć.
Jacek Szczepanek: Podam taki przykład: związany z Manieczkami DJ Drum mówił nam, że w pewnym momencie zaczęły się pojawiać w wiejskich dyskotekach podziały na sale – małą i dużą. Na Wschodzie na dużej królowało disco polo. Na Zachodzie było odwrotnie – tam disco polo wchodziło tylko do małych sal, na dużych królowały „manieczki”.
TR: Dla mnie ten podział na dużą i małą salę jest użyteczny, ale nie jako opis obiektywnego zjawiska, pewnej kulturowej geografii, ale jako model do myślenia. Jest to element historii klubu Ekwador w Manieczkach, która to historia ma w sobie element przedsiębiorczości, bardziej żywiołowej, drapieżnej, związanej z granicą, z kontaktami, z zarobkiem na handlu. To jest chyba zupełnie inna historia niż reszty Polski – np. dawnej Kongresówki czy Podlasia.
Zastanawiam się nad ogólną ramą, w jaką wkładano proces przepisywania tego, co wydarzyło się po ’89 roku. Pojawiająca się jako uzupełnienie popularnej opowieści o „sukcesie polskiej transformacji” historia jest raczej, by tak rzec, kryzysowa. Zwraca uwagę głównie na społecznej koszty transformacji, zapaść wielu biedniejszych regionów Polski. Rozumiem, że percepcja lat 90. na wielkopolskiej prowincji jest odmienna?
TR: Kiedy zaczęto doszukiwać się ukrytych, społecznych kosztów transformacji łatwo było nie zauważyć jej elementów radosnych, spontanicznych, samoorganizacyjnych, w których ludzie tworzą własne struktury i estetyki. Zwykle myślimy, że potencjał krytyczny ma odkrywanie różnego rodzaju elementów typu suffering subject. A tu okazuje się, że to ta radosna perspektywa, bardzo ludyczna ma w sobie właśnie ten element krytyczny. Z mojej perspektywy Manieczki ewidentnie są miejscem, w którym można tą rzeczywistość jakoś dojrzeć.
Pola Rożek: Przypomina mi się opowieść managerki, żony właściciela klubu, która opowiadała historię swojej teściowej. Ta miała kilka restauracji w Śremie. Jej syn, właściciel klubu Ekwador, pierwszy lokal w mieście założył w wieku 18 lat i odniósł duży sukces. Później założył kolejny, ale rozstał się ze wspólnikiem. Wówczas postanowił otworzyć klub w Manieczkach. W budynku po PGR-ze zaczęli kopać dół. Wszyscy ludzie się śmiali – co oni robią? Kopią basen? A oni kopali dół, żeby zrobić zagłębienie do tańczenia na dużej sali. To były czas i miejsce dla takich szalonych pomysłów.
Jedyną rzeczą, która nas łączyła, był brak pieniędzy i wspólni znajomi
czytaj także
TR: Właściciel jest lokalnym, średnim przedsiębiorcą. Po naszych rozmowach mam wrażenie, że nie są to bardzo zamożni ludzie. Jeden z okolicznych rolników, u których mieszkaliśmy, opowiadał, że jak właściciel klubu zrobi imprezę w Manieczkach, to zaprasza ich nazajutrz do pracy do ogrodu. Tak jest przez parę tygodni, a po jakimś czasie już ich nie zaprasza do pracy, bo nie ma kasy. Czyli jak jest impreza w Manieczkach, to jest też dopływ gotówki. Rzeczywiście na początku była to taka walka o przetrwanie. Od momentu likwidacji PGR-u wykupywali kolejne jego części i szli dalej, rozbudowując Ekwador.
A z perspektywy muzyki, jak wyglądała sytuacja Manieczek na tle tego, co wówczas działo się w imprezowym, dyskotekowym życiu w Polsce. Czy od początku był to obciach?
