„Kiedy kładę moje dzieci spać do ciepłych łóżek, myślę o tych dzieciach w lesie”, „Ludzie się boją. Dziadek pytał, czy to wojna”, „Powinien ktoś przyjechać i na miejscu zobaczyć, jak to wygląda” − usłyszałam przy granicy. Pojechałam tam jako dziennikarka, aktywistka i matka. Zobaczyć i zrozumieć. Reportaż Katarzyny Przyborskiej.
Hajnówka
Urząd miasta w Hajnówce, w porównaniu ze znajdującą się po drugiej stronie ulicy, doskonale oświetloną biedronką, wygląda bardzo skromnie. Przed urzędem parking i sto kilkadziesiąt osób. Trwa protest „Miejsce dzieci nie jest w lesie” zorganizowany przez grupę Matki na Granicę. To już druga demonstracja, poprzednia − w Michałowie − liczyła około 200 protestujących, przyjechały wtedy żony byłych prezydentów: Jolanta Kwaśniewska i Anna Komorowska. Danuta Wałęsa nie mogła stawić się osobiście, ale poparła inicjatywę.
Aby na 14 dojechać do Hajnówki, autokar z Wrocławia ruszył 20 listopada około piątej rano. Po drodze dosiadały się manifestantki jadące z Opola, Katowic, Świebodzic, Mietkowa, Warszawy, Pruszkowa, Gniezna, Poznania. Przyjechały nim też zebrane na Śląsku rzeczy dla migrantów. Po demonstracji pojadą do remizy strażackiej w Michałowie, która pełni teraz funkcję magazynu. Drugim autokarem przybyła grupa z Krakowa, część osób przyjechała własnym transportem. Pojawiły się również demonstrantki z Suwałk, Białej Podlaskiej, Białegostoku, Siemiatycz.
Dużo planowania, organizowania, spory wysiłek. Efekt symboliczny, trzeba naprawdę blisko podejść, żeby się zorientować, że coś się pod tym urzędem w Hajnówce dzieje. Czy demonstrantki są przekonane, że coś zmienią?
Joanna Stańczyk, jedna z organizatorek, członkini Dolnośląskiego Kongresu Kobiet, mówi do mikrofonu: „Przyjechałyśmy tu jako matki, upominać się o dzieci, które cały czas są w lesie. Przy granicy, w strefie, tutaj, pochowane po krzakach, po lasach, są również w Białorusi, w pasie ziemi niczyjej, część z nich jest przepędzana na granicę litewską i łotewską. Muszą państwo mieć świadomość, że to, co się teraz tutaj dzieje, to jest ludobójstwo”.
Ewa Moroz-Keczyńska, mieszkanka Podlasia, mówi: „Od około dwóch miesięcy mnie i innym osobom stąd trudno jest myśleć o czymś innym niż o ludziach w lesie. Tak trudno, że nawet nie wymawiają tych słów: uchodźca i migrant, tylko pytają »a pani spotkała tam kogoś, w lesie?«. Spotkałam, bo poszłam szukać, bo musiałam”.
Do mikrofonu podchodzi starszy pan: „Jestem mieszkańcem Hajnówki, mam 88 lat. Byłem też młody, angażowałem się w sprawy ojczyzny, międzynarodowe też. I proszę państwa, to, co teraz się dzieje, młodzież jest zaangażowana i widzi krzywdę. Ale trzeba też widzieć przyczyny. Ja w waszym wieku zakasywałem rękawy i brałem się do pracy produkcyjnej. Ciężko było mi organizować życie, utrzymanie i zdobywać wykształcenie stopniowo”. Radził, żeby młodzi ludzie zaangażowali swoje siły i środki gdzie indziej. Twierdził, że nic się nie da zrobić, że „ci ludzie są nieprzygotowani do życia w naszej cywilizacji”. Jego słowa przerywa skandowanie: „Miejsce ludzi nie jest w lesie”.
− To niedobrze, że nie pozwolono mu się wypowiedzieć, to smutne − komentują uczestniczki demonstracji. Przyjechały z Warszawy. − Nie da się budować porozumienia, wzajemnego zrozumienia bez dialogu. Brakuje prawdziwego otwarcia, gotowości do wysłuchania, o co chodzi drugiej stronie. A on miał inną perspektywę. Myślę, że to też jest jakaś prawda, o tym, co ma być potem.
Czyli o złożoności problemów polityki migracyjnej. Ale debata o polityce migracyjnej to chyba jeszcze bardzo odległa perspektywa, najpilniejsza rzecz teraz to, jak powtarzają uczestniczki demonstracji, niedopuszczenie, żeby ktokolwiek więcej zamarzł w lesie.
Demonstracja powoli się kończy. Wieje zimny wiatr, bardzo szybko zapada zmierzch. Biedronkę widać coraz wyraźniej, parking przy urzędzie miasta powoli pochłaniają ciemności. Uczestnicy demonstracji zbierają się przy autokarze, emocje nie opadają.
− Jak się nic nie robi, to się nic nie zmieni. Robimy to, co możemy − opowiadają demonstrantki i demonstranci. − To wymóg człowieczeństwa. Uczono nas w szkole, w kościele nas uczono, że trzeba pomagać, że kiedy komuś dzieje się krzywda, nie można być obojętną − tłumaczą.
− Jestem babcią. To jest straszne, kiedy tulimy nasze dzieci i wnuki, a tu dzieci leżą w lesie. Skoro takie rzeczy się na świecie dzieją, to nikt nie jest bezpieczny.
− Praktycznie nie spałam, trwały przygotowania, zbiórka pieniędzy, darów, wiele osób było w to zaangażowanych.
− Mam troje małych dzieci, które zostawiłam dziś, żeby walczyć o inne dzieci, żeby nie musiały głodować, mogły być w cieple, w domu, w dobrych warunkach. Kiedy kładę moje dzieci spać do ciepłych łóżek, to myślę o tych dzieciach w lesie. Jestem pielęgniarką, moją misją jest niesienie pomocy, a tu wstęp na teren objęty stanem nadzwyczajnym jest przede mną zamknięty, bo państwo na to nie zezwala.
