Czym byłoby dzielenie uczniów na tych, których seksualności nauczą edukatorzy świeccy, i tych, których rodzice wybiorą edukację na modłę kościelną?
Na początek anegdota. Do znajomej w czasach późnego PRL-u przyjeżdżał zachodnioeuropejski narzeczony. Słabo mówił po polsku, coś niecoś rozumiał, ale jak to mówią – bez szału. Pewnego dnia, wskutek rozmaitych zawirowań, mniejsza o nie, został wysłany do pobliskiego kiosku Ruchu celem zdobycia prezerwatyw. Wrócił niebawem, bez kluczowego sprawunku. Jak się okazało, owszem, próbował kupić to, po co go wysłano, ale nie bardzo umiał się po polsku wysłowić, więc tylko pokazywał palcem przez szybę, co dokładnie go interesuje, ale sprzedawczyni jak zaczarowana podawała zamiast tego wszystko, co leżało wokół. Wszystko, tylko nie prezerwatywy.
Ta pantomima trwała jakąś chwilę, a gdy sięgnęła szczytów żenady, a za plecami zaczęła rosnąć kolejka, doszło do transakcji wieńczącej całe zajście. I tak zamiast prezerwatyw zachodnioeuropejski narzeczony przyniósł do domu niebieski plastikowy samolot.
Niewesoła ta, w gruncie rzeczy, historia wydała mi się bardzo na czasie po tym, gdy w piątek usłyszałem o pomysłach nowej ministry edukacji – Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Jak zreferowała sprawę Gazeta Wyborcza – myśl jest taka, żeby wprowadzić do szkół edukację seksualną, ale w sposób zadowalający po równo katolickiego fundamentalistę oraz liberała. Mogliby więc sobie wybrać, czy ich dzieci będą miały zajęcia, na których – przykładowo – nauczą się pełnego zestawu metod zapobiegania ciąży, czy też wersję „soft”, gdzie dowiedzą się tylko o istnieniu kalendarzyka małżeńskiego. Miałoby to być wyjściem z impasu, bo od lat o potrzebie edukacji seksualnej się mówi, ale jakoś niewiele się w temacie dzieje.
Tuż po prezentacji tej makiawelicznej koncepcji na łamach GW Kluzik-Rostkowska chyba się nieco przestraszyła. Zamiast rozwiać wątpliwości i przedstawić szczegóły, wycofała się z propozycji rakiem, ogłaszając na stronie MEN, że najpierw zrobi się poważne badania o tym, skąd młodzież czerpie o seksie wiedzę, a potem się zobaczy. To niby dobrze, bo od nadmiaru badań jeszcze nikomu, kto chce działać politycznie, krzywda się nie stała. Tyle tylko, że właściwie pytanie o młodzież nie bardzo dotyczy sedna sprawy.
Bo jeśli potraktować pomysł Kluzik-Rostkowskiej poważnie, to należałoby badać raczej to, co o seksie wiedzą współcześni dorośli, skoro to oni mają o dalszej edukacji swoich dzieci decydować.
Tu właśnie wypada wrócić do tematu niebieskiego plastikowego samolotu. Tamta kioskowa scena pokazuje bowiem parę prawideł, które mogłyby zadziałać także w przypadku edukacji seksualnej proponowanej przez obecną ministrę edukacji. Gdyby zachodnioeuropejski narzeczony mówił potoczystą polszczyzną i nie posiłkował się mową ciała, przypuszczalnie pani kioskarka nie miałaby problemu, by mu prezerwatywy sprzedać. Problem w tym, że on był tutaj lekko upośledzony komunikacyjnie i jako taki musiał odejść od kasy z czymś zupełnie bezużytecznym w miejsce środka antykoncepcyjnego. Bo nie wiedział, jak się ów środek nazywa, a zawstydzona pani sprzedająca nie miała śmiałości sugerować, że mogłoby to być coś tak kompromitującego, jak kondom.
Co to ma wspólnego z edukacją seksualną? Ano tyle, że w najprostszym wymiarze jest ona lekcją adekwatnych pojęć oraz podstawowych faktów z zakresu fizjologii człowieka. Jeśli sensownie ją poprowadzić – zdejmuje z seksualności odium, uczy o niej rozmawiać. To wszystko przydaje się później w ustalaniu granic tego, co ma się w sferze seksualnej wydarzać, a są to negocjacje, które wypada prowadzić tak z partnerem, jak i z samym sobą. Tak by, przenośnie mówiąc, nie odejść od okienka z kłopotem, dużo cięższym niż plastikowy niebieski samolot.
Tyle uwag ogólnych.
Co się zaś tyczy bardziej szczegółowych kwestii i samego pomysłu uzależnienia dostępu młodzieży do wiedzy od światopoglądu rodziców, to przychodzi mi na myśl kazus amerykańskich klubów czystości przedmałżeńskiej. Być może państwo o nich słyszeli – polegają na mniej lub bardziej spektakularnym składaniu solennych przysiąg „donoszenia” dziewictwa i prawictwa aż do radosnej chwili nocy poślubnej. Czasem dzieje się to podczas religijnych zlotów, czasem w ramach szkolnych uroczystości, a w szczególnie perwersyjnej wersji – podczas efektownych balów, gdzie czystość swoich dorastających córek ślubują ich tatusiowie, biorący na swe dojrzałe barki ciężar ochrony ich błon dziewiczych.
Co wychodzi z tych przysiąg, można było przeczytać po raz pierwszy w 2005 roku, w analizach socjologów – Hanny Brucker z Yale oraz Petera Bearmana z nowojorskiej Columbii. Okazało się, że różnica w częstotliwości występowania chorób wenerycznych wśród tych, którzy ślubowali, i tych, którzy nawet o tym nie pomyśleli, była żadna. Inna socjolożka, Melina Bersamin z Berkeley, ustaliła, że im większe szoł przy składaniu przysięgi – tym mniejsza tendencja do jej dotrzymywania. Prawdziwie rozwalające okazały się zaś badania Janet Elise Rosenbaum, która w 2009 roku w swoim doktoracie z dziedziny zdrowia publicznego obronionym na Harvardzie dowiodła, że przysięgający ani nie odwlekają decyzji o rozpoczęciu życia seksualnego, ani też, gdy już tę decyzję podejmą, nie próbują stosować metod zapobiegania ciąży lub chronić się przed chorobami przenoszonymi drogą płciową. Jednym słowem przysięgi nie wzmacniają ich ducha, mogą za to bardzo skutecznie osłabić ciała.
Wracając zaś do koncepcji Joanny Kluzik-Rostkowskiej, to wypadałoby zadać sobie pytanie, czym w zasadzie byłoby spektakularne dzielenie uczniów na tych, którzy idą uczyć się o seksualności do edukatorów świeckich, i tych, których rodzice wybiorą edukację realizowaną na modłę Kościoła katolickiego?
Kto wie, może byłaby to jakaś rodzima wersja ślubów czystości, gdzie przed całą klasą od razu byłoby wiadomo – kto tu zamierza się trzymać zasad, a kto będzie się puszczał.
O konsekwencjach takich podziałów badania amerykańskie mogą to i owo powiedzieć. Zresztą, może nie trzeba zaraz badań, może wystarczy sama wyobraźnia.
Edukacja seksualna, tak samo jak każda inna działka szkolnictwa, nie może być zakładnikiem niczyjego wizerunku. W pewnym sensie to taka sama dziedzina wiedzy jak geografia czy chemia i tylko ktoś szalenie pogubiony mógłby utożsamiać ją z zachęcaniem przedszkolaków do seksu lub przyuczaniem nastolatków do pozycji seksualnych. Zdrowie seksualne to nie kwestia światopogladu, to część współczesnej medycyny.
Z drugiej strony bez świadomości faktu, że stolica Republiki Środkowoafrykańskiej nazywa się Bangui, da się żyć. Bez wiedzy o konsekwencjach nieleczonej kiły pewnie też, choć może to być życie nieco krótsze i o niższej jakości. Tymczasem szanse na to drugie mogą być całkiem spore, głównie dlatego, że polityczne uznanie chorób przenoszonych drogą płciową za istotny problem medyczny kompletnie w Polsce zanikło. Mówią o tym choćby dramatycznie niskie liczby wykonywanych testów serologicznych. Dla przykładu: w 1998 roku pod kątem kiły przebadano ponad 6 mln próbek krwi. W 2003 już tylko milion. W 2011 – mniej niż 100 tys. W 1997 roku tylko dwoje dzieci urodziło się z kiłą wrodzoną. Trzynaście lat później – osiemnaścioro. Swoje do powiedzenia miały tutaj dwie sprawy: reforma zdrowia z 1999 roku rozmontowująca sieć poradni skórno-wenerologicznych oraz zmiana ustawy o chorobach zakaźnych, która w 2001 roku oficjalnie zniosła gwarancje bezpłatnego leczenia i poradnictwa wenerologicznego.
Jest po prostu bardzo źle. A co za tym idzie – robi się niebezpiecznie. Zwłaszcza dla tych, którzy z jakichś powodów – może z racji wieku, może pozycji społecznej, a może światopoglądu otoczenia – nie czują się w tematach okołoseksualnych ani pewni siebie, ani otrzaskani. To miło, że Joanna Kluzik-Rostkowska sobie o nich choćby na chwilę przypomniała. Miło, że chciałaby ich pytać o to, czego sobie życzą. Póki co jednak w odpowiedzi proponuje im błękitny plastikowy samolocik. Aż dziw, że nie dodaje, na co mieliby go potem nałożyć.
Jakub Janiszewski ‒ dziennikarz Radia Tok FM, autor książki Kto w Polsce ma HIV? (Wydawnictwo Krytyki Politycznej).