JS: Kiedy 5 lat temu prowadziłem badania nad muzycznym wykluczeniem, robiłem dużo materiałów o disco polo. Ludzie związani z disco polo często podejrzewali podczas rozmów, że robię to dla żartów. W wywiadach wyraźnie pojawiała się informacja, że ten typ muzyki został wyrzucony poza nawias. Czułem, że jestem człowiekiem, który trochę to winduje do góry, trochę tego broni, że wchodzę z tym na salony wbrew opinii, że to coś brudnego. Badając teraz Manieczki, praktycznie nie miałem poczucia, że muszę ich bronić. Przede wszystkim wydaje mi się, że w twórcach Manieczek nie ma aż tyle żalu, że zostali pominięci – po prostu robią to, co robią i już. Nie głaskamy ich tutaj i nie pokazujemy ich wykluczenia. Co prawda trafiłem na opinie, że Manieczki – związane z wsią – stały w opozycji do miasta, że muzyka miastowa była bardziej ambitna, ale było im to potem trudno wytłumaczy. Był tam jakiś problem, ale wydaje się, że on dawno minął.
Myślicie, że to wykluczenie w którym trzymamy Manieczki, projektujemy na tę formację, na tych ludzi?
TR: Z różnych rozmów przeprowadzonych w ostatnim czasie z ludźmi z wielkomiejskich środowisk, i znającymi ze słyszenia Manieczki, wybija się przekonanie, że oznaczają one jednak obciach. Manieczki to miejsce będące absolutną erupcją czegoś nieestetycznego, niefajnego – miejsce, gdzie „w najlepszych latach” latały helikoptery policyjne nad klubem, gdzie w każdej okolicznej wiejskiej dróżce stała policja z długą bronią. Rozmawiałem z osobą związaną z teatrem, która stamtąd pochodzi, i dla okolicznych mieszkańców klub ten jest przekleństwem. Jest to dla nich miejsce kojarzące się źle – młodzi ludzie po narkotykach trafiający na OIOM w Śremie i tym podobne historie.
Skąd właściwie tak mocna familiaryzacja? Gdy słucham o Manieczkach, ciągle pojawiają się hasła w rodzaju „rodzina zawsze razem”…
JS: Zastanawiam się, czy to nie jest ten rodzaj rodzinności, który pojawia się u ludzi, gdy wydłużają swój dzień o ładnych kilka godzin, wspomagając się używkami. Wiadomo że nieodłączną częścią imprez były piguły. Wydaje mi się, że to są ludzie, którzy byli razem na tylu imprezach i spędzili tyle wspólnych świtów w stanie nakręcenia, że czują ze sobą bardzo silną więź, bo przeszli przez to wspólnie.
PR: Poza tym oni wszyscy byli bardzo młodzi. Większość „starych” klubowiczów, z którymi rozmawialiśmy, ma teraz około trzydziestu paru lat. Zaczynali w wieku lat nastu (często wchodząc na cudze dowody – jeszcze zielone książeczki). Wielu z nich pamięta datę, kiedy po raz pierwszy byli w klubie, wspominają młodzieńcze wybryki (izby wytrzeźwień, przerwy w życiorysie z różnych powodów). Wielu z rozmówców czuje, że dołożyło jakąś cegiełkę do budowy tego klubu. Ktoś wymyślił gadżety, ktoś zaczął produkować koszulki, ktoś wpadł na pomysł, że będzie ciężarówka oblepiona napisem, ktoś zaproponował kulę nad barem. Wydaje mi się, że ludzie mogą mieć poczucie, że ten klub został stworzony wspólnymi siłami.
TR: Wszyscy nasi rozmówcy podkreślają, że Manieczki to miejsce zupełnie inne niż zwykłe miejsca wiejsko-klubowe, gdzie dominują agresja i przemoc. Tu możemy znaleźć rodzaj przyjaźni, braterskości, siostrzeństwa, pomocy. Są dla siebie uprzejmi. Mamy mnóstwo zmitologizowanych, hiperbolizowanych opowieści o tym, jak bardzo w Ekwadorze ludzie są dla siebie uprzejmi, jak bardzo nie na miejscu jest tam agresja. Dzieje się tak pomimo, że popularna jest tam rzucająca się w oczy, rozbudowana muskulatura, która jest dopełnieniem historii sukcesu. Mamy do czynienia z wyhamowaniem, wytłumieniem możliwości związanych z użyciem siły, przemocy. Kilka razy słyszeliśmy powtarzane w różnych wersjach teksty o tym, co się dzieje, kiedy w Ekwadorze zaczyna się bójka czy inna sytuacja problemowa. Po pierwsze przypomina się, że to Ekwador i wszyscy wiedzą że się tu kochamy, a nie bijemy; a po drugie – są niezwykle wprawni bramkarze-policjanci potrafiący poradzić sobie w trudnej sytuacji. Agresywnej osobie powtarza się: „Uspokój się, pomyśl chwilę, co robisz”, co często skutkuje załagodzeniem sytuacji i przeprosinami.
