Z tekstu Błańskiej wynika ewidentnie, że ta dziewczyna była traktowana jak towar.
Jaś Kapela: Doniesienia o tym, że Fibak „pomaga” młodym dziewczynom, sięgają lat osiemdziesiątych. Jak to się stało, że dopiero Malina Błańska, dziennikarka „Nie”, musiała wysłać SMS-a, żeby wiedza ta wyszła poza środowisko?
Roman Kurkiewicz: Cała ta Fibakgate ma kilka wymiarów. Po pierwsze – co robił Fibak, jakiego rodzaju jest to zachowanie. Po drugie – co z mediami w związku z tym. Co z tym wieloletnim milczeniem, ale też formułą, w jakiej powstał tekst Błańskiej.
Okazuje się nagle, że milczenie jest cnotą. Wszyscy wiemy, ale nie mówimy.
To jest bardzo ciekawe zjawisko, ale nie pojawiło się po raz pierwszy. Istnieje coś takiego jak wiedza środowiskowa. Coś, co prawicowcy nazywają salonem, choć ta wiedza dotyczy także salonu prawicowego. To są opowieści, która zna wtajemniczona grupa ludzi. Czasami są to informacje, czasami tylko podejrzenia dotyczące nagannych zachowań. One zostają w rodzinie. Dzisiaj na Facebooku, czyli, można powiedzieć, publicznym forum, niektóre osoby piszą pod imieniem i nazwiskiem, że wiedziały o tego typu zachowaniach Fibaka już wiele lat temu. Ale nie trzeba sięgać do Facebooka – już w latach dziewięćdziesiątych opisano dużą aferę o podobnym charakterze we Francji, gdzie nazwisko Fibak się pojawiało. W konsekwencji przestał być konsulem honorowym w Monako.
Można się zastanawiać: dlaczego wtedy nikt się tym nie zainteresował? Dotykamy tutaj tabu polskiej sfery publicznej, tego, że pewne sprawy są wyłącznie prywatne. To jest słynny spór: co jest prywatne i czy rzeczywiście jest prywatne? Czy prywatne jest polityczne, czy jest obojętne? Czy ma być ukryte, tajemne? Kościół na przykład uważa, że sprawa pedofilii to też jest właściwie prywatna sprawa poszczególnych księży, która nie dotyczy instytucji. Dlatego nie trzeba niczego ujawniać, trzeba pomóc księdzu, bo on jest ofiarą, i bać się głównie tego, jakie będą konsekwencje ujawnienia takiej historii.
W przypadku Fibaka nie wydaje mi się, żeby to była zadekretowana zmowa milczenia. To jest pewien stan, który w sposób niewymagający tłumaczenia zakłada, że pewnych kwestii nie ruszamy.
Kulturalni ludzie o takich rzeczach nie rozmawiają?
Dżentelmeni. To się pojawia w tej retoryce, która została opisana przez Błańską: my jesteśmy z wyższych sfer, jesteśmy bardzo kulturalni, jesteśmy na poziomie. To są ludzie z elity majątkowej, społecznej. Wojciech Fibak jest przedstawicielem tego środowiska dzięki swojej karierze w latach siedemdziesiątych i przyjaźniom, które wówczas nawiązał. Należy do celebrytów światowego wymiaru, choć, co prawda, raczej drugiej ligi. Ale do jego przyjaciół należą osoby z pierwszej ligi. Okazuje się, że ten status sprawia, że taka osoba staje się niewidzialna, jej czyny stają się niedotykalne. Niespecjalnie ktoś chce się na to porwać i powiedzieć: hola, tutaj jest chyba coś nie tak.
Powtarza się jednak tezę, że Fibak nie jest osobą publiczną.