− Mam 38 lat, to moja pierwsza manifestacja w życiu. Nie mogę bezczynnie siedzieć. Chcemy rozwiązania tego problemu.
− Chcemy też pokazać wsparcie tym, którzy są tutaj, na miejscu: aktywistom, mieszkańcom, którzy się angażują.
− Mam nadzieję, że fakt, że zjeżdżają się tu ludzie z całej Polski, da do myślenia również członkom straży granicznej. Jeśli to coś pomoże, możemy się o tym nie dowiedzieć, bo może jakiś funkcjonariusz poprosi o rozkaz na piśmie, podpisany. Albo przymknie oko.
Autokary odjeżdżają. Na parkingu pod urzędem miasta zostaje już tylko kilkoro dziennikarzy z różnych stron świata. Nie ma jeszcze 16, a jest już całkiem ciemno.
Strach
Im bliżej granicy, tym więcej policji, wojskowych samochodów, wojskowych ciężarówek, ale mijam i całe kolumny wracające do Warszawy. Aż do samej Hajnówki nikt mnie jednak nie zatrzymuje. Kryzys w Kuźnicy już się zakończył.
Nikt nie dba o życie. Ważne, by śmierć nastąpiła po drugiej stronie granicy
czytaj także
Mam umówione rozmowy z kobietami z podlaskich Kół Gospodyń Wiejskich, po drodze do Hajnówki udało mi się porozmawiać z jedną z nich, z okolic Białegostoku. Ucieszyła się, że ktoś się wreszcie interesuje, co o sytuacji myślą mieszkańcy regionu, ale postawiła warunek anonimowości. Ludzie się boją. Zwłaszcza, jak podkreślała, starsi. Mieszkają sami, wsie wyludnione, a migranci, którzy przebiją się przez granicę i przejdą przez strefę buforową, nie idą do większych ośrodków, chodzą po wioskach − tłumaczy. − Mam znajomych w Białowieży. Tam niedawno przedostała się większa grupa ludzi. I całą noc na sygnale straż graniczna, karetki pogotowia, straż pożarna, policja, wojsko. Całą noc. I znajomi byli zadowoleni, ale dziadek drżał ze strachu i pytał, czy to wojna.
A czy słyszała choćby o jednym przypadku napaści dokonanej przez migrantów na wioskę? Nie. Słyszała, że trzech mężczyzn dobijało się do jakiegoś domu. Ale czy napadli na ten dom? Nie.
Pytam, czy uważa, że to dobrze, że migranci są przepychani przez granicę z powrotem do Białorusi? Jest zdziwiona, nie słyszała nic o wypychaniu, o wywózkach. Potem dodaje, że nie powie, co o tym myśli, bo to są już kwestie polityki i człowiek nawet prywatnie się nie powinien wypowiadać. Od tego są rząd i służby rządowe. Podkreśla, że jest prawicowa. Pyta, co bym pomyślała, gdyby tysiące osób tak po prostu szło przez granicę. Mówię, że to by oznaczało, że służby państwa nie działają dobrze. Dodaję, że przecież ochrona granic nie kłóci się z prawami człowieka, że można ogrzać, nakarmić, rozpatrzyć wnioski. No tak, ale ona, jak tłumaczy, nie zna się na prawie.
Stoję na parkingu pod urzędem miasta w Hajnówce i dzwonię do kolejnych gospodyń, mieszkających tuż przy strefie. Wstępnie umówiłam się z nimi na popołudnie. Nie odbierają. Sprawdzam, czy już wiadomo, gdzie jest Amar.
Bo wszędzie w okolicy ukrywają się ludzie, którzy już doświadczyli wywózek i za nic nie chcą znaleźć się kolejny raz po białoruskiej stronie granicy. Na przykład Ahmed i Amar. Obaj czekali na kogoś, kto ma ich odebrać, od kilku dni nie jedli. W termoizolacyjnej torbie mam dla nich gorącą zupę i kompot w słoikach, mam batony, wodę, ubrania. Ale oni boją się powiedzieć, gdzie są. Już nikomu nie ufają. Boją się wywózki.
Ahmed ma około 30 lat, ukrywał się razem z 13-letnim chłopcem, którego szuka rodzina. Amar ma kilkanaście lat, jest z Afganistanu, uciekł przed talibami. Wywieziony i wypchnięty z Polski, trafił do białoruskiego obozu na wysokości Kuźnicy, był bity. Kiedy tamten obóz został rozwiązany, znów znalazł się w Polsce. Bardzo się boi wrócić do Białorusi, jest z kolegą gdzieś niedaleko Hajnówki.
Ale Amar milczy. Za to Ahmed już jedzie na Zachód. Nareszcie.
Jak się wychylisz, dostaniesz w czerep
Najmocniejsze pierwsze doświadczenie? Ciemność. Kiedy mieszka się w mieście, łatwo o tym zapomnieć. Można nawet odczuwać irytację, że gwiazd nie widać, że po co te orgie świateł, że szkoda prądu na ledowe ozdoby na latarniach czy pseudosople. W małym mieście niedaleko Puszczy Białowieskiej parę metrów od centrum jest ciemno. A poza miastem ciemność jest zupełna.
Spotykam innego dziennikarza, który siedzi tu już tydzień. Jedziemy do Michałowa. To miasto, które jako pierwsze zareagowało na nieludzkie traktowanie migrantów przez straż graniczną.
czytaj także
Pada deszcz. Zostawiamy samochód pod biedronką i zaglądamy do remizy. Przez okno widać półki do sufitu, na których jest wszystko: ubrania, pieluchy, środki czyszczące, konserwy. Na drzwiach informacja, że tu można się ogrzać. Wchodzimy, w drzwiach zderzamy się z dziennikarzami telewizyjnymi chyba z Holandii, którzy relacjonowali wcześniej wydarzenie Matek na Granicy, a teraz jadą fotografować zielone światełko przy domu radnej.