JS: Można jeszcze doszukać się tu związków z kulturą berlińskiej parady miłości, na którą się w Manieczkach powołują. Nawet zorganizowali wyjazd „Turbo Ekwador na Love Parade” w roku 2002, co wpisało się w mitologię klubu i stanowi dość ważny moment jego historii.
TR: Kolejni DJ-e – jak DJ Kris czy DJ Hazel – byli totalnie poruszeni skalą integracji, zaangażowania ludzi, dla których grali. Ta rodzinność, przyjaźń, wręcz miłość oraz brak agresji to było zjawisko, którego sami nie mogli od końca zrozumieć. Pojawia się też druga strona rodzinności – tzn. poczucie blatu, „ugadania”: my tu jesteśmy swoi, mamy kontakty w lokalnym biznesie, kontakty z lokalną policją, o pewnych rzeczach się nie mówi. Jeden z pracowników klubu kilka razy odwołał się do opowieści o mafii, o Alu Capone. Pojawia się też element nieformalnego rozwiązywania problemów. Ciekawe przy tym, że relacje damsko-męskie w Ekwadorze nie krążą wokół tematów wolnego seksu, wyuzdania i tym podobnych rzeczy, ale raczej ciągle opowiada się historie, że ktoś się z kimś spotkał, wpadli sobie w oko i teraz mają dzieci. Był film o Ekwadorze, w którym klubowicz i klubowiczka występują w klubowych strojach, zamawiają drinki przy barze i mówią, że uwielbiają Ekwador, że to wspaniałe miejsce, „a dowodem naszego spotkania jest nasza córeczka”. Manieczki to miejsce, gdzie efektem przyjaźni czy miłości są dzieci, a Ekwador to rodzina.
A jak ta deklarowana i postulowana otwartość ma się do określania Manieczek jako obciachowej społeczności powstałej w kontrze do „kultury wysokiej”.
PR: Za pierwszym razem, gdy tam jechaliśmy, zastanawiałam się, jak zostaniemy odebrani. Okazało się, że wszyscy nas ignorowali, ale w takim pozytywnym sensie – nikt nas nie zaczepiał. Byliśmy w klubie, chodziliśmy po nim, tańczyliśmy, zagadywaliśmy ludzi, rozmawialiśmy z nimi i ani razu nie było jakiejś nieprzyjemnej sytuacji, nie oceniali naszego wyglądu, a jednak odstawaliśmy strojem.
JS: Tak, zdecydowanie się tego obawialiśmy, jesteśmy tego nauczeni.
Nauczeni tworzenia różnic?
JS: Nauczeni klasowej konfrontacji. Ale rzeczywiście do tego nie doszło, zgadzam się z Polą.
PR: Dla mnie to było uderzające, byliśmy zupełnie ignorowani, chociaż na pewno nie niezauważeni. Nie przeszkadzaliśmy im.
TR: Nagrywani tancerze prosili na przykład o przesłanie filmu, na którym tańczą, bo zbierają nagrania do portfolio. Byli zazwyczaj bardzo bezpośredni w kontakcie. W Ekwadorze czuło się płaszczyznę niwelowania różnic – może nie tyle klasowych, ile dotyczących stylu. To impreza mająca swój styl. Historia tamtejszych strojów jest osobnym elementem manieczkowej stylistyki – campowej, trochę ironizującej. Jeden z pracowników klubu, opowiadał, jak jedna ze sprzątaczek nie chciała sprzątać w łazienkach po imprezie, ale DJ Kris ją poprosił, układając z palców obu dłoni symbol serca. Zgodziła się.
Mówiłaś, że odstawaliście strojem. To jak właściwie wyglądają bawiący się w Ekwadorze ludzie?
