Tylko „liberalizm odwagi” pozwoli zatrzymać prawicę zawłaszczającą polską sferę publiczną.
Cezary Michalski: PO zaczyna krajowy sezon wyborczy mocno zdemolowane wizerunkowo. Nie tylko jako partia, ale też jako główna formacja przyznająca się do jakiegoś typu liberalnej modernizacji. Na razie wraca do polaryzacji, odpowiada własną kampanią negatywną na kampanię negatywną PiS-u. Do tej pory faktycznie wystarczało przypomnienie alternatyw personalnych: Sikorski-Fotyga, Sienkiewicz-Macierewicz, Tusk-Kaczyński. To nie były nokauty, ale zawsze wyraźne zwycięstwa na punkty. Jednak taśmy „puknęły” właśnie w Sikorskiego i Sienkiewicza. Uderzyły też w kanały komunikacji Platformy z drobnym biznesem i innymi segmentami jej elektoratu. Inteligencja też jest zdystansowana od czasu, kiedy Tusk wyraźnie powtórzył, że żadnych „inteligenckich rewolucji” nie będzie, na co Agnieszka Holland odpowiedziała wówczas, że Platforma jest partią „aksjologicznej pustki”. Czy jest inny potencjał na odbicie, niż używanie PiS-u?
Jarosław Makowski: Po pierwsze, w tym podziale między PO i PiS było i pozostaje coś na rzeczy. On odzwierciedla jakiś rodzaj układanki w Polsce. Nie tylko politycznej, ale społecznej, kulturowej, cywilizacyjnej.
Ale tak rozumianego PO-PiS-u, jako PO-PiS-owej wojny, nie było przed rokiem 2005 i może go nie być w nieodległej przyszłości.
Co nie znaczy, że podział, który się w ten sposób wyartykułował, nie jest autentyczny. I że inne formacje, także inne „wojny”, tego podziału nie odtworzą. To jest podział realny, głęboki, idący przez społeczeństwo, dlatego on cały czas pracuje politycznie. Gdyby nie odzwierciedlał różnic, nastrojów i emocji, już dawno byłby na śmietniku historii.
Zatem PO znów się do niego odwoła jako do swej głównej broni? Znasz cenę takiego zarządzania: PO i centrum przesunięte na prawo poprzez ciągłe związanie walką z jeszcze bardziej prawicowym przeciwnikiem, do tego likwidacja konsensusu osłaniającego politykę zagraniczną, europejską, radykalizacja syndromu „dwóch narodów” wzajemnie się nie uznających…
Nawet jeśli jesteśmy tym podziałem znudzeni intelektualnie, to w sensie politycznym i społecznym on ciągle organizuje nasze życie. Odzwierciedla preferencje polityczne. W moim przekonaniu w dalszym ciągu są to preferencje większości Polaków. Ale jest też faktem, że to zestawienie, które do tej pory działało na korzyść Platformy, także personalne, o którym wspomniałeś, rzeczywiście dawało procenty przewagi partii Donalda Tuska.
PO jawiła się jako ekipa, która gwarantuje stabilność naszego kursu europejskiego – przy poparciu polskiego społeczeństwa dla Unii, przy zrozumieniu wartości naszego przystąpienia do instytucji Zachodu, nie tylko na poziomie finansowym. Platforma kojarzy się z większym profesjonalizmem, bo przecież także owe symboliczne 300 miliardów, o których premier Tusk mówił w 2011 roku, umiano wywalczyć. Ludzie wciąż postrzegają PO jako formację profesjonalistów, potrafiących walczyć o polskie interesy skuteczniej niż PiS. Partia Kaczyńskiego na poziomie artykulacji radykalizuje kategorię interesu narodowego, ale w praktyce zawsze miała kłopoty z jego realizacją.
Taśmy rzeczywiście uderzyły w wizerunek niektórych ważnych postaci z ekipy Platformy, ale pamiętajmy, że PO ma długą ławkę graczy. Wcale nie rezerwowych, bo oni przez cały ten czas pracowali na pierwszej linii polityki europejskiej: Danuta Huebner, Janusz Lewandowski, Jacek Saryusz-Wolski, Jerzy Buzek… tę listę można by ciągnąć. To są ludzie o różnych odcieniach ideowych, ale łączy ich kompetencja, dobrze rozumiany pragmatyzm i skuteczność w tym, co robili i robią. Oni są twarzami poważnej polityki.