W Michałowie są dwa zielone światełka sygnalizujące gotowość pomocy uchodźcom. Czemu tak mało? − Ludzie nie chcą sobie zawracać głowy światełkami, szukać jakiejś zielonej okleiny − mówi komendant OSP w Michałowie Krzysztof Oczko. − Zresztą oni tu nie dochodzą, to 25 km od granicy, po drodze są wyłapani.
Pytam, czy tabliczka oznacza, że jak przyjdą uchodźcy, to mogą się tu umyć, przespać?
− Mamy na górze pokoje. Jakby ktoś się trafił, to nie ma sprawy.
− Czyli można legalnie pozwolić tym ludziom spać pod dachem?
− W naszym przypadku można, ale i tak musimy powiadomić straż graniczną. Bo inaczej nam się oberwie. Były osoby. Takie, które miały stały pobyt w Niemczech, a dostały tak zwaną pinezkę, że tu mają odebrać swoją rodzinę. Ale nie udało im się. Zostali u nas dwa dni i pojechali z powrotem. Przyjechał człowiek z Niemiec. Pyta: „Czy panowie nie mają informacji o takiej i takiej osobie z rodziny?”. A u nas takich informacji nie ma. Jak do SG dzwonisz, to takiej informacji nie dostaniesz. Może i czasem te osoby są, ale informacji nikt nie udzieli. Mamy swoją ustawę, przepisy, jak się wychylisz, dostaniesz po czerepie.
− A macie taki układ ze strażą graniczną, że pozwoliliby się tu przespać migrantom, odpocząć?
− Bez problemu. SG też do nas przyjeżdża po rzeczy, po prowiant dla tych, którzy u nich w placówce czekają na rozpatrzenie papierów o azyl − opowiada. Bo nie zawsze dochodzi do wywózek. − Sam tam ostatnio woziłem mleko dzieciakom. Dzieci było sześcioro. Od dwóch miesięcy do sześciu lat, jeśli dobrze pamiętam. Pięć rodzin. Dziewiętnaścioro dorosłych, sześcioro dzieci. To wiadomo: mleko, pieluchy. Śliczne te dzieciątka są. Przychodzi taka dziewczynka, o, może cztery latka, i tak stoję, myślę, co jej dać. Biegnę do samochodu po misia. A ona misia od razu przytuliła tak… − Komendant ma łzy w oczach. − Nerwy puszczają. Przeżyłem tyle lat, ale czegoś takiego nie przeżyłem. Stres niesamowity.
Komendant wyjaśnia, że wszystkie miejscowe służby mundurowe muszą się znać i być w kontakcie. Co innego wojsko, oni mają inne przepisy. O przepychaniu, o push-backach nie chce się wypowiadać, mówi tylko, że tak, rozmawiają o tym, że „chłopaki” wykonują rozkazy, i milknie.
Komendant o migrantach mówi najczęściej „oni”. O funkcjonariuszach służb „chłopaki”.
czytaj także
Pytam o magazyn. O tym komendant mówi chętnie. Oprowadza nas po remizie, pokazuje, dokąd sięgały worki z rzeczami. Teraz worków zostało już niewiele, na półkach i w pudłach stoją wyselekcjonowane buty, kalosze, kalosze dziecięce, ubranka w różnych rozmiarach.
Remiza w Michałowie zaczęła działać jako magazyn, kiedy pojawiły się pytania o dzieci z Michałowa. − My jesteśmy operacyjnym centrum, cała Polska pcha do nas i od nas biorą inne grupy. Bo ludzie dzwonią do nas i pytają: co potrzeba? My mówimy, że środki medyczne. Cyk, mijają 2−3 dni, wali paczka. My to sprawdzamy, segregujemy, ekipa przyjeżdża, przekazujemy. Ale niektórzy to szafy czyszczą. Prosimy na przykład o buty do lasu: ocieplone, gumowe, żeby nie przemakały. A w paczkach przychodzą szpilki. No to jest porażka. − Macha ręką.
Do rozmowy dołączają żona komendanta Elżbieta Oczko i radna, a zarazem sołtyska Nina Bielenia, które przez ostatnie tygodnie wszystkie chwile wolne od pracy spędzają na sortowaniu rzeczy. − Wszystko trzeba sprawdzić, worki otworzyć, przesortować, bo po co komu na zimę krótkie spodenki? Albo sandały? − mówi komendantowa.
− Każdego dnia. Po pracy, bo każdy swoją pracę ma. Ale tak trzeba. Nigdy nie byłam obojętna na to. Sześć kilogramów już schudłam − dodaje radna.
− A ja mam nadzieję, że schudnę, a tu nic − śmieje się pani Oczko. − Nawet mi nie przyszło do głowy: obojętna czy nie. Taki odruch. Od rana do wieczora. Jutro będzie pierwsza niedziela spokojna, piżamowa. Chociaż jedna. Mamy nadzieję. Choć tego nie wiadomo.
− Wydajemy zresztą nie tylko dla uchodźców − mówi komendant. − W Dzięciołówce w marcu DPS się spalił, zostali bez niczego. Zadzwoniła dyrektorka, czy możemy trochę przekazać. No, dlaczego nie? Jest tego multum. Dajemy wszystkim, którzy potrzebują jakiejś pomocy.
− WOŚP brał − dodaje komendantowa. − Aktywiści też, tylko oni same ciemne rzeczy brali, kurtki, buty, dziecięce, wszystko ciemne wybierali.
− My mamy pozwolenie, wjeżdżamy na strefę. Mamy samochód taki mniejszy, bo tym czołgiem − Krzysztof Oczko wskazuje na wielki wóz pożarniczy − to wiadomo, nie pojedziesz. Bierzemy żywność, wodę, wjeżdżamy na strefę. Czasem się zdarza, że trafiamy na nich, bo mniej więcej wiemy, gdzie się poruszają, i udzielamy wszelkiej pomocy, jaka jest potrzebna. Obawiamy się tylko, co będzie, jak mróz ściśnie. Schronienie potrzebne, no ale czy służby niektóre nam na to pozwolą? Ale jak będzie zima, to na pewno pozwolą. Staramy się pomalutku przygotowywać. Oni są coraz słabsi.