PR: Podstawowy obraz, który zostaje po wizycie w Ekwadorze, to „koszulkowcy” – czyli koszulki za paskiem i nagie, rozbudowane torsy, które tam tańczą. Mam wrażenie, że to jest klub raczej mężczyzn, że oni są tam bardziej widoczni niż kobiety, choć one też oczywiście są. Z ekipy starych klubowiczów zostali głównie mężczyźni, pewnie dlatego że kobiety mają dzieci i nie mają czasu imprezować już w wieku trzydziestu paru lat.
JS: Ale młodych dziewczyn było sporo.
PR: Młodych dziewczyn było sporo, ale jeżeli chodzi o czerwoną salę (tak się określa małą salę w klubie „Ekwador”), to mam wrażenie, że tam naprawdę dominują umięśnieni, półnadzy mężczyźni.
TR: Warto dodać, że częstym dodatkiem do muskulatury (poza osławionymi białymi rękawiczkami) jest maska na twarzy – Guy Fawkesa albo Union Jack.
JS: A ja bym się zastanowił czy ta muskulatura nie jest nowszym trendem niż legenda Ekwadoru. Wydaje mi się, że kiedyś było tego mniej.
PR: Ale też „starzy” bywalcy klubu do chucherek nie należeli.
JS: Ta witalność męskich ciał też połączona jest z muzyką. Rozmawiający ze mną wspominali, że przed Manieczkami królowały głównie hity radiowe (Drum użył sformułowania „bailando”). To, co zaproponowali, to była muzyka mocniejsza i agresywniejsza. Słyszałem, że na mazowieckiej wsi przełomu wieków „manieczki” miał w samochodzie koleś, który chciał pozować na twardziela – nie podjedzie samochodem pod sklep czy remizę i nie włączy disco polo, bo disco polo jest dla niego za miękkie. Nie wiem, czy z tą agresywnością do dzisiaj tak jest. Dziś przy olbrzymiej fali nostalgii, która zalewa Internet w związku z tą muzyką, ta wspomniana agresja już się stępiła, ale historycznie chyba była obecna.
Można myśleć o klubie jako miejscu zawieszenia standardowych rytualnych podziałów, które mamy na zewnątrz, przestrzeni gdzie praktykuje się zjednoczenie?
TR: Kultura społeczna Wielkopolski, szczególnie wsi wielkopolskiej, historycznie jest związana z rozwarstwieniem i wewnątrzwiejską hierarchią. Tam ten kontekst rozwarstwienia istnieje na zewnątrz, bo w Ekwadorze to wszystko się anuluje.
Czyli to klasyczny „czas karnawału”, gdy wszystko z zewnątrz się odrzuca i wchodzi się w tymczasowy świat imprezy?
PR: W jednym z wywiadów DJ Peran van Dijk, zapytany o kluby w Holandii, mówi, że tam ludzie zachowują się spokojnie, słuchają, rozmawiają ze sobą, ale niespecjalnie tańczą. Za to w Ekwadorze jest jedno wielkie szaleństwo, ludzie szaleją pod sceną, jest wielki chaos. Było to uderzające, że ludzie nie siedzą w lożach.
TR: Tych lóż jest tam sporo, też lóż VIP, które wcześniej są rezerwowane na Facebooku na zasadzie licytacji. Ludzie wpłacają całkiem sporo pieniędzy, aby tę lożę wynająć z okazji osiemnastki czy innych imprez. Nie ma jednak tego motywu, że jak jestem w loży, to jestem odcięty od reszty. Pieniądze są ważne, ale nie służą do budowania barykad, mają w sobie element czegoś radosnego, pozytywnego.
JS: Jeśli mówimy o znoszeniu podziałów, warto przywołać DJ-a Druma i DJ-a Hazela, którzy są braćmi. Pochodzą z Warszawy, chodzili do Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej im. Grażyny Bacewicz. Są zawieszeni pomiędzy rożnymi podziałami. Z jednej strony DJ Drum jest dobrym muzykiem, w jednym z wywiadów powiedział: „Nie wiem, czy pogadamy o gatunkach muzycznych w Manieczkach, mogę z Wami pogada o bluesie, o jazzie, bo na tym się znam, uczyłem się tego”. Z drugiej strony mam wrażenie, że oni w Manieczkach i w 150 innych klubach w Polsce czują się u siebie. Może wspomniana egalitarność manifestuje się najlepiej właśnie w ich postaciach. Nie wiem, jakie jest ich pochodzenie klasowe, ale to, co z nich wyrosło, jest w pewien odkrywczy, zbalansowany sposób egalitarne.
