Niepostrzeżenie schodzi z polskiej sceny ideowej jeden z najważniejszych projektów politycznych ostatnich dziesięcioleci – projekt sojuszu „inteligencji laickiej” oraz „kościoła otwartego”. Kiedyś doprowadził do wygranej z komunizmem. W pierwszych dekadach III RP stał się utopijną fantazją, która umożliwiła biskupom zawłaszczanie życia publicznego w Polsce.
Zgon tej idei odbył się niepostrzeżenie, bo nikt chyba – poza niżej podpisanym – nie zauważył artykułu Pawła Wrońskiego w „Gazecie Wyborczej” zatytułowanego Dokąd zmierza Kościół, który zdradził III RP.
Wroński żalił się, że Kościół dostał od III RP tak wiele, a potem skwapliwie poparł tych, którzy demokrację liberalną chcieli zdemontować, czyli PiS.
Są to oczywiście żale bardzo zabawne: w latach 90. „Wyborcza” gorliwie umożliwiała Kościołowi osiągnięcie tej pozycji w polskim życiu publicznym, którą ma teraz. Przy jej wsparciu (dowody za moment) Kościół otrzymywał od świeckiego państwa dużo, a dawał mu bardzo niewiele.
Nie chodzi tu jednak o łatwe znęcanie się nad publicystą, który powinien doskonale pamiętać lata 90., a którego nagle w dziwny sposób zawiodła pamięć. Przyzwolenie na zwycięstwo Kościoła nad III RP i jego ostentacyjną nielojalność wobec świeckiej Rzeczypospolitej nie wzięło się znikąd. Kolejne koncesje państwa wobec biskupów – religia w szkołach, zakaz aborcji, konkordat i faktycznie uprzywilejowane miejsce w konstytucji, żeby wymienić tylko niektóre – były elementem większego politycznego projektu. Projektu – piszę to bez ironii – niesłychanie ambitnego. Skoro Wroński go nie pamięta, to przypomnę. Warto, bo jego historia pokazuje, jak porywające idee mogą mieć opłakane konsekwencje.
„Katolicyzm otwarty” i opozycyjne elity
Źródło tej koncepcji leży w pomyśle Adama Michnika wyłożonym w jego publicystyce opozycyjnej w końcu lat 70. (wydanej później w książeczce Kościół, lewica, dialog). Michnik wyobraził sobie wymierzony w komunistów sojusz dwóch ważnych aktorów w polskim życiu społecznym: ludowego i konserwatywnego Kościoła oraz laickiej inteligencji, często o komunistycznym rodowodzie, ale do komunizmu zrażonej. Przepaść nieufności i wrogości wzajemnej pomiędzy tymi środowiskami, sięgająca korzeniami jeszcze polskiego Oświecenia, była trudna do wyobrażenia. Mostem porozumienia miał być „katolicyzm otwarty”, nowoczesny, progresywny, tolerancyjny, zrodzony z ducha Soboru Watykańskiego II. Taki katolicyzm – a nie ciasny, ciemny i wrogi inności – mógł być do zaakceptowania dla poszukującej nowej tożsamości młodej opozycyjnej elity.
Od lat 70. Michnik pracował niestrudzenie, aby tę ideę wcielić w życie. W czasie pierwszej Solidarności sojusz ten stał się ciałem, chociaż nie obeszło się bez zgrzytów. Religijni robotnicy często byli nieufni wobec inteligenckich doradców. W 1981 r. w „S” coraz głośniejsze stawało się środowisko „prawdziwych Polaków” (dziś wiemy, że dyskretnie wspieranych przez SB). Policja polityczna próbowała ich werbować do współpracy posługując się nacjonalistycznymi i antysemickimi argumentami.
Sekielski: Księża wykorzystują seksualnie dzieci. Ludzie to wiedzą, a mimo tego milczą. Dlaczego?
czytaj także
Nieufność więc nigdy nie znikła, ale przynajmniej taktyczny sojusz został zawarty. Była to z pewnością jedna z najbardziej ambitnych udanych operacji politycznych w ostatnich dziejach Polski – i znów, piszę to całkowicie na serio. Komuniści oddali władzę przy Okrągłym Stole, a Kościół – o czym wrogowie Okrągłego Stołu zupełnie, nie wiedzieć czemu, dziś zapomnieli – patronował całej operacji i żyrował ją swoim społecznym prestiżem.
Kościół chce więcej
Sytuacja jednak zmieniła się w niepodległej III RP. Jeden z aktorów tej gry – Kościół – konsekwentnie dbał o swoje interesy. Drugi, dawna inteligencja laicka, a potem centrum III RP, słabł, dzielił się i żył długo w naiwnym w przekonaniu, że porozumienie z Kościołem jest możliwe. Był też gotów na koncesje, które biskupi brali, tylko po to, aby za moment zażądać nowych.
Wroński tego nie zrobił, ale ja zajrzałem do publicystyki „Gazety” z lat 90. o aborcji i konkordacie.
W 1992 r. w wywiadzie z ks. Adamem Bonieckim Michnik mówił: „W Polsce, w gruncie rzeczy, nie ma alternatywy katolicyzmu. Oznacza to, że ktoś, kto odstępuje od Kościoła, będzie sobie znajdował substytut w tym, co nazwałbym (…) ateizmem »tramwajowym«, albo w pojawiającym się coraz częściej antyklerykalizmie zoologicznym”.