Co on sam o tym myśli? − Prosty przykład. Jeździliśmy do lądowiska dla helikopterów. I kto lata śmigłowcem? Wcale nie polski lekarz.
− W Michałowie przed wojną było dużo religii i każdy po sąsiedzku ze sobą dobrze żył. I muzułmanie, i protestanci, i prawosławni, i żydzi − dodaje pani Nina.
− Odzew ludzi ogromny. Nikt się tego nie spodziewał − mówi komendant. Gminy z różnych stron Polski dzwonią i proponują, że przyślą strażaków do pomocy, żeby ci tutejsi mogli się czasem wyspać.
Komendantowi się ten pomysł podoba. − Jeden z nas by wtedy jechał z nimi zawsze. A inni mogliby odpocząć. Tylko jeszcze szukamy, gdzie ich ulokować. Musimy się zastanowić, bo sami nie wytrzymamy. Od początku października właściwie ciągle w pracy. Czasem przekimam ze trzy godziny. Był spokój, a teraz w ciągu nocy cztery wyjazdy. Człowiek i fizycznie, i psychicznie nie daje już rady.
Oczywiście nie wszyscy popierają pomaganie migrantom. Tego samego dnia w Michałowie pod urzędem gminy byli, jak ich nazywa komendant, „krzykacze”. − Krzyczeli, że po co to robimy, że dla żołnierzy trzeba wozić. A my wozimy i dla żołnierzy − wzrusza ramionami. − Spotykamy się, cześć, cześć, chłopaki, macie wodę, batony energetyczne, tak samo. Oni są na służbie, jak my. Dla każdego tak samo. Każdy musi wykonywać swoją robotę, ale bądźmy ludźmi. Powinien ktoś przyjechać i na miejscu zobaczyć, jak to wygląda. I wtedy podejmować decyzje. Bo fajnie jest z daleka sobie pokrzyczeć − mówi komendant.
Zaraz dodaje: − Po co taki świat, jak nikt nic nie będzie robił, tylko brał kabzę. Coś trzeba po sobie zostawić. Może mój syn, może wnuk, ktoś tam kiedyś dokument zrobi: twój dziadek był taki czy taki. Ktoś pomyśli: on zrobił tak, to ja będę jeszcze lepszy. Budujemy historię swojego społeczeństwa, swojej gminy, swojej profesji. To mobilizuje innych do dalszej pracy, coś powstaje.
Nie wszyscy jesteśmy w stanie patrolować lasy, ale możemy organizować zbiórki
czytaj także
Wielka Orkiestra na granicy
W Michałowie od 8 listopada jest też baza Fundacji WOŚP, która wcześniej ufundowała całe wyposażenie karetki Medyków na Granicy, zagwarantowała też środki opatrunkowe. Wynajem karetki opłacany jest ze zbiórki. A kiedy medycy po 39 dyżurach skończyli pracę, przekazali wszystko Polskiemu Centrum Pomocy Międzynarodowej kontynuującemu ich misję, więc ten sprzęt cały czas pomaga.
Baza powstała na terenie szkoły. Tu aktywiści, wolontariuszki, ale i ratownicy medyczni − teraz PCPM − mają swój magazyn. Jest biuro z komputerem i drukarką, co jest istotne, kiedy chce się wydrukować potrzebne dokumenty. Jest miejsce, gdzie można się zdrzemnąć i umyć, do tego pomieszczenie, w którym można odbywać spotkania.
− System modułowy pozwala nam zorganizować bazę w każdym miejscu, gdzie będziemy chcieli, w ciągu jednego dnia − mówi koordynator bazy Purtas Pur (to ksywka) i opowiada, jak baza działa. Wolontariusze Pokojowego Patrolu zmieniają się mniej więcej co tydzień. Dwa dyżury 12-godzinne po 4−5 osób. Od dziewiątej do dziewiątej. Koordynator jest tu na stałe. Jak długo baza tu będzie? Na razie do końca roku, potem w zależności od tego, jakie będą potrzeby.
− Nasz punkt powstał, aby pomagać oraz wspierać organizacje pozarządowe i osoby dobrej woli, bo ich jest tutaj w sumie najwięcej − opowiada. − Zamienili biura na las i robią mega robotę. My możemy ich odciążyć z planowania, szukania różnych rzeczy, przechowywania gdzieś tego, czego potrzebują do działania w lesie. Mogą tu przed wyjściem do lasu przyjść, napełnić termosy, odpocząć, zdrzemnąć się, wziąć ciepły prysznic, naładować powerbanki.
Ile szykują dziennie zestawów dla aktywistów? − Teraz już mniej, około 50. Nie wszystkie oczywiście trafiają bezpośrednio do migrantów, aktywiści zostawiają je wśród gałęzi. Potem znajdują tam puste opakowania po batonach, opatrunkach, butelki po wodzie, często w jednym miejscu, przygotowane do zabrania.
czytaj także
Tu też aktywiści i aktywistki spotykają się z dziennikarzami na wywiady, na ten adres zamawiają paczki. − Chcemy ich wspierać i zabezpieczać, bo to oni robią tę najważniejszą robotę tutaj, aktywiści, wolontariusze, cała Grupa Granica, Fundacja Ocalenie.
WOŚP wciąż na bieżąco uzupełnia środki medyczne jednorazowego użytku dla medyków, a także do apteczek dla kilku baz na terenie przygranicznym, szykuje pakiety opatrunkowe dla aktywistów. Są także pakiety, które aktywiści przekazują migrantom i uczą ich, jak samodzielnie zmienić opatrunek. − Nawet jak ludzie mają buty, to są one najczęściej przemoczone, stopy się zaparzają, skóra płatami wręcz odchodzi. Migranci chodzą też ze złamanymi rękami i nogami, czasem przez kilka dni − tłumaczy Purtas.
