Tak był pomyślany od początku.
Co znaczyło hasło na transparencie, który rozwinęłaś na tegorocznym Kongresie Kobiet w czasie przemówienia Donalda Tuska, „Związki tak, spółki nie”? Podobno nie wszyscy właściwie zrozumieli jego sens.
Jego sens był zupełnie zrozumiały, na co dowodem była reakcja sali, emocjonalna, głośna, także w czasie wystąpienia premiera. To transparent z ubiegłorocznej Parady Równości będący odpowiedzią na projekt, jaki Platforma Obywatelska zgłosiła, kiedy i tak już ostrożne projekty legalizacji związków partnerskich zostały zablokowane w Sejmie, także głosami konserwatywnej części PO, także przy udziale ówczesnego ministra sprawiedliwości rządu Donalda Tuska. Wówczas pojawił się w Platformie pomysł zastąpienia związków partnerskich zawieraniem spółek cywilno-prawnych.
Rejestrowanych u notariusza, bo ich rejestracja w urzędzie stanu cywilnego byłaby już „atakiem na normalną rodzinę”. To była propozycja najbardziej liberalnych posłów i posłanek Platformy. Też zresztą porzucona jako „zbyt kontrowersyjna”.
Stąd się właśnie wzięło hasło „związki tak, spółki nie”. Większość Kongresu doskonale to rozumiała. Tylko niewielka część uznała to za poparcie dla związków partnerskich i krytykę obsadzania spółek skarbu państwa czy spółek komunalnych przez partie. Co zresztą też nie byłoby jakimś strasznym nieporozumieniem. Myśmy ten transparent rozwiesiły z posłanką Anką Grodzką, Lalką Podobińską, prezeską Fundacji Trans-Fuzja, Sylwią Rapicką i Ewą Sufin-Jacquemart w momencie, kiedy pan premier rozpoczął swoje przemówienie. I mówiąc, cały czas patrzył na nas, bo reakcje sali wskazywały na to, że wiele obecnych kobiet utożsamia się raczej z treścią transparentu niż z jego tłumaczeniami. Wystąpienie Donalda Tuska z pewnością nie zostało przyjęte z aplauzem ani z umiarkowanym dystansem, ponieważ było bardzo rozczarowujące. Wiele kobiet ma poczucie, że to jest rytuał, który odgrywamy co roku. Z jednej strony to fajnie, że na zaproszenie Kongresu odpowiada co roku premier albo prezydent…
Magdalena Środa mówiła o ważnym legitymizującym znaczeniu, jakie to ma dla przyjeżdżających do Warszawy kobiet, które przez cały rok pracują społecznie w terenie.
Zgoda, tylko że ta obecność rządzących z roku na rok staje się coraz bardziej symboliczna i właśnie rytualna, a mówienie, że ma ona znaczenie legitymizujące, jest uwłaczające dla uczestniczek Kongresu. Te tysiące kobiet, które co roku uczestniczą w Kongresie, nie przyjeżdżają do Warszawy po to, żeby strzelić sobie słitfocię z premierem czy prezydentem, ale żeby rozmawiać o problemach, które są dla nich ważne, a przede wszystkim wciąż nierozwiązane. Jeśli pojawiają się ważni politycy czy urzędnicy państwowi, którzy na swojej kongresowej obecności chcą politycznie skorzystać, to powinnyśmy to wykorzystać właśnie do rozliczania ich z deklaracji, z tego, co obiecali, a czego nie zrobili. Pan prezydent w takiej roli pojawił się na Kongresie tylko raz, w czasie swojej kampanii wyborczej, kiedy obiecał poparcie dla 35-procentowych kwot, ale już nie dla parytetów, które były przecież głównym postulatem Kongresu Kobiet. Co roku natomiast pojawia się pan premier, składa życzenia i gratulacje osobie, która otrzymała nagrodę Kongresu Kobiet, następnie wysłuchuje postulatów i się do nich ustosunkowuje.
Problem jest taki – i właśnie dlatego mówię o kompletnej rytualizacji tych wystąpień – że co roku, przed Kongresem, Platforma Obywatelska dość łaskawie uszczknie coś z równościowego tortu i kawałeczek nam rzuci. W zeszłym roku tuż przed Kongresem rząd podjął decyzję o podpisaniu konwencji antyprzemocowej Rady Europy, żeby premier mógł to na Kongresie zakomunikować. Później przez cały rok trwało przygotowywanie złożenia Konwencji do ratyfikacji przez Sejm, żeby teraz premier mógł nam jako kolejny sukces zakomunikować, że Konwencja wreszcie do Sejmu powinna teraz trafić. A ona już dawno powinna być ratyfikowana, gdyby Platformie Obywatelskiej naprawdę na tym zależało.
Ten sam kawałek równościowego tortu został Kongresowi rzucony po roku, bo innego nie ma?
Nawet nie wiemy, jak w Sejmie będzie przebiegał proces ratyfikacji. Trzy czytania, praca w komisjach, potem dyskusja w Senacie i z powrotem Sejm i podpis prezydenta, o ile zostanie ratyfikowana. Mogę się założyć, że się nie obejdzie bez awantur, bo cała prawica, partie jeszcze bardziej konserwatywne niż PO, nie omieszkają wykorzystać konwencji w wojnie symbolicznej.
Nawet wiceminister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska chodzi do parlamentu przekonując, że konwencja nie jest potrzebna i jest niebezpieczna.
Tym bardziej trudno nazwać oszałamiającym „osiągnięcie” w postaci zapowiedzi skierowania wreszcie do Sejmu podpisanej przez rząd rok temu konwencji. A jednak to było jednym z najważniejszych punktów tegorocznego wystąpienia premiera. Oprócz litanii spraw, których nie załatwi, bo są za radykalne, a klimat polityczny i społeczny im nie sprzyja. Innym osiągnięciem, którym pochwalił się Donald Tusk, było przyjęcie przez sejmową komisję projektu nowelizacji kodeksu wyborczego umożliwiającej wprowadzenie suwaka na listach. Ale znowu, nie wiadomo, czy faktycznie ta zmiana zostanie przeprowadzona tak szybko, aby suwak, czyli naprzemienne umieszczanie kobiet i mężczyzn na listach wyborczych, zaczął już obowiązywać w tegorocznych wyborach samorządowych czy przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Następnie dowiedziałyśmy się od pana premiera, że inne postulaty są zbyt śmiałe, za bardzo emancypacyjne. Zatem wydaje mi się, że zarówno pan premier, jak i część moich koleżanek z Kongresu, która to akceptuje, trochę się rozmijają z rzeczywistością, ponieważ oczekiwania kobiet są znacznie większe. Im już nie wystarczy to nędzne minimum. Rząd i PO prowadzą wydumaną grę z własnym wydumanym elektoratem. Ale ja bym oczekiwała od nas, od liderek Kongresu Kobiet, od osób zaangażowanych w jego tworzenie i codzienną działalność, postawy nieco śmielszej.
Nie chcę mówić o marazmie, ponieważ zgadzam się z Magdaleną Środą, że kobiety z Kongresu przez cały rok ciężko pracują i zwłaszcza regionalnie podejmują wiele cennych inicjatyw, ale sądzę, że dotychczasowa postawa Kongresu wobec polityków nie za bardzo się sprawdza. Co z tego, że są organizowane spotkania naszego gabinetu cieni z panem premierem, przedstawiane i dyskutowane są tam różne postulaty, kiedy potem się dowiadujemy, że one nie mogą być zrealizowane? Dlatego uważam, że na następnym, siódmym Kongresie, o ile tylko pan premier przyjmie nasze zaproszenie, powinien go powitać las transparentów, na których będą wypisane wszystkie nasze postulaty. Nie powinno być dla nas najważniejsze dbanie o komfort premiera na scenie w Sali Kongresowej.
Premier powinien czuć powagę sytuacji, rozumieć, że my się naprawdę domagamy podjęcia zupełnie podstawowych działań. Mam wrażenie, że dzisiaj same sobie zakładamy knebel autocenzury.
Mówisz, że oczekiwania kobiet są znacznie większe, ale czy one znajdują wystarczająco silną artykulację polityczną? Rzeczywiście jest tak, że tym razem Tusk dokonał zwrotu na prawo. Tak jak przy poprzednich wyborach brał na listy PO albo popierał na tych listach Borowskiego, Rosatiego, Piniora, brał do rządu Arłukowicza, obiecywał związki partnerskie itp., teraz całkowicie odsłonił to lewe czy nawet liberalne skrzydło i konkuruje wyłącznie z prawicą, wyłącznie o prawicowy elektorat. Walczy z twardszą prawicą o poparcie Kościoła, bierze prawicowe hasła i ludzi, rezygnuje z wszelkich kontrowersyjnych w oczach Kościoła czy prawicy działań. Bierze Michała Kamińskiego na sztandar, zgadza się odesłać do Brukseli Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz, a zostawia w rządzie Michała Królikowskiego. Próbuje wymusić w Sejmie „aklamacje” na cześć Dmowskiego i Jana Pawła II, kończy kampanię wyborczą audiencją u papieża. Ale wynika to z następującego rachunku: „walczę o władzę z PiS-em, a po drugiej stronie albo elektoratu lewicowo-liberalnego nie ma, albo jest świetnie związany walką Millera z Palikotem”. A jeśli ma rację?
To wynika z faktu, że Donald Tusk został zagoniony do narożnika i otoczony przez dość potężne prawe skrzydło polskiej polityki. To już nie jest wyłącznie rytualna wojna PO i PiS, którą Tusk nauczył się kontrolować. Tu wyrasta spora konkurencja w postaci odszczepieńców z PiS-u, ale też prawicowych odszczepieńców z PO. I jeszcze Korwin-Mikke karmiący się także ludźmi odpływającymi od Palikota, który sam też utrzymywał ich obietnicami neoliberalnego rozluźnienia.
Taki jest horyzont realizmu Tuska i części kobiet z Kongresu, którym ten realizm nie wystarcza, ale go muszą podżyrować. Naciski liberalnej i lewicowej części opinii publicznej są słabsze. A Zielonym nie udało się zarejestrować list do Parlamentu Europejskiego w całym kraju. Startujecie tylko w kilku okręgach.
Zabrakło nam niewielu głosów do zarejestrowania list w całym kraju. Zabrakło nam tygodnia. Pamiętajmy jednak, że my nie mamy finansowania z budżetu tak jak większe partie. My się opieramy wyłącznie na wolontariacie, finansujemy się ze składek i darowizn, nie mamy płatnego personelu, który od ósmej do szesnastej zbiera na ulicy podpisy. Zresztą przepisy dotyczące wyborów do Parlamentu Europejskiego są wyjątkowo trudne, bowiem na zebranie 10 tys. podpisów w jednym okręgu mamy dokładnie tyle samo czasu – miesiąc i dwa tygodnie – ile mamy na zebranie podpisów w wyborach do Sejmu, kiedy trzeba zebrać 5 tys. Wybory do Parlamentu Europejskiego traktujemy jako jeden z etapów w drodze ku autonomii Zielonych. Przed nami wybory samorządowe i parlamentarne. Kierunku na samodzielny start nie odpuszczamy, zwłaszcza że bardzo dużo osób się do nas przyłączyło, zapisało, deklaruje pomoc i wspiera tę naszą samodzielną drogę. A w tych okręgach, gdzie startujemy teraz, liczymy na jak najlepszy wynik. Także dlatego, że niska frekwencja premiuje elektorat zdeterminowany. Chcemy się policzyć, po to, by budować realną alternatywę dla systemu, który rzeczywiście jest zablokowany i przechylony na stronę prawicy.
Ale na razie pozostaje mocno przechylony na prawo, zatem Tusk odwraca się tyłem do postulatów liberalnych i lewicowych, a część Kongresu Kobiet, nawet jeśli bez entuzjazmu, uznaje, że na nic więcej nie można liczyć w tej sytuacji. Kongres zdecydował o przyznaniu tegorocznej nagrody Danucie Hübner, która pełni kluczową rolę w kampanii europejskiej PO. Inną kluczową rolę pełni w tej kampanii Michał Kamiński, ale nim się Tusk akurat na Kongresie Kobiet nie chwalił.
Nie chcę się dystansować wobec tej decyzji, powiem tylko, że do tej pory były jasne kryteria przyznawania naszej nagrody. Dostawały ją osoby, które przyczyniły się do walki o prawa kobiet: prof. Maria Janion; Olga Krzyżanowska, która w imieniu Unii Wolności zgłaszała pierwszą propozycję zmiany ordynacji wyborczej z zapisem o kwotach; Barbara Labuda; Henryka Krzywonos-Strycharska, która jest symbolem odzyskiwania przez kobiety należnego im miejsca w historii opozycji demokratycznej i „Solidarności”. Przy całym szacunku dla eksperckich osiągnięć Danuty Hübner w polskiej polityce, trudno wskazać konkretne rezultaty jej działań na rzecz praw kobiet czy w walce z dyskryminacją. A kiedy w Parlamencie Europejskim był głosowany raport Ulrike Lunacek wzywający PE i Komisję do opracowania długofalowej strategii walki z homofobią i przeciwdziałania dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, to mimo że Danuta Hübner była w Strasburgu w czasie głosowania, nie wzięła w nim udziału.
To, co w wywiadzie dla „Dziennika Opinii” powiedziała na temat prac Kongresu Magdalena Środa, pokazuje pewne napięcie pomiędzy liberalną i lewicową strategią emancypacji. Liberalną strategię tradycyjnie wybiera emancypujące się nowe polskie mieszczaństwo, lewicową ci, którzy z tym mieszczaństwem przegrywają. Europejskie socjaldemokracje potrafiły łączyć te dwie strategie, polskie feministki potrzebowały paru lat, żeby zbudować konglomerat postulatów kulturowych i społeczno-ekonomicznych, żeby na Manifach pojawiły się działaczki związkowe, a ważnym hasłem stał się postulat zrównania płac. Czy twoim zdaniem Kongres stanie się po prostu reprezentacją emancypujących się ekonomicznie i obyczajowo kobiet z klasy średniej, konsekwentnie wybierze strategię liberalną? Czy będzie potrafił zachować pewną równowagę? Środa opisuje całoroczne spotkania kobiet z Kongresu „w terenie”. Jej zdaniem tam się częściej pojawiają przedsiębiorczynie niż działaczki związkowe. Nie są „roszczeniowe”, ale „wymieniają się wizytówkami”, żeby zbudować jakąś sieć samopomocy.
Tak się składa, że obie uczestniczymy w kongresach regionalnych. Byłam na większości z nich: w Poznaniu, Łodzi, Białymstoku, Pyrzycach, Goleniowie, Koninie i Płocku… Dużo uczestniczek to rzeczywiście przedsiębiorczynie, panie prowadzące własne firmy, ale są też pracownice budżetówki, nauczycielki, kobiety z ochrony zdrowia, urzędniczki – przekrój jest szeroki. I nie mogę się zgodzić, że nie są poruszane sprawy trudniejsze, społeczne. Dla mnie przejmujący był kongres zorganizowany przez Bognę Czałczyńską, naszą regionalną pełnomocniczkę z Zachodniopomorskiego, w Goleniowie. Zorganizowałyśmy tam panel dotyczący ekonomii, mówiłyśmy o nieodpłatnej pracy kobiet, ale także o tym, w jaki sposób kobiety popadają w zadłużenie, np. