Prawo i Sprawiedliwość odkurza neoliberalny dyskurs matek samych sobie winnych: bądź to winnych urodzenia nieślubnego dziecka, bądź rozstania się z jego ojcem.
Niezamężna matko, idź do klasztoru! – to konkluzja nowej polityki kontroli życia płciowego matek samodzielnie wychowujących dzieci, przynajmniej tych o na tyle niskim dochodzie, że świadczenie 500 plus przysługuje im już na pierwsze dziecko. Jest to tak niewielka grupa, że aż trudno uwierzyć, że ministerstwo obiecuje ją po wnikliwej kontroli jeszcze bardziej zredukować – kontrola statusu samotnych matek ma skutkować odebraniem go tym, które okażą się nie tak bardzo samotne. Kryterium dochodowe jest na tyle wyśrubowane, że matka samodzielnie wychowująca jedno dziecko i otrzymująca minimalne wynagrodzenie nie mieści się w nim – o czym alarmuje od początku Stowarzyszenie dla Naszych Dzieci, reprezentujące rodziny monoparentalne.
czytaj także
Trudno uwierzyć, że ta niewielka grupa uprawnionych do świadczenia stanowi tak gigantyczne zagrożenie dla budżetu państwa, że trzeba ją inwigilować. Argument o zagrożeniu budżetu państwa przez samotne matki pojawia się nie po raz pierwszy. Gdy w 2004 roku likwidowano ówczesny fundusz alimentacyjny, również przekonywano, że to ogromne obciążenie – choć grono uprawnionych zmniejszano sukcesywnie przez wprowadzenie nieindeksowanego progu dochodowego, a kwotę świadczenia ograniczono do niewielkiej kwoty. Ale owe mityczne zagrożenie dla budżetu okazuje się jedynie zasłoną dymną. Chodzi o coś więcej.
Przy likwidacji funduszu alimentacyjnego też podnoszono kwestię rzekomego fingowania przez kobiety statusu samotnej matki, tłumaczono, że niektóre z nich miały pozostawać w związkach. W wydanym w 2001 roku przez Instytut Spraw Publicznych raporcie Portrety samotnego macierzyństwa pojawiły się po raz pierwszy w naukowej literaturze na ten temat matki tylko formalnie samotne, jakby niegodne tego miana i podszywające się „pod samotne” w celu wyłudzenia świadczeń. W 2003 roku Jolanta Banach, ówczesna wiceminister gospodarki, pracy i polityki społecznej (z SLD, wcześniej pełnomocniczka rządu do spraw rodziny i kobiet), w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” tłumaczyła, że państwo nie ma żadnych obowiązków wobec świadczeniobiorczyń funduszu alimentacyjnego, bo „państwo nie jest ojcem”. Prawo i Sprawiedliwość ustami minister Rafalskiej odkurza dziś neoliberalny dyskurs matek samych sobie winnych: bądź to winnych urodzenia nieślubnego dziecka, bądź rozstania się z jego ojcem, niedostatecznie rozważnie wybranym przez nieodpowiedzialną matkę.
Samotna matka staje się w tym dyskursie matką roszczeniową, bo domagającą się jakichś świadczeń od państwa, które przecież nie jest ojcem, więc nie ma żadnych wobec dziecka obowiązków. Ten dyskurs, wynaleziony w XIX wieku wobec biednych, którzy jak wiadomo sami są sobie winni, przekierowano w wieku XX na rosnącą grupę matek samodzielnie wychowujących dzieci – skazując je na ubóstwo, a ich dzieci na jego dziedziczenie. Polska reaktywowała jedynie ten dyskurs z początkiem wieku XXI, sygnalizując zwrot polityk społecznych do dziewiętnastowiecznych a może nawet średniowiecznych rozwiązań.
Kontrola statusu związków matek formalnie samotnych pozornie nie miała żadnego sensu, jednak pomysł ten regularnie powraca. To, że matka ma kochanka, konkubenta czy wyszła powtórnie za mąż, nie zwalnia ojca dziecka z obowiązku alimentacyjnego, o ile ojczym nie przejmie praw rodzicielskich wraz z obowiązkami. Jednak argument o wchodzeniu kobiet w kolejne związki był na początku XXI wieku równie często używany dla usprawiedliwienia polityki dyskryminującej rodziny monoparentalne, jak ten o rzekomym wyłomie w budżecie państwa, za który odpowiadać miała ich niefrasobliwość i nieodpowiedzialność. Nie było mowy o niefrasobliwych i nieodpowiedzialnych ojcach, którzy nie spłacali zobowiązań alimentacyjnych, ani o fenomenie państwa, które swą bierną polityką sankcjonowało masowy społeczny problem niepłacenia alimentów. Jedynymi, na które można było zrzucić winę, były więc kobiety i ich nieodpowiedzialność w sferze życia płciowego, czego dowodem miały być nie tylko dzieci, ale i w nowe związki, w które kobiety te wchodziły. Obok neoliberalnego dyskursu o roszczeniowych matkach, które same są sobie winne, pojawił się już wtedy dyskurs piętnujący i represjonujący kobiecą seksualność oraz sugestia jej kontrolowania. Próbowano więc przedefiniować samotne macierzyństwo w taki sposób, by definicję tę spełniały tylko te kobiety, które żyją w celibacie.
Szczuka: Powinnyśmy domagać się dymisji Rzecznika Praw Dziecka
czytaj także
Dyskurs ten koresponduje z treściami uruchomionymi jeszcze wcześniej na skutek pojawienia się wątku „życia poczętego” i jego wyższości nad życiem kobiet – nie zaś mężczyzn. Propozycje całkowitego zakazu przerywania ciąży oraz karania kobiet poddających się aborcji (a może nawet kobiet doświadczających poronienia), pojawiające się i wtedy i teraz, czy propozycja izolacji kobiet w ciąży na oddziale szpitalnym, o ile mogłaby owej ciąży zaszkodzić, czynią kobiety jedynymi odpowiedzialnymi za ową ciążę, i jedynymi winnymi, gdy ciąża jest niechciana, zagrożona, poroniona lub płód obarczony wadami.
Kobiety w tym dyskursie są winne, bo uprawiały seks, i tylko one są tymi, które skazane muszą zostać za grzech uprawiania seksu, który nie miał służyć prokreacji. Jedyną formą pokuty, jaką mogą one odbyć, jest urodzenie dziecka, wychowywanie go z poświęceniem lub zostawienie w „oknie życia”, i życie do końca swoich dni w celibacie. Tylko wtedy mogą liczyć one na jakiś ochłap od państwa – zasiłek alimentacyjny, 500 plus lub jednorazowo 4 tysiaki, gdy dziecko urodzi się chore, i szybką kolejkę do lekarzy, które będą się nim zajmować. To znaczy jeszcze nie wiadomo, jak to będzie z tym leczeniem, a świadczenia pieniężne dostaną tylko te kobiety, które wraz z dziećmi klepać będą biedę, i żyć będą w celibacie. Jedyną alternatywą jest wyjść z mąż i urodzić drugie dziecko – podpowiada im rzeczniczka PiS, Beata Mazurek.