− Ale najpoważniejszym problemem jest teraz hipotermia. Dysponujemy śpiworami, kocami materiałowymi, foliami NRC – to wszystko zdecydowanie poprawia komfort termiczny, a w przypadkach ekstremalnych mamy koce izotermiczne. Było ich bardzo mało na rynku, fundacja wykupiła niemal wszystkie.
Górczyńska z Grupy Granica: Pojechaliśmy udzielać pomocy prawnej, a musimy ratować zdrowie i życie
czytaj także
To tutaj, w bazie WOŚP, w połowie listopada odbyło się spotkanie komisarki Rady Europy ds. praw człowieka Dunji Mijatović z organizacjami społecznymi.
− Komisarz Rady Europy była cztery dni. Nie wpuścili jej do strefy, mówili, że ze względu na bezpieczeństwo. Bardzo delikatne było jej podsumowanie. Komisarz sama stwierdziła, że to jedyna sytuacja, gdzie nie ma Czerwonego Krzyża, bo na wojnach, w konfliktach militarnych pomoc jest. A tu nie ma. Może uda się dzięki niej stworzyć obóz, skończyć push-backi. Bo jeśli aktywista, medycy spotykają osobę, która potrzebuje pomocy medycznej, to konieczne jest nie tylko opatrywanie ran, ale ogrzanie, ustabilizowanie komfortu cieplnego tej osoby. W lesie medycy mogą zrobić tylko to, co konieczne dla podtrzymania życia. A wiele tych ran wymaga czasu, by się zagoić. Co z tego, że zostaną opatrzone, kiedy zaraz znowu będą mokre.
WOŚP nie może w swoich kontenerach przyjąć migrantów. Dlaczego? Na podstawie art. 304. Kodeksu postępowania karnego, który mówi o obowiązku zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa.
− Jeśli wiemy, że ktoś przebywa na terytorium RP nielegalnie, to mamy obowiązek zgłoszenia tego faktu. Pomaganie takiej osobie jest traktowane jako pomoc w przestępstwie… − mówi Purtas. − Dziwi nas taka interpretacja, bo nie wiemy, w jaki sposób ustalić, czy ktoś znalazł się w naszym kraju legalnie, czy też nie. Jurek Owsiak mówi: jedno prawo kłóci się z drugim. Bo jest też prawo, które nakazuje udzielić pomocy, a jeśli się jej nie udzieli, to grozi za to do trzech lat pozbawienia wolności.
− Najtrudniejsze jest to, że aktywiści i organizacje zajmujące się pomocą humanitarną nie mogą wejść do strefy i nie wiemy, co tam się dzieje. Ale warunki, które tu są − las, woda, rzeka, bagna, zimno − sprawiają, że ofiar może być dużo.
Wracamy. Droga prowadzi przez las, wyłączam światła, silnik. Nie słychać nic prócz szumu drzew. Za lasem jest posterunek. Policjant podchodzi z latarką, chyba tylko po wyglądzie ocenia, że jesteśmy okej. − Dziękuję, dobranoc, można jechać − mówi uprzejmie.
Cmentarz w Bohonikach
W niedzielę 21 listopada na tatarskim mizarze w Bohonikach odbywa się pogrzeb kolejnej ofiary zimna i draństwa: Mustafy Mohammeda Mursheda Al-Raimiego. W pogrzebie uczestniczy brat zmarłego i ambasador Jemenu. I bardzo wielu dziennikarzy.
Ktoś wymyślił, że ceną za przekroczenie granicy może być śmierć z zimna i wycieńczenia
czytaj także
Jedziemy we troje, jest wśród nas Tiago, dziennikarz z Portugalii. Tak jak ja sprawdzam co jakiś czas, czy nie odezwał się Amar, tak Tiago stara się nawigować losy innego migranta, który też boi się zdradzić lokalizację. Jego podróż ufundował brat mieszkający w Norwegii. Teraz, widząc bestialstwo na granicy, wsiadł w samochód i pruje prosto na Podlasie, na ratunek. Tiago z nim rozmawia, próbuje ostrzec, że dużo tu policji, że posterunek na każdym większym skrzyżowaniu, że nie przejedzie sobie ot tak, samochodem z norweskimi tablicami. Ale tamten nie chce słuchać ostrzeżeń. Już jedzie przez Niemcy.
Posterunek w tym samym miejscu, nie muszę prezentować dokumentów, tylko twarz.
Tiago jest głodny, nie zdążył zrobić zakupów wieczorem, poszedł do knajpy naprzeciw posterunku policji, ale wyszedł, bo cała knajpa zajęta była przez policjantów pijących wódkę. Częstuję go jednym z batoników dla Amara, jest ich dużo. On pokazuje zdjęcia z wczorajszej akcji w lesie, której asystował. Trochę mu się marzy, żeby być obecnym w momencie spotkania braci. Ale wie, że to niebezpieczne. Im mniej zamieszania, tym lepiej dla braci, przecież o to chodzi, żeby odjechali stąd jak najszybciej. O ile w ogóle im się uda.
W Krynkach strefa zaczyna się akurat tuż przed skrętem do Bohonik. Policjant równie uprzejmy co poprzedni. Pyta, gdzie jedziemy, mówię, że na pogrzeb. Odpowiada, że pójdzie zapytać, czy możemy w tę drogę skręcić. Niestety, mamy zawrócić.
Próbujemy polnej drogi, koło stada żubrów, krzaków rokitnika, pola olbrzymich zielonych wojskowych namiotów. Udało się, jesteśmy na czas.
Cmentarz jest kilometr za wsią, na pagórku. Zagaduję kobietę, która raczej nie jest dziennikarką, nie jest też z gminy tatarskiej, bo na cmentarz przyjechali sami mężczyźni. Jest z sąsiedniej wioski. Przyjechała, bo była ciekawa, jak wygląda muzułmański pogrzeb, nie widziała wcześniej.
Grobu niemal nie widać zza dziennikarzy, kamer, wysięgników i mikrofonów. Skupienie i powaga mieszają się z ekscytacją. Ale Maciej Szczęsnowicz, przewodniczący gminy, cieszy się, chce, żeby wiadomość o tym, co się tu dzieje, dotarła do świata, żeby ktoś to szaleństwo zatrzymał.