To jest głęboko nieprawdziwa teza. Jeśli ktoś był honorowym konsulem, choćby w Monako, to jest osobą publiczną. Jeśli ktoś pracuje, zarabia swoją twarzą, to jest osobą publiczną. Wystarczy policzyć okładki pism kolorowych, gdzie Fibak wystąpił jako gwiazda, koneser, znawca sztuki, jako człowiek, który ma kolejne wspaniałe rodziny. Jest osobą publiczną. TVP pozytywnie mnie zaskoczyła, że błyskawicznie zerwała współpracę z Fibakiem jako komentatorem. Jeśli ktoś jest komentatorem, ekspertem, osobą medialną, to strasznie trudno powiedzieć, że nie jest osobą publiczną. Fibak czerpał ze swojego wizerunku rozmaite korzyści, niekoniecznie materialne.
W tej całej wymianie handlowej, która się tam zawiązuje z Błańską, pojawia się motyw, że on nie bierze za to żadnych pieniędzy.
Korzyści mogą być różne. Być może buduje się w ten sposób pewne więzi. Zakładając – a mamy dziś takie podstawy – że nie była to pierwsza historia, kluczowe staje się pytanie, kto jest w tym gronie obdarowanych przyjaźnią Wojciech Fibaka.
Ile celebrytek w ten sposób zrobiło karierę?
Inaczej: ilu celebrytów zaznało tego typu serdeczności ze strony Fibaka? To jest trudne pytanie. Trudne dla tych, którzy są w tej historii. Ale nie na tym chciałbym się skupiać. W tej historii pojawia się słowo stręczycielstwo, które jest mocnym słowem. Mało tego: ma swoją formułę prawną. W Polsce stręczycielstwo, w przeciwieństwie do prostytucji, jest zabronione i karalne. Ale to jest pytanie, na które powinien odpowiedzieć prokurator, a nie ja.
Z samego tekstu Błańskiej i rozmowy Latkowskiego wynika ewidentnie, że ta dziewczyna była traktowana jak rodzaj przedmiotu. Coś, co można komuś dać. Agnieszka Ziółkowska napisała gdzieś na Facebooku, że warto Wojciechowi Fibakowi zadać pytanie, jak by się zachował, gdyby to jego córki (które zresztą przywoływał na swoją obronę, że przecież on ma rodzinę) zostały potraktowane przez jakiegoś mężczyznę jak towar, który można wrzucić komuś do łóżka.
Okazuje się więc, że jego rodzina jest wyjęta spod tych praw. Co innego te dziewczyny – są inną klasą. Nimi się de facto pogardza. Są ładne, miłe. Nie chcą dużo pieniędzy. Są przecież świeże i prawdziwe.
Naturalne.
Cała ta sytuacja odbywa się tak, jakby te dziewczyny zostały uwiedzione. Ale one nie zostały uwiedzione, zostały kupione/sprzedane. Mamy do czynienia z targiem niewolników.
Jakoś ginie to, że to nie była jednorazowa prowokacja, że ten proceder trwał latami.
Na blogu niejakiego Kominka jest wywiad z dziewczyną, która zresztą zapewniła, że w sądzie, jeśli będzie trzeba, wystąpi pod imieniem i nazwiskiem. Nie zgłosiła się do Fibaka, ale została „wyjęta” z jakiego baru i została wrzucona koledze Fibaka do pokoju hotelowego.
Może sama chciała, a potem jej się odechciało?
Tutaj się kłania termin, którego użyłem w rozmowie w Tok FM: przemoc symboliczna. Przemoc symboliczna jest wtedy, gdy ofiara nie jest świadoma, że jest przemocy poddana. To, co się dzieje, wydaje się jej naturalne. Dziewiętnastoletniej dziewczynie, która przyjeżdża z prowincji i spotyka kogoś takiego jak Wojciech Fibak, człowieka z pierwszych stron kolorowych gazet, który zna wszystkich na świecie i jest otoczony nimbem „kulturalności” i „porządności”, wydaje się niemożliwe, żeby on tak po prostu wrzucił ją znajomemu do łóżka. Ona nie widzi, że tu jest rodzaj przemocy, bo ta przemoc odbywa się w oparach dobrego alkoholu i miłych słów. U Kominka jest to dość wstrząsająco opisane. Dziewczyna uczestniczy w kolacji, gdzie jest kilku mężczyzn. Nikt na nią nie zwraca uwagi, bo oni wiedzą, po co ona jest. Tylko ona tego do końca nie wie.