Zatem „Polacy, nic się nie stało”?
Tak bym nie powiedział. To prawda, że w tej grze bardzo ważne jest coś, co nazywam estetyką polityki. I taśmy wiążą się z tym obszarem. Prawdziwa jest teza Bismarcka, że polityka, tak jak parówki, lepiej smakuje wówczas, kiedy nie wiemy, jak się to robi.
Dostaliśmy jednak film z zakładów mięsnych. Co w tej sytuacji pozostało z estetycznej przewagi Platformy?
Taśmy pokazały brudną stronę polityki. I ta jedna strona może budzić niesmak. W apogeum poparcia dla Platformy mówiło się, że jest obciachem głosowanie na PiS, bo PiS nie kojarzy się z nowoczesnością. Dziś w związku z tym, że estetyka przy okazji taśm weszła na plan pierwszy, a uderzona została przede wszystkim Platforma, te role mogą się odwrócić.
Szczególnie elektorat wielkomiejski, dla którego estetyka w życiu publicznym jest ważna, poczuł się zawiedziony i zniesmaczony. Ci wyborcy nadal będą czuć niesmak, gdyby mieli zagłosować na PiS.
Będą się też bać, że IV RP wróci, ale już nie jako tragedia, ale – co może okazać się dużo straszniejsze – farsa. Ci wyborcy mogą też nie zagłosować w ogóle, w tym na PO. Dziś największą w Polsce partią, choć bez lidera i struktur, jest PP: Partia Poczekalnia.
To jest jednak przede wszystkim elektorat Platformy.
W dużej mierze. Ten elektorat kojarzy wspomniany niesmak. Jest tak, że politycy tracą siłę przyciągania nie wtedy, gdy popełniają wielkie błędy, ale kiedy popełniają małe. Potykają się o przysłowiową pietruszkę. Głęboka prawda tkwi w ewangelicznym zdaniu: „Jeśli nie jesteś wierny w małych sprawach, nie będziesz też wierny w dużych”. Taśmy nie odsłoniły aktów korupcji, przyznają to nawet co uczciwsi przeciwnicy czy krytycy Platformy. One odsłoniły pewien rodzaj politycznej estetyki, który może razić.
Nie tylko, także pewien fatalizm, który z jednej strony jest realizmem, ale w wydaniu partii rządzącej może być przyzwoleniem na dreptanie w miejscu.
Jeżeli jednak spojrzymy na akcję PiS-u z plakatami przeciwko „sitwie”, to ona też bazuje na poczuciu estetyki. Gdyby prawica chciała uderzyć przy okazji taśm w Platformę na poziomie wizji państwa czy społeczeństwa, nagle okazałoby się, że to zabieg dla niej zbyt skomplikowany, by nie rzec: karkołomny. Ale PiS, pokazujący się jako formacja wyrafinowanej estetyki politycznej, brzmi tak samo wiarygodnie, jak Putin zapewniający nas misji pokojowej na Ukrainie.
Kaczyński, Legutko czy Krasnodębski faktycznie mają bardziej pesymistyczną wizję polskiego społeczeństwa i państwa, niż Sienkiewicz i Sikorski. Czasem nawet wyrażali ją publicznie jeszcze brutalniej, mówiąc o „serbołużyczanach”, „rozwydrzonych smarkaczach”, „lemingach” czy „łże-elitach”. Ale ja pytam o potencjał odbicia Platformy. Na razie, w odpowiedzi na kampanię negatywną PiS-u, grzęźniecie w kampanii negatywnej wobec PiS-u, a ta już nie działa. Czy w ten sposób Donald Tusk może przetrwać i wygrać wybory albo ich przynajmniej politycznie nie przegrać? A może faktycznie nic się nie stało? Leszek Miller zazdrości Tuskowi. W wywiadzie dla „Dziennika Opinii” powiedział, że gdyby miał w czasie afery Rywina tak zdyscyplinowaną partię i tak zrytualizowany układ władza-opozycja, to by dotrwał do wyborów i je nawet wygrał.
Co do kwestii „nic się nie stało”: rząd powinien się podać do dymisji, gdyby premier i podległe mu służby podsłuchiwały swoich obywateli lub przeciwników politycznych, a nie kiedy sam jest podsłuchiwany.
Słabość może być tak samo ciężkim zarzutem pod adresem rządu, jak nadużywanie siły.
Wiele zależy od tego, w jakim nastroju, z jakim przekonaniem co do wagi taśm Polacy wrócą z wakacji. W jakim języku o tym między sobą rozmawiali na „plaży”. Czy ludzie mają poczucie, że rzeczywiście zostały obnażone jakieś niedopuszczalne zachowania władzy, czy też zrozumieli, że jest to metoda pozwalająca na zdyskredytowanie każdego, gdyby każdego z nas w taki sposób podsłuchać.
Nie każdy z nas rządzi, a Polacy historycznie nie są znani z nadmiernej empatii wobec ludzi, którzy nimi rządzą. Nawet jeśli tych ludzi czasami mogą swobodnie wybierać.
Ale lubią okazywać współczucie ofierze. A rząd, i przede wszystkim premier, są tu ofiarą.
I w tym sensie Miller nie ma do końca racji, porównując podsłuchy z aferą Rywina, którą jednak Polki i Polacy bardzo szybko zinterpretowali na niekorzyść SLD. O ówczesnym rządzie lewicy można powiedzieć wszystko, ale nie to, że padł ofiarą Rywina i spółki.
Aferę Rywina „zinterpretowały” także media i najsilniejsze środowiska biznesowe, wy też możecie mieć kłopot z częścią tych podmiotów „interpretujących”. Podsłuchy zostały rzucone mediom jak smaczna kość, trudno się dziwić, że się media do tej pory oblizują. Są też w tych podsłuchach rzeczy, które pozwalają konfliktować z rządem prywatny biznes.
To prawda, że próbując tylko przeczekać, licząc na wewnętrzną stabilność układu władzy i estetyczną przewagę nad PiS, można się przeliczyć. Ale to zależy od odłożonego potencjału, i od nastrojów, od pierwszych sondaży i badań, które pokażą tendencje społecznych oczekiwań u progu sezonu wyborczego.
Tym bardziej powtórzę pytanie o potencjał zmiany, potencjał odbicia. Jeśli go nie ma, pozostanie tylko czekanie na te badania. A to już jest fatalizm, nie polityka.
Stara żeglarska zasada mówi: nie ma sensu się napinać, gdy wiatr ci nie sprzyja. Lepiej dać się znieść na mieliznę. I czekać na lepszy wiatr, by odbić się ze zdwojoną siłą. Dlatego musi nastąpić ustalenie winnych, pokazanie, kto stał za nagraniami. Potem wyciągnięcie konsekwencji. I nowe otwarcie – programowe i personalne.
Tylko gdyby okazało się, że w podsłuchy byli zamieszani Rosjanie, najlepiej jeszcze razem z PiS, pozwoliłoby to odwrócić sytuację za pomocą samego tylko „pokazania winnych”. Kelnerzy, biznes, służby emerytowane lub pokłócone wewnętrznie… to wszystko nie zdejmuje z rządu odium bezradności i „odarcia z estetyki”.
Po siedmiu latach rządzenia Platforma nie może już budzić tej miłości i entuzjazmu, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wygrała wybory.
Nawet wtedy element odpowiednio dozowanego „antykaczyzmu” był równie ważny, jak miłość do samej Platformy, o ile nie ważniejszy. A Jarosław Kaczyński rządził właśnie, na dobre i złe, przez półtora roku.
Ale ten wybór był wówczas zrozumiały i bardziej wyrazisty. Więcej było nadziei, nawet jeśli strach też grał istotną rolę. To, że po siedmiu latach PO nie budzi już tego entuzjazmu, co kiedyś, wydaje się więc oczywiste. Zarazem jest dla mnie jasne, że PO, przy wszystkich za i przeciw, wciąż może budzić pewien szacunek.
Szacunek słusznie należy się politycznym realistom, ale podsłuchy właśnie w szacunek uderzyły najmocniej. Teraz każdy może sobie zaszydzić, że „realiści, ale przy ośmiorniczkach i ogonach płaconych drogo i nie za swoje”, „realiści, ale mówiący o murzyńskości”. Jak odzyskać szacunek?