Jeszcze przed meczetem mówił, że od początku kryzysu gmina muzułmańska zaangażowała się w pomoc, zbierali potrzebne rzeczy, gotują jedzenie. I zaraz dodaje, że pomagają też oczywiście straży granicznej i wojsku, że im też zanieśli 300 porcji zupy. Mówi niemal to samo, co mówił komendant OSP z Michałowa. Żaden z nich nie czuje się dobrze w czarno-białej układance, w której są źli i dobrzy bohaterowie.
Ci, którzy tu mieszkają, są blisko, widzą, że to nie jest takie proste, że powierzchowny podział nie przystaje do złożoności sytuacji. Oni, uwikłani w lokalne znajomości, konteksty, rodziny, wiedzą, że jest jakieś „pośrodku”, i na tym „pośrodku” opierają swoją strategię. Biorąc pod uwagę, że w sytuacji bezprawia decydujące okazują się charakter, znajomości, interes, lepszy lub gorszy dzień konkretnych osób − to może być całkiem rozsądne.
Osób smutnych, przejętych, mających łzy w oczach jest kilka, ale tylko jedna płacze na tym pogrzebie. To aktywistka z Fundacji Ocalenie. Po pogrzebie jedziemy do nich.
Robi się ciemno, wieje wiatr, w powietrzu wilgoć. − Takich pogrzebów jak dziś będzie masa, albo w ogóle nie będzie, bo nie zdołamy tych ludzi odnaleźć − mówią aktywiści i aktywistki Ocalenia. Pytam, czy spisują tych, z którymi mieli kontakt, tak by ich rodziny miały szansę dowiedzieć się o ich losie. − Tak, to za chwilę będzie bardzo ważne. Połowa próśb, które do nas trafiają, jest od krewnych szukających swoich bliskich. Po niektórych ślad zaginął, ale wiadomo, że tym szlakiem przyszli.
Dlaczego mamy się czuć jak przestępcy, kiedy pomagamy?
Aktywistów jest troje. Zmiana trwa trzy doby. Tak żeby nie zaniedbywać obowiązków etatowych, klientek i klientów fundacji. Te trzy dni są wystarczająco trudne, a chodzi też przecież o to, żeby ludzie byli w stanie pomagać.
Baza fundacji jest w nie bardzo odległym miasteczku, niemal w centrum. Miasteczko małe, jak wszystkie w okolicy, na pewno ludzie wiedzą, kto tu działa. Czy są jakieś nieprzyjemności? Nie, nikt nic nie mówi i ta cisza chroni.
− Są lokalne osoby takie i takie. My mamy więcej kontaktów z tymi, które sprzyjają temu, co robimy − mówią aktywiści. − Ale ogromną robotę robią ci stąd. Też się organizują w swoich grupach, pomagają, jest Białowieska Akcja Humanitarna, ale są też inne, mniej otwarte. Czasem sąsiedzi boją się przed sobą ujawnić. To małe wioski, wszystko jest widoczne, wszyscy się znają. To są osoby, które mają synów, córki w straży granicznej. My jesteśmy tu parę dni, potem jedziemy do Warszawy, a oni tu są w swoim świecie − opowiadają. − Mamy ten sam cel, żeby nikt tam znowu nie umarł, nie zamarzł.
Białowieska Akcja Humanitarna wydaje się próbą normalizacji działań pomocowych. Nie są to „spadochroniarze” z innych części Polski, którzy często muszą wracać po prostu do codziennej pracy. To inicjatywa mieszkańców strefy, którą ogłosili w mediach, chcąc nieść pomoc otwarcie. Bo jak coś jest oficjalne, to znaczy, że nie jest nielegalne. A na stworzeniu atmosfery, w której pomaganie wydaje się nielegalne, zależy służbom, które dodatkowo dysponują przemocą i coraz częściej kierują ją właśnie wobec aktywistów ratujących życie migrantów.
Noc przed pogrzebem aktywiści Fundacji Ocalenie spotkali trzech Kurdów, 20−25 lat. Ich stan był w miarę okej. Byli kontaktowi, chociaż bardzo wygłodzeni, wychłodzeni, zmęczeni. Jeden z nich wyglądał trochę słabiej, miał problem z nerką, czego nie dało się oczywiście sprawdzić w lesie, przy latarce.
Mieli kogoś umówionego? − Nie wiemy − mówią aktywiści. − Wytłumaczyliśmy im przez tłumacza, jakie mają tu możliwości, ale nie byli w stanie podjąć decyzji od razu. Byli przepychani już kilka razy. Pokazywali ślady po ugryzieniach psów. Bali się, że trafią z powrotem do Białorusi. I zostali w lesie.
czytaj także
Znowu pytam o to, czy można komuś udzielić schronienia na noc, bo temperatura spada, siąpi zimny deszcz, pozostawienie kogoś na zewnątrz wydaje się skazaniem co najmniej na ciężką chorobę. Ale to, co zdroworozsądkowe, jest właśnie podważane.
− Legalność działań może być różnie oceniona. Takie przypadki były też we Włoszech, w Grecji, osoby niosące pomoc humanitarną próbuje się oskarżać o pomoc w przemycie czy w nielegalnym przekroczeniu granic − słyszę. − Ja wiem, że wszystkie działania są legalne, strażniczka też o tym wiedziała, ale kiedy zostałam z nią sam na sam, zaczęła mnie podpuszczać, mówiąc, że gdyby funkcjonariusz chciał, to mógłby to wykorzystać przeciw mnie − opowiada jedna z aktywistek.
Czyli trochę jak groźba, trochę jak demonstracja, że to, co okaże się legalne, zależy ostatecznie od tego konkretnego strażnika czy strażniczki.