To też jest trochę odpowiedź na pytanie, dlaczego to wcześniej nie wypłynęło. Bo jak się poskarżyć na kolegę Komorowskiego i De Niro? Donieść na niego na policję?
To jest bardzo częsty powód, dla którego pewnych postaci się nie tyka. Jest grupa, przeważnie mężczyzn, ustosunkowanych, którzy należą do elity finansowej, kulturalnej, społecznej, politycznej. Żeby sobie nie robić kłopotu, media, bojąc się na przykład reperkusji prawnych, trzymają się z dala. A w ogóle to co się takiego stało? Przecież sama chciała, sama poszła. Wolni ludzie, dorośli.
Problem polega na tym, że nie mamy tutaj symetrycznej, czystej i równorzędnej sytuacji.
To nie jest partnerski układ. Przewaga bogatego, znanego, pozaprzyjaźnianego mężczyzny nad dwudziestoletnią dziewczyną jest oczywista.
Ta przewaga jest wykorzystywana do czegoś, co może być zakwalifikowane jako przestępstwo. Ciekawe jest milczenie prokuratury w tej sprawie. Ciekawe, czy ona się tym zajmie? Ktoś słusznie zwrócił uwagę, że wątek stręczycielstwa jest w Polsce usunięty poza nawias. W naszym katolickim kraju właściwie nie ma tego problemu. Właściwie jedyną osobą, która w tej sprawie próbowała cokolwiek zrobić, był prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Wydał wojnę, co prawda nie samemu zjawisku prostytucji i sutenerstwa, ale oknom agencji towarzyskich, które były właściwie takimi witrynami domów publicznych. Natomiast generalnie w naszym wolny, wyzwolonym społeczeństwie nie mówimy o tym problemie. Gigantyczny rynek usług seksualnych, który istnieje w Internecie, jest właściwie nietykalny. To też jest jakieś tabu. Jest pytanie, czy to jest objaw zdrowy. Jesteśmy tak tolerancyjnym, libertyńskim krajem? Nie wydaje mi się.
Fibak to nie jest historia miłości, jakichś romansów przekraczających granice. To jest historia, że ktoś z ważną pozycją staje się pośrednikiem właściwie w handlu ludźmi. Czy ta wymiana jest gotówkowa czy bezgotówkowa, to nie jest ważne. Korzyści opisywane przez „Gazetę Wyborczą” w aferze w Samoobronie też nie były gotówkowe. To były miejsca pracy, miejsce w strukturze.
Przy Lepperze „Gazeta Wyborcza” nie miała wątpliwości, czy ujawnianie tej sprawy jest odpowiedzialne społecznie i czysto ludzko.
Nie miała, bo to dotyczyło Andrzeja Leppera. Zdumienie ogarnia, co się dzieje z mediami w tej sprawie. Słyszymy krzyk o tabloidyzacji. Malina Błańska posłużyła się techniką starą chyba tak jak samo dziennikarstwo. Nazywa się to dziennikarstwem wcieleniowym. Będąc dziennikarką, udaje się kogoś innego. Zadziwia mnie to święte oburzenie.
Skowyt.
Skowyt moralistów, że jest to niedopuszczalne. Sama „GW”, z której ten skowyt się wydobył, publikowała dziesiątki reportaży dziennikarzy, którzy stosowali tę metodę. Dotykamy tutaj tabu na skrzyżowaniu seksualności i relacji patriarchalnej. Jak Hugo-Bader udawał menela i siedział pod Bristolem, to to jest OK. Ale tutaj mamy rodzaj zależności wykraczający poza sferę seksualną, dotyczący układu społecznego, patriarchalnej dominacji, której nie wolno dotykać.
Warto też zauważyć, że w tej całej dyskusji autorka gdzieś zginęła. Została dotknięta rodzajem anatemy.
W końcu to dziennikarka „Nie”.