Kiedy podlicza się zyski i straty wynikające z rządów Platformy, to ostatecznie Polacy cały czas mówią: OK. Bywają opóźnienia i błędy, ale rachunek wciąż jest na korzyść zysków, czego dowodem jest osiem kolejnych wyborów wygranych z rzędu. I teraz kwestia, jak nie stracić tego dotychczas okazywanego zaufania? Pierwsze wybory z maratonu, jaki nas czeka, to wybory samorządowe. Wydaje się, że PO nie stoi tu na straconej pozycji. Dlaczego?
Mówiąc metaforycznie, PiS jest partią, która chciałaby spierać się o to, czyim imieniem nazywać mosty czy obwodnice. A Platforma cały czas jest tym ugrupowaniem politycznym, która woli budować mosty i obwodnice, naprawiać chodniki i ścieżki rowerowe, a nie kłócić się o to, jak je nazywać.
Te wybory są do wygrania, jeśli uda się poprowadzić spór w obszarze: jak dalej modernizować Polskę. I od razu dodam, że nie tylko, nie przede wszystkim o twardą infrastrukturę tu chodzi.
Jesteś teraz większym optymistą, niż Bartłomiej Sienkiewicz z prywatnego języka taśm, gdzie on mówi, że „Polacy się przyzwyczaili” i to już nie działa politycznie na korzyść Platformy.
Również uważam, że skończył się etap, kiedy beton i stal były wystarczające i działały na korzyść Platformy. Dlatego zgadzam się z intuicją Sienkiewicza, o czym pisałem już dużo wcześniej, że teraz musimy je uzupełnić „miękką modernizacją”, czyli ułatwianiem ludziom życia, podnoszeniem jego komfortu. Konieczna jest synteza pomiędzy tym, co robiliśmy my, i tym, co próbują robić chociażby ruchy miejskie.
…które jednak często z „wylewania betonu i stali” czynią wam zarzut.
Właśnie dlatego mówię o konieczności syntezy! Z jednej strony beton i stal trzeba wylać do końca (tyle że ktokolwiek zdobędzie władzę w wyborach samorządowych, a potem parlamentarnych, czy to będzie PO, SLD czy PiS, ten beton i tę stal wyleje). A oprócz tego warto rzeczowo porozmawiać o tym, jak ma wyglądać wygodniejsze, bardziej racjonalne życie pośród „betonu i stali”. Jak ma wyglądać poprawa i oswojenie życia codziennego. Nie ulega wątpliwości, że w dłuższej perspektywie kluczowy jest ów drugi etap, ta „miękka” modernizacja. Polegająca na tym, żeby wypełnić luki w „dużej” infrastrukturze, od dróg, poprzez lotniska, po dworce kolejowe.
W wyborach samorządowych można próbować uciec od wojny kulturowej czy polityki historycznej, ale trudniej od tego uciec w wyborach parlamentarnych. Zresztą także politycy lokalni są zaciągani do tej wojny: Hanna Gronkiewicz-Waltz poprzez sprawę Chazana, Ryszard Grobelny przez „Golgotę Piknik” czy wyrzucenie Ewy Wójciak. Gowin, walcząc z Majchrowskim o prezydenturę Krakowa, też odwoła się do prawicowej polityki historycznej i wojny kulturowej. Nawet jeśli to będzie tylko jedno jego oblicze, bo drugie, adresowane do bardziej mieszczańskiej publiczności, będzie obliczem neoliberalnego „thatcherysty”.
Platforma zarówno na poziomie samorządowym, jak też ogólnopolskim, musi stanąć na straży minimum liberalnego państwa demokratycznego i państwa prawa, by dało się w Polsce normalnie żyć. Dziś znajdujemy się w narzucanej nam sytuacji. Polityczna konkurencja nawet w wymiarze polityki lokalnej nie chce zajmować się budową żłobków, wypracowywaniem dobrej strategii rozwoju polskich miast, podnoszeniem jakości życia, tylko klauzulami sumienia czy deklaracjami wiary. Tym wszystkim, z czym kojarzy się dzisiaj, i co bardzo świadomie wywołuje, prawica. Jak to jest, że wspomniany przez ciebie Jarosław Gowin zaczyna swą krakowską kampanię od stwierdzenia, że jeśli PiS wygra w Warszawie, to jedną z pierwszych rzeczy będzie likwidacja tęczy na Placu Zbawiciela? Gowin twierdzi, że tęcza razi „moralną większość”.
Jesteśmy o krok od sakralizacji przestrzeni publicznej. I dla dobra wszystkich ktoś tym szaleństwom musi powiedzieć „stop”. To jest właśnie obrona liberalnego konsensusu.
Prawica nauczyła się przedstawiać brak katolickiej sakralizacji przestrzeni publicznej jako jej agresywną desakralizację. Wobec tego wy i tak zostajecie umieszczeni na jednej z pozycji kulturowej wojny.
Jednak w moim odczuciu nawet jeśli Platforma nie sprowokowała tego zjawiska, które ja nazywam „końcem grillowania”, to musi na nie odpowiedzieć. PO musi przejąć inicjatywę. Klasa średnia, ludzie, którzy do tej pory prywatyzowali swoje życie, zamykali się na grodzonych osiedlach, mieli życie publiczne za domenę, w którą nie chcą wchodzić, nagle zostają wyrwani z tego „narcystycznego indywidualizmu”. Nie przez liderów Platformy, ale przez pochód prawicy. Kiedy co bardziej liberalne mieszczaństwo opuściło sferę publiczną, kiedy sfera ta została pusta, prawica odczytała to w jeden możliwy sposób: „sfera publiczna jest nasza”. I idzie dalej, mówiąc: „Jeśli wy, mieszczaństwo, chcecie uznania dla waszego stylu życia, to tylko i wyłącznie w sferze prywatnej”.
Ale Platforma nadal obiecuje, że pod jej władzą ta przestrzeń pozostanie pusta. Co ona zresztą jakoś utożsamia z pojęciami „neutralna”, „bezpieczna”, „świecka”, choć w dojrzałych liberalnych społeczeństwach to wcale nie równa się „pusta”, bo nawet „neutralność” jest konsekwencją bardzo odważnego ideowego, politycznego i społecznego projektu.
Po swoistym poście od wartości, mamy czas powrotu wartości. I nie jest bez znaczenia, jakie wartości wrócą. Taka jest konsekwencja wojny kulturowej, którą w poczuciu swojej siły rozpoczęła i radykalizuje prawica. Nawet jeśli do samego końca nie chcesz tej wojny radykalizować, nawet jeśli próbujesz mówić „tak, ale”, to stoisz na przegranej pozycji. Dlatego uważam, że dziś mamy wybór: „Polska zamknięta albo otwarta”, „Polska tolerancyjna albo narodowo-ksenofobiczna”, „Polska różnorodna albo nacjonalistyczna”. I ci wszyscy, którzy chcieliby w dalszym ciągu grać strategię „panu Bogu świeczka, diabłu ogarek”, przegrają. Wybory, które nadchodzą, są taką właśnie próbą sił. Dlatego PO musi powrócić do tradycyjnych liberalnych wartości. Mieć po prostu odwagę ich bronić.
Tylko że artykulacja tych wartości może podzielić Platformę. I tylko Platformę, bo PiS jest już dzisiaj cały na prawicowych pozycjach obyczajowych, cywilizacyjnych, integrystycznych. Wyborcy i aparat PiS – gdzieś tak do poziomu Dziedziczaka włącznie – jest na tych pozycjach autentycznie, a paru liderów tej partii z politycznego pragmatyzmu.
Wszystko zależy od politycznego przebudzenia liberalnego mieszczaństwa. Od tego, czy ta silna, dominująca, ekspansywna grupa społeczna, która do tej pory koncentrowała się na swoich potrzebach i aspiracjach, oddając przestrzeń publiczną we władanie prawicy, zrozumie, że jeśli dziś nie wróci do przestrzeni publicznej, jeśli nie stanie do walki i nie zacznie bronić fundamentalnych dla liberalnej demokracji wartości, to nagle znajdzie się w państwie, w którym za żadne skarby nie chciałaby żyć. I tu widzę szansę PO na ponowne „odrodzenie” ideowe, żeby jasno powiedzieć, że stoimy na straży liberalnej demokracji i jej wartości. Co więcej, że ta liberalna demokracja do tej pory dawała nam poczucie ładu, bezpieczeństwa, wolności. Dziś ten ład próbuje się zachwiać, bo prawica poczuła lenistwo sił, które ten ład gwarantowały.
Poczuła lenistwo Platformy?
Nie tylko i nie przede wszystkim. Poczuła demobilizację sił społecznych, nowego mieszczaństwa, wynikającą właśnie z wycofania się, nadmiernego poczucia bezpieczeństwa. Z przekonania, że można spokojnie grillować, że można kupić sobie odpowiednią szkołę dla dziecka, a i znaleźć księdza z ludzką twarzą, co będzie przyjacielem rodziny. Z przekonania, że „przecież wszystko, co najważniejsze, zostało zrobione”.