Do niedawna straż graniczna cieszyła się autorytetem, służba państwu była źródłem nie tylko stabilnej pracy, ale i prestiżu społecznego. Teraz, siłą rzeczy, działalność aktywistów ustawia funkcjonariuszy SG po tej drugiej stronie, rozsadzając ich całą misternie skomponowaną patriotyczną opowieść. Ich rola już nie jest wygodna, wymaga kręcenia, propagandy, wymuszonych laurek od dzieci i podejrzanego koncertu w TVP.
czytaj także
− Dlaczego mamy czuć się jak przestępcy, kiedy chcemy pomóc człowiekowi? − pytają aktywiści. − Wśród strażników są oczywiście osoby, które normalnie, uprzejmie odpowiadają. Są otwarte na rozmowę, nie mówią „nie, bo nie”. Generalnie jednak funkcjonariusze nie chcą się legitymować, nie chcą powiedzieć, kim są, w ogóle nic nie chcą powiedzieć. Tych jest najwięcej − tak wynika z doświadczeń aktywistek.
Czy panują tu jasne zasady? Komu pozwolą złożyć wniosek, a kogo wypchną? − Ja nie widzę w tym logiki. Nie ma gwarancji, że jak kogoś wezmą do szpitala, to go z tego szpitala nie wyprowadzą zaraz znowu na granicę − mówi aktywistka. − Wiadomo, że jak w grupie są sami młodzi mężczyźni, w stosunkowo dobrym stanie, i chcą złożyć wniosek o ochronę, to szansa, że nie zostaną wypchnięci, jest marna. Nawet jak jesteśmy przy tym my, aktywiści i media, to czasem też nie pomaga.
− Miałam taką sytuację, że wypchnęli faceta w średnim stanie, on chyba tej samej nocy zgubił telefon, ja do dzisiaj myślę, co z nim się stało. To są obrazy, które zostają. Za każdym razem w lesie patrzę: a może to ten pan?
Czyli panuje moralny i prawny chaos, a nad tym jakaś ideologia, w której ci, którzy pomagają, są po złej stronie mocy.
− Ta ideologia mówi, że SG, policja, wojsko i WOT bronią granic przed terrorystami. Karabiny, rosomaki poukrywane w krzakach… Nawet ci wczorajsi policjanci, stosunkowo sympatyczni, też o jakichś terrorystach mówili − tłumaczą aktywiści.
− WOT trzymał nas ostatnio godzinę. Powiedzieli, że podejrzewają nas o przemyt ludzi. Wyciągali z samochodu, odebrali telefon, nie legitymując się, nie podając, kim są, nawet z jakiej jednostki, nic, mogli być kimkolwiek, bandytami z lasu. Do tego cały ten sztafaż: wychodzą z gigantycznymi karabinami z wielkich land roverów. Poprosiliśmy o podstawy faktyczne i prawne ich działań, nic − opowiadają.
Grupa Granica: To nie jest kryzys migracyjny, ale humanitarny
czytaj także
Ważny wydaje się też sposób, w jaki służby opisują sytuację.
− My mówimy, że to, co robi WOT, czyli straszenie, odbieranie telefonu, jest niezgodne z prawem, a oni na to: „No powinniście to zrozumieć po prostu jako obywatele, że jakaś jedność i postępowanie niezgodne z procedurami jest usprawiedliwione przez wyższy cel”. Jak my możemy złościć się na WOT-owców, skoro oni mają tutaj taką misją.
− 95 procent z nich wierzy w to, że bronią Polski przed terrorystami, to jest uwewnętrznione. A jednocześnie bawią się w wojnę i jest w tym element funu. Dzieje się, jest akcja, przygoda, wchodzą z karabinami − opowiadają aktywiści Fundacji Ocalenie. − Oni są tam po to, żeby polować na ludzi, tym się zajmują. A od nas domagają się respektowania ich misji − dodają. Aktywistów misja WOT-u mało obchodzi, chcą, żeby działali zgodnie z prawem.
W trakcie rozmowy przychodzi wiadomość. Jeden z aktywistów zaczyna się krzątać, szykuje termosy, pakuje plecaki. Kobieta i trzech mężczyzn w okolicach Michałowa.
Strefa
Amar nie podaje lokalizacji. Wiem tylko, że przemieścił się gdzieś dalej od Hajnówki. Jest teraz z trzema innymi chłopakami, oni boją się jeszcze bardziej niż on.
Ahmed z tym trzynastolatkiem są już w Niemczech. Okazuje się, że przyjechał po nich szwagier chłopca. Nie muszą się już ukrywać. Podobnie jak około 10 tysięcy innych migrantów, którzy w ostatnich miesiącach dostali się do Niemiec. „Crazy brother” z Norwegii już jedzie przez Polskę, zaczynam myśleć, że może mu się udać.
Przez Polskę do Niemiec. Czy uchodźcy będą odsyłani nad Wisłę?
czytaj także
Ludzie, wokół których obecności budowana jest cała ta wielka narracja o obronie granic, których pobyt w pobliskim lesie ma uzasadniać policyjną przemoc i bezprawie, ludzie skazywani na zimno i wyniszczenie, są niemal niewidoczni. Zamknięci w strefie, otoczeni lasami, spychani w krzaki, do rowów nagonką, ogromną ilością służb, są obecni w propagandzie jako groźny tłum nacierający z kamieniami na „naszych chłopców na granicy”. Z mroku wyławiani są przez jaskrawe światła służb, ale tylko po to, żeby zaraz zniknąć po drugiej stronie żyletkowego płotu. Bo państwu polskiemu potrzebny jest tylko teatr cieni, cieni, których kontury są niewyraźne, które wyłaniają się ze strefy, które już nie są cieniami ludzi, są tylko czystym strachem. Strachem migrantów, który widzowie telewizji wezmą za swój.
Jak jest w środku? Wewnątrz strefy? Nie wiem, więc dzwonię do mieszkańców Białowieży, Kasi Czeczot i Michała Pospiszyla, którzy po namyśle decydują się wypowiedzieć pod nazwiskami, po to właśnie, by normalizować postawę pomagania. Mieszkają tu niecałe trzy lata, nie są więc tak uwikłani w lokalność jak mieszkańcy odwiedzanych przeze mnie Bohonik, Michałowa czy Hajnówki.
Pomagają od początku, mają kilkudziesięcioosobową grupę znajomych.
− Służb jest tu więcej niż mieszkańców. Wielkie wojskowe ciężarówki przejeżdżają kilka razy na godzinę, samochody policyjne, do tego drony, helikoptery, szczekaczki. Czasem słychać strzały na granicy, choć nie wiadomo, z której jej strony pochodzą − opowiadają. − Kiedy wyjeżdżam ze strefy, jestem zdumiona widokiem ulicy, na której nie ma ani jednego żołnierza. Z tygodnia na tydzień widzimy nowe elementy uzbrojenia. Była policja, potem policja konna, zwykłe samochody wojskowe, potem te z armatkami wodnymi i rosomaki.
− Ciągła obecność służb mundurowych tworzy atmosferę strachu, również świadomość, że mogą w każdej chwili wejść ci do domu, zaaresztować, nie wiadomo do końca dlaczego. Ale paradoksalnie, im dłużej tu jesteś, tym wyraźniej widzisz, jak ważne jest odkręcenie tej paraliżującej atmosfery, w której zaczyna ci się wydawać, że spacer do lasu jest już nielegalny. Bardzo ważne jest niepoddanie się tej atmosferze, wytworzenie takiej przestrzeni życia społecznego, w której możliwe jest zachowanie przyjazne, pomocowe, pozbawione strachu.
Jak zachowują się służby? Jak na nie działa atmosfera poligonu? Zależy od rodzaju służby. Strażacy skoncentrowani są na ratowaniu od katastrofy, ale na przykład po żołnierzach czasem widać, że nie byli na to gotowi.
− Rozmawialiśmy z żołnierzem, który jest przeciwny temu wszystkiemu, co się dzieje, niektórzy przechodzą załamania, widząc, na czym ma polegać ta obrona granic − opowiadają moi rozmówcy. − Ale są też służbiści, są nadgorliwi. Próbowałam dowiedzieć się na posterunku straży granicznej, czy jest tam rodzina, której byłam pełnomocniczką. Przyszłam z pełnomocnictwem, a oni nie byli w stanie mi udzielić superprostej informacji, czy te osoby tam są, czy ich nie ma − mówi Kasia.
WOT działa na jeszcze mniej jasnych zasadach niż SG. − Oni są najgorsi ze wszystkich służb. Czasem trudno określić, czy masz do czynienia z wojskiem, czy z WOT-em, ale najłatwiej rozpoznać po zachowaniu. WOT-owcy zachowują się tak, jakby chcieli wszystkim udowodnić, że są najdzielniejsi − mówi Michał.
Zgodnie mówią, że to WOT, nie migranci są rzeczywistym zagrożeniem, najwięcej incydentów zdarza się z ich udziałem. Kogoś wyciągną z samochodu, położą na glebę, kogoś zastraszą. Potem okazuje się, że całkowicie bezprawnie.
− Też najgorzej zachowują się w lesie, rozpalają ogniska (chociaż mają ciepłe, suche ubrania), śmiecą (chociaż wszystko wożą sobie w samochodach), dziewczyna z WOT-u wystrzelała cały magazynek w bobra. Mam wrażenie, że więcej osób tutaj boi się służb niż migrantów, zwłaszcza ci, którzy mieli już bezpośredni kontakt z migrantami, a nie tylko za pośrednictwem telewizji. Znamy historie bardzo prawicowych osób, które przyjmowały do siebie migrantów, dawały obiad czy nawet nocleg.
− Z naszej perspektywy uzbrojony, często niezrównoważony WOT-owiec stanowi dużo większe zagrożenie niż przemarznięta, przemoczona, głodna osoba, która od wielu dni jest w lesie.
Pytam o strategie pomagania. Która jest w ich przypadku najlepsza? Czy ta cicha, opierająca się na przyjacielskiej współpracy? Czy na utrzymywaniu relacji ze służbami? Czy może przyłączyli się do Białowieskiej Akcji Humanitarnej albo zapalili zielone lampki przy domu?
Nie mają wśród znajomych członków służb, więc ich nie dokarmiają. Mają też wątpliwości co do wieszania zielonych światełek. − To trochę jak zachęta dla służb, żeby zrobiły wjazd na chatę.
Nie mają wątpliwości, że pomoc jest legalna, że można, nie łamiąc prawa, nie tylko nakarmić i dać czyste ubranie, ale też przenocować. − Nie ma absolutnie żadnego paragrafu, z którego można by cię za to ścigać − przekonują i powołują się na ustalenia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Białowieska Akcja Humanitarna? Akurat tu rozgłos medialny ma swoje zalety. − Taką sytuację mieliśmy w lesie, że już lecieli na nas strażnicy z pałkami i gazem, ale zatrzymali się skonsternowani, jak powiedzieliśmy, że jesteśmy z BAH. Tylko dowody nam sprawdzili. Tak, to jest pewien sposób na zmniejszanie konfliktu między aktywistami a służbami.
***
Dzień po moim odjeździe na Podlasiu spadł śnieg. Temperatury w Hajnówce, Michałowie czy Narewce spadają nawet poniżej -10 stopni. A w bezlistnych lasach wciąż kryją się ludzie. Podobno około tysiąca. 1 grudnia stan wyjątkowy formalnie się skończył, ale ten nieformalny, wprowadzony pozakonstytucyjnie, ma trwać aż do końca marca.
Do strefy nadal nie mogą wejść organizacje humanitarne, dziennikarze tylko z przepustką i „oprowadzani” przez służby. Migranci wciąż są tropieni przez służby, wciąż przepychani do Białorusi. Nasilają się też ataki na aktywistów niosących pomoc humanitarną. Festiwal propagandy tymczasem trwa w najlepsze. Politycy, którzy wydają decyzje i funkcjonariusze, którzy je wykonują, dzielą się opłatkiem, wspominając historię rodziny uciekającej przed złym królem, kobiety, która musiała urodzić w stajni, bo między ludźmi nie było ani dla niej, ani dla jej dziecka miejsca.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.