Czy Drum i Hazel to najważniejsze postaci manieczkowej sceny?
JS: Historycznie najważniejszy był tam DJ Kris, ale nie ma go w Manieczkach od 2004 roku, bo pokłócił się z właścicielami. Od tamtego czasu organizuje festiwal Sunrise w Kołobrzegu, skąd pochodzi.
PR: DJ Drum jest obecnie rezydentem Ekwadoru.
JS: Ale nie był nim od początku. Za to grał w wielu tego typu klubach od ’98 roku, kiedy to rozwalił sobie nogę i na jakiś czas musiał przestać gra na perkusji.
Kiedy rozmawiałem z DJ-ami związanymi z Ekwadorem, zwróciłem uwagę, że ci wszyscy ludzie są z wielkich miast, tzn. Hazel i Drum – Warszawa, Cez Are Kane – Koszalin, potem Poznań, CJ Stone – Kolonia, teraz mieszka w Berlinie, Peran van Dijk – Amsterdam. Uświadomiłem sobie, że to, co tam się dzieje muzycznie, to nie jest muzyka wiejska. To jest muzyka, której oni szukali w sklepach z winylami w Berlinie albo w Internecie, a następnie je testowali w klubach, aby zobaczyć, czy ludzie będą się dobrze bawili. Jeden z DJ-ów powiedział mi, że sukces Manieczek polegał na tym, że wpuścili DJ-a Krisa i dali mu wolną rękę – nie mówili, co ma grać. To zadziałało. Jest to muzyka produkowana przez ludzi z dużych miast, którzy jednak nie mają lekceważącego stosunku do swojej publiczności. Tę kulturę wiejską, którą stworzyli, traktują jako coś swojego. To odróżnia ją od disco polo, tworzonego w większości przez ludzi z małych miast i wsi.
czytaj także
Pomimo miejskiej genezy manieczkowej muzyki potrafiła się w niej odnaleźć publiczność z peryferyjnych ośrodków?
TR: Jest to świetny przykład procesu, w którym to, jak DJ-e grają, jest formowane przez publikę, przez ludzki entuzjazm. To, co wyewoluowało w Manieczkach, jest totalnym przykładem hybrydy, tzn. ta muzyka jest jednak wedle standardów mało klubowa. Ma dużo melodyjnych elementów, czasem ociera się o muzykę dyskotekową.
Słyszałem kiedyś określenie „agrotechno”…
JS: Parę osób mówiło mi, żebym nie używał określenia „techno” na to, co robią. DJ Drum powiedział tak: my nie gramy techno, tylko trance i house, w różnych kierunkach modyfikowane. Jak spytaliśmy go o różnicę, to powiedział, że w techno jest ubogie instrumentarium, ale dużo dźwięków-uderzeń, za to w trance jest więcej melodii, ciekawsze brzmienia, bardziej rozwinięte linie basu. Ja dodałbym, że muza, która leci w Manieczkach, jest od techno nieco szybsza i ma bardziej dramatyczny, zróżnicowany przebieg. DJ Peran van Dijk powiedział, że gra trance – w Niemczech czy w Holandii ten gatunek właściwie zanikł, jest reliktem, a w Polsce on jest jego ambasadorem. Powiedział też, że widział w Polsce ponad 100 wsi, czyli więcej niż niejeden Polak. Jeździ z Amsterdamu do polskiej wsi.
A techno gra się w miastach, to są trochę inne imprezy. Znam przypadek małego miasta, w którym ludzie trochę snobują się na techno, bo to ich oddziela od wszechobecnej „muzyki rolników”.
Czy istnieje zatem coś w rodzaju swoistego nurtu muzycznego związanego z Manieczkami? Czy można to jakoś określić, scharakteryzować?
JS: Tak. Jest to bardzo eklektyczne. Gdy się spytało Hazela: „Co ty grasz?”, to powiedział, że „serce Hazela łamie style”.