W 2015 roku będzie się toczył spór o duszę polskiego społeczeństwa. Zaprzestaliśmy pytać, zajęci zarabieniem kasy i spłacaniem kredytów, jakim chcemy być społeczeństwem – otwartym i racjonalnym, czy zamkniętym i bałwochwalczym. A wszystko to w tle powrotu niedokończonego sporu z lat 90. o kształt stosunków Państwo-Kościół. Że to kluczowy dla państwa spór, mówił już Hegel, przekonując: „Naród, który ma złe pojęcie Boga, ma także złe prawa, złe państwo i złe rządy”.
Tylko że ten „niedokończony spór z lat 90.” wraca dziś przy układzie sił gorszym dla świeckiego państwa i dla religii nie będącej zideologizowaną „zemstą Boga”.
Z innym układem sił, ale przede wszystkim z dużo gorszymi aktorami. Wtedy mieliśmy przeświadczenie, że zdrowy rozsądek, myślenie, standardy debaty publicznej reprezentowane przez Tischnera, Musiała, Turowicza, Krzysztofa Kozłowskiego, ale także przez część biskupów, jak choćby Józefa Życińskiego, przywracają właściwe proporcje rzeczom, utrudniają budowanie bloków ideologicznych, rozbijają możliwość uczynienia całego Kościoła maszyną wojenną, elementem jednego z tych bloków. Dziś jednak nie ma w Polsce, niestety, silnego „Kościoła otwartego”. Także dlatego, że w polskim Kościele „puściły” ograniczenia istniejące jeszcze za życia Jana Pawła II. Nie jest przypadkiem, że polski Kościół zaczął się radykalizować prawicowo po jego śmierci.
Trzymając jednak dwa papieskie sztandary: walkę z „cywilizacją śmierci” i biowładzę opartą na przekonaniu coraz większej części wiernych, że wokół nich dokonuje się codzienny holocaust embrionów, zarodków, zygot…
„Cywilizacja śmierci” na określenie liberalnego Zachodu to akurat formuła, z którą się nie zgadzam. Ale Jan Paweł II mówił także inne ważne rzeczy, jego pontyfikat to było coś więcej. Choćby sposób podejmowania kwestii socjalnych. I to „coś więcej” blokowało ideologiczną łatwość użycia „polskiego papieża”. Dopóki on żył.
Też miałem nadzieję, że było „coś więcej” i „coś więcej” zostanie. Jednak została tylko „cywilizacja śmierci” i „bijące serce zygoty”.
Jeśli tak, to przegramy. Jeśli w Polsce całą Ewangelię uda się temu prawicowemu konglomeratowi sprowadzić do rodzaju fundamentalistycznej biowładzy. Ale ja mam nadzieję, że z tej polaryzacji da się wyjść. Nie przyłączając się do jej drugiego bieguna, radykalnego antyklerykalizmu, ale broniąc w zdeterminowany sposób liberalnego minimum, które pozwala normalnie żyć. Ono łączy ludzi nie akceptujących fundamentalizmu, zawłaszczania państwa, integryzmu, nacjonalizmu.
Jednak Donald Tusk wciąż proponuje wyborcom w pakiecie Królikowskiego i Fuszarę. Uważa, że każdy wyrazistszy podział osłabi PO, a wzmocni PiS.
Ten rodzaj formatowania partii politycznej zostaje zakwestionowany przez sytuację i Polaków. Sądzę że w przyszłości Donald Tusk, który ma doskonały społeczny słuch, raczej nie będzie chciał w ten sposób pozycjonować partii, bo nie mógłby potem rządzić w nowej sytuacji. Jeśli się zgodzimy, że wojna kulturowa jest nieunikniona, to jedna z formacji zasadniczego sporu, która nie byłaby w stanie ratyfikować konwencji antyprzemocowej, uchwalić ustawy o in vitro… chcąc zadowolić wszystkich, nie zadowoliłaby nikogo.
Nie wymieniłeś już legalizacji związków partnerskich, nawet w bardzo łagodnej formie, którą proponowała liberalna frakcja PO. Poza tym, to co proponujesz, to jednak nie jest na dzisiaj doktryna i praktyka Platformy potwierdzona przez Donalda Tuska. Sugerujesz, że oni ostatecznie „wyplują” Królikowskiego i zostawią Fuszarę, nawet jeśli jako przedstawicielkę Kongresu Kobiet, a nie feministkę. Ale czy nie ma ryzyka, że wobec narastającego nacisku prawicy Platforma, która ostatnio pozyskała sympatię Kamińskiego, Giertycha, Dorna… „wypluje” Fuszarę i zostawi Królikowskiego?
Dobre pytanie. Wydaje mi się jednak, że patrząc na dynamikę zmian społecznych, nie tylko w Polsce, ale w Polsce zwłaszcza, można powiedzieć, że im bardziej prawica radykalna i histeryczna, tym bardziej jest to reakcja lękowa na zmianę społeczną, idącą w zupełnie inną stronę. W stronę społeczeństwa modernizującego się, otwierającego, pluralizującego. W stronę katolicyzmu, który traci znacznie nie dlatego, że ludzie odrzucają religię, ale dlatego, że przestają uważać, że ona coś istotnego mówi o ich życiu.
Też próbuję w to wierzyć. Tyle że w okresach przejściowych zdarzało się, że zmobilizowana takimi lękami reakcyjna mniejszość zdobywała władzę i blokowała społeczną zmianę na długo, czasem brutalnie. Wy chcecie dopiero budzić mieszczaństwo. Ty chcesz, bo Platforma ciągle jeszcze mieszczaństwo usypia. A prawica już jest zmobilizowana.
Dlatego wracamy do początku naszej rozmowy. Kaczyński postawił tak mocno na sojusz z Rydzykiem, na ten cyniczny integryzm, bo wie, że to jest sprawna armia. I także dlatego, że Kaczyński na tym sojuszu zyskuje, a traci Kościół. Kaczyński wie, że najkrótsza droga do dechrystianizacji prowadzi przez PiS, ale jego to ani parzy, ani ziębi. Władza, po którą on może sięgnąć w 2015 roku po raz ostatni, warta jest dla niego przyszłej marginalizacji Kościoła.
Ale ja pytam o Donalda Tuska i o waszą armię. Jest ryzyko, że jej pułkownicy, Fuszara i Królikowski, będą się ostrzeliwać wzajemnie.
Polityka to sztuka tego, co możliwe. A dziś bardzo szybko zmieniają się nastroje i układ sił. W sferze publicznej dokonują się przewartościowania wokół wydarzeń symbolicznych, takich jak palenie tęczy czy pojawienie się prof. Chazana, który skończył nie jako bojownik pro-life, ale jako akolita polityczny Kaczyńskiego. Te wydarzenia mobilizują i zmieniają pole politycznej gry, układ władzy politycznej, ale i społecznej. Na tym tle trzeba przyznać, że Donald Tusk jest wierny temu, co zawsze powtarzał. Nie jest rewolucjonistą, ale jednak ma dobre ucho do oczekiwań społecznych. Nie sądzę, by premier Tusk chciał się nagle stać inżynierem społecznym i na siłę liberalizować polskie społeczeństwo. To w jego wykonaniu nie byłoby autentyczne, a więc i skuteczne. Ale jestem pewien, że w momencie, kiedy zaczyna się budzić polska klasa średnia przyciskana do muru przez prawicę, kiedy kończy się grillowanie i pojawia się konieczność ponownej walki o sferę publiczną, Tusk stanie na czele tego powracającego do polityki mieszczaństwa. Bo to jest grupa społeczna, którą on najlepiej rozumie. Bo to polskie mieszczaństwo już osiem razy uznało go za najlepszego ze swoich potencjalnych liderów. I to pomimo całego zużycia, jakie się łączy z tak długim sprawowaniem władzy. Podsumowując, to czego potrzebujemy i co jest możliwe, to „liberalizm odwagi”. Jest on konieczny, by obronić nie tylko to, co udało nam się osiągnąć, ale by poszerzyć pole naszej osobistej wolności.
Jarosław Makowski – ur. 1973, teolog, publicysta. W latach 1999-2004 związany z „Tygodnikiem Powszechnym”. Autor książek, min. „Kobiety uczą Kościół” i „Wariacje Tischnerowskie”. Od 2010 roku dyrektor Instytutu Obywatelskiego, think tanku Platformy Obywatelskiej.