Tę metaforę rozwijał kilka miesięcy później: „Lubię jeździć tramwajem. I lubię słuchać tramwajowych dialogów. Można dowiedzieć się z nich, co boli ludzi. Nie gustuję jednak w tramwajowym systemie wartości zrodzonych w tłoku. W tłoku liczą się silne łokcie, bezwzględność akcji, spryt. Człowiek w tłoku wie, że każdy bliźni jest dlań przeszkodą. Tak powstaje tramwajowy model »wolnej konkurencji«, tramwajowy kodeks etyczny, tramwajowa religijność i tramwajowy ateizm. Tramwajowa religijność sprowadza się do modlitwy, by Bóg dał moc moim łokciom wbitym w kark złego sąsiada; tramwajowy ateizm jest przeświadczeniem, że skoro nie ma Boga, to każdego wolno kopnąć w kostkę. W tramwajowym tłoku wszystko jest dozwolone.”
czytaj także
Oświeceniowa wiara w idee demokracji i praw człowieka – dodawał Michnik – co prawda pierwotnie wyrażana była wbrew Kościołowi, ale w istocie była „dzieckiem kultury chrześcijańskiej”. Jest to, dodam, pogląd oryginalny: podejrzewam, że i dziś nie zgodziłoby się z nim wielu biskupów.
Kościół, przekonywał Michnik, musi być trzymany w centrum. Za wszelką cenę, nawet za cenę daleko idących ustępstw wobec idei państwa świeckiego. Głównym wrogiem był „integryzm katolicki” i sprzymierzony z nim szowinizm. W 1995 r., po przegranej Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich, przestrzegał przed „polityczną instrumentalizacją religii”. Jej zwolennicy „przeciwników kryminalizacji aborcji porównują do zwolenników holocaustu i Gułagu”. Z drugiej strony – reakcją na integryzm był „jaskiniowy antyklerykalizm”, który był dla Michnika dziedzictwem komunizmu; jest „triumfującym cynizmem, który każdą aksjologię chce wyszydzić i unieważnić”.
W 1996 r. w dyskusji nad wydaną właśnie książką Jarosława Gowina Kościół po komunizmie uczestnicy przypominali, że w czasie negocjacji nad kształtem konstytucji (uchwalonej w 1997 r.) Kościół usztywniał swoje stanowisko. Najpierw nie podobała im się neutralność Kościoła, potem – bezstronność.
Jan Turnau komentował: „A ja sobie myślałem, że lęki są po obu stronach: także po niekościelnej. Jednym strach podpowiada, że wróci ateizm państwowy, innym, że nastanie państwo wyznaniowe. I trzeba obie bojaźnie brać pod uwagę. A publicyści winni – tak jak Gowin – ganić fundamentalizmy po obu stronach, bo to one straszą”.
Czy „katolicyzm otwarty” ma przyszłość?
Popularne dzisiaj słowo „symetryzm” pasowałoby jak ulał: racjonalni ludzie, ze strony Kościoła i ze strony laickiego centrum, popierają demokratyczny konsensus. Skrajności są po obu stronach!
Tymczasem jednak polski kościół bardzo wyraźnie się zmieniał. „Katolicyzm otwarty” tracił raptownie znaczenie i wpływy, karlał i wymierał. Zyskiwał je ojciec Rydzyk i jego radio. O ile Radio Maryja było rozgłośnią adresowaną do ludowego odbiorcy, to znacznie bardziej niepokojąca była radykalizacja młodszego pokolenia inteligencji katolickiej. „Gazeta” serdecznie nie znosiła „Frondy” i pisała o niej ze złośliwością i niechęcią, które skrywały lęk. Walkę o rząd dusz młodych katolików wygrała nowa ortodoksja, a katolicyzm otwarty stał się ostoją dziarskich pięćdziesięciolatków, którzy nie mieli wielu liczących się następców. Prezentowali oni swoją pogardę wobec ideałów państwa świeckiego całkowicie otwarcie.
Rzecz jasna radykalna inteligencja katolicka była także bardziej atrakcyjna dla biskupów, którzy widzieli w nich zaporę przed laicyzacją płynącą z Zachodu. Wspólnie mogli wyrzekać na bezbożnych gejów i zimny, skomercjalizowany świat demokratycznego kapitalizmu. Retoryka Jana Pawła II również zmierzała w tym samym kierunku. Rządzący III RP – w poczuciu własnej słabości – kupowali więc poparcie lub neutralność Kościoła, kluczowe w referendum konstytucyjnym (1997) oraz referendum akcesyjnym do Unii Europejskiej (2003) kolejnymi ustępstwami. Oddanie biskupom aborcji wydawało się ceną możliwą do zaakceptowania w zamian za zakotwiczenie Polski w strukturach Zachodu.
Z perspektywy czasu łatwo jest oczywiście wytykać błędy. Grzechem pierwszym było przywiązanie do własnych idei: strategia, która sprawdziła się w latach 70., prowadziła na manowce dwie dekady później. Drugim grzechem było złudzenie, że można wypracować standard państwa świeckiego, które Kościół polski jest w stanie zaakceptować. Tymczasem Kościół korzystał z ustępstw państwa, a sam nigdy nie oddawał pola. W sposób bezwzględny i skuteczny zawłaszczał nominalnie tylko świeckie państwo. Trzecim grzechem było naiwne przekonanie, że katolicyzm otwarty ma przyszłość. Miał, ale jako zajęcie dla garści polskiej inteligencji, ludzi szlachetnych oraz o otwartych głowach, ale zupełnie bez politycznego znaczenia oraz realnego poparcia wśród ludu Bożego i biskupów.
Kościół, oczywiście, nigdy nie zdradził III RP, bo też nigdy jej nie zaakceptował. Traktował ją tak, jak PRL: jako zło konieczne, od którego trzeba wyszarpać jak najwięcej dla siebie. Grał z naszym państwem sprawnie i skutecznie. Nie ma żadnego dialogu pomiędzy kościołem i lewicą. Była tylko walka, i Kościół – na razie – wygrał.