Więc w domyśle ktoś gorszy z definicji. Cokolwiek by zrobiła, jest źle. Jest fenomenem tygodnika „Nie”, że być może opisał największą liczbę różnych afer. Ale kiedy pisze o tym „Nie”, to nie ma afery. Po paru miesiącach dziennikarze, którzy pod stołem czytają „Nie”, biorą temat na tapetę i wtedy dopiero jest ogólnopolska afera. Zresztą dla mnie argument Urbana, dlaczego nie wydrukował tekstu Błańskiej, jest zrozumiały. Swojego czasu robił przewodnik po burdelach, więc brzmiałoby dziwnie, gdyby się teraz oburzał.
Ale Błańska w swoim tekście nie oceniała, opisała tylko swoje przygody.
I zniknęła z debaty. Jej się nie zaprasza. Waldemar Kumór w swoim skowycie nie zająknął się, jak się nazywa autorka tekstu. Do rozmowy w Tok FM też jej nie zaproszono.
W Niemczech za sprawą Güntera Wallraffa odbyła się wielka dyskusja na temat dziennikarstwa wcieleniowego. On wcielał się w różne osoby, demaskował pewien rodzaj powszechnych nastawień – rasistowskich albo dotyczących wyzysku ekonomicznego. Zatrudniał się w piekarni, charakteryzował na Somalijczyka i próbował wynająć mieszkanie. Konfrontował się ze zwykłymi ludźmi. Wytaczano mu mnóstwo procesów. Mało tego: doszło do debaty parlamentarnej, czy dziennikarzom i dziennikarkom wolno używać metody wcieleniowej, udawać kogoś innego. Niemcy zdecydowali, że jest to dozwolona metoda. Nazywa się to prawem Wallraffa.
Nie można zamykać oczu na to, że Błańska napisała swój tekst w gatunkowej formie. Oczywiście można się zastanawiać, jaką formę gatunkową wykorzystał Latkowski. No ale w Polsce inni redaktorzy naczelni też nagrywali swoich rozmówców bez ich wiedzy.
Masz na myśli Michnika?
Być może przełomem była ta historia rywinowska. Nie pamiętam, żeby wcześniej redaktor naczelny nagrał kogoś po kryjomu. Oczywiście można powiedzieć, że to inna waga sprawy. Ale waga sprawy jest dyskusyjna. Można powiedzieć, że sprawa Rywina dotyczyła całego narodu, dobra publicznego – ale może jednak przede wszystkim spółki giełdowej Agora… Nie da się zrobić listy spraw, w których wolno podsłuchiwać, a w których nie wolno. Broniłbym oby tych rzeczy: po pierwsze dziennikarstwa wcieleniowego, po drugie nie mogę zrozumieć oburzenia.
Skrzywdzono wspaniałego człowieka, jak stwierdził Olbrychski.
To jest klasyczna forma przemocowa, że winę zrzuca się na ofiarę. Sprawca, czyli Fibak, staje się osobą skrzywdzoną. Mówimy, że to ona jest zła. Albo: sama chciała. Albo: co nas to obchodzi, ona jest dorosła. Tylko zapomnijmy o tym porządnym, zasłużonym dla ojczyzny człowieku. To jest ten rodzaj hipokryzji.
Poza tym w ogóle wystawianie sobie dzisiaj przez media takich laurek jest po prostu śmieszne. Nie ma mediów, które są tutaj bez grzechu. „GW” nie jest tu wyjątkiem, ani telewizja, ani żaden z tygodników. Mamy obronę wyidealizowanego bytu, który tu od lat nie istnieje, ponieważ nie istnieją standardy dziennikarskie, które by chroniły od tabloidyzacji. To jest możliwe, ale wymagałoby istnienia mediów publicznych, niezależnych od bieżącego finansowanie i od polityki. Takich mediów w Polsce nie ma. A ponieważ nie ma takich mediów, to nie ma takiego standardu.
Fałszywe oburzenie w sprawie Fibaka pokrywa społeczne tabu. Ukrywa strukturę przemocy i władzy, która jest w naszym życiu obecna i ma się świetnie, bo osobom uprzywilejowanym, znanym wolno więcej.
Czytaj także:
Agata Szczęśniak, Latkowski, pisz wiersze
Tomasz Stawiszyński, Cudowni ludzie z klasą
Kinga Dunin, Tenis w porcie