PR: Albo: „Hazel zawsze gra energetycznie, nie ma czasu na smęty”.
JS: „Energetyka pełną gębą” – to jest cytat z Radka Liszewskiego, lidera zespołu Weekend. W ogóle ta „energetyka” jest definicją wiejskiej imprezy.
W waszych wywiadach wyszło, że Manieczki są punktem, według którego ludzie ustawiają sobie geografię. To nie jest tak, że Manieczki są pod Poznaniem, tylko Poznań jest obok Manieczek.
TR: Młody rolnik, z którym rozmawialiśmy, mówił nam, że jak jeździ na szkolenia ogrodnicze gdzieś w Polsce i pytają go, skąd jest – to jak odpowiada, że ze Śremu pod Poznaniem, nikt nie wie, gdzie to jest. Za to gdy wspomina o Manieczkach, nagle wszyscy wiedzą. Okazuje się, że Manieczki są na mapie Polski zauważalne. Pamiętam jak pojawiały się opowieści o ludziach przyjeżdżających zza granicy specjalnie do Manieczek. Opowiadano nam o przyjeździe 13 Hiszpanów i iluś Holendrów, kierujących się GPS-em na Manieczki. Dla nich cała reszta znika, żadne inne miasto nie ma znaczenia.
JS: Z Manieczkami jest też tak, że ludzie znają to słowo, ale nie wszyscy wiedzą, gdzie to jest. To jest słowo, które określa bardziej styl muzyczny niż miejsce na mapie.
Rzeczywiście Manieczki mają podwójne znaczenie – z jednej strony jest to miejscowość, a z drugiej rodzaj imprezy.
PR: Gdy rozmawiałam z moim kuzynem ze Świętokrzyskiego, dla niego hasło Manieczki też było oczywiste.
Czy waszym zdaniem da się wywieźć genezę tego rodzaju muzyki z tradycyjnego życia wsi, jakichś oberków i innych tańców, które mogłyby by
podglebiem do akceptacji szybkiej elektronicznej muzyki opartej na rytmie, bicie itp.
TR: Myślałem o tym w kontekście teorii Andrzeja Bieńkowskiego, autora Ostatnich wiejskich muzykantów. U Bieńkowskiego mamy do czynienia z koncepcją, w której rytm jest bardzo mocno ucieleśniony i związany z pracą, z rytmem „na trzy”, zwykle 3/8, co kojarzy się z pracą cepami w trzy osoby czy nawet z jazdą po wyboistej drodze wozem z kiepskim resorowaniem. To w jakiś sposób jest odtwarzane w południowo-mazowieckich czy kieleckich oberkach, muzyce spontanicznej, żywiołowej – to jest przestrzeń do wspólnoty rytmu, transowego wirowego tańca ludowego.
Chodzi mi raczej o podobne użycie muzyki, ekspresji cielesnej – jak kiedyś oberki pełniły funkcję takiego pozwolenia na zabawę, grane były od święta. Czy podobną funkcję „świąteczną”, zawieszenia czasu, pełni ta muzyka – też tak rytmiczna i taneczna.
JS: Myślę że nie, bo gdy jesteś w domu, sprzątasz, gotujesz i leci sześć manieczkowych setów didżejskich pod rząd – to nie jest święto. Oberek nie był czymś, czego mogłeś słuchać na co dzień; tę muzykę natomiast możesz włączyć, kiedy chcesz. „Świętem” jest muzyka w klubie, gdzie słyszysz tę muzykę z dużych, dobrych głośników.
**
Kolektyw Terenowy to grupa badaczy, animatorów kultury i twórców, którzy od 2005 roku działają na terenie południowego Mazowsza wypracowując autorską metodę etnoanimacji, łączącą postawę etnograficzną z metodami animacyjnymi i artystycznymi, odwołującą się do koncepcji badań w działaniu. Kolektyw Terenowy zawiązał się najpierw wokół warsztatu etnograficznego prowadzonego w Instytucie Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim przez Tomasza Rakowskiego.
Wystawę 140 uderzeń na minutę. Kultura rave i sztuka w latach 90. w Polsce można oglądać w warszawskim MSN do niedzieli 27 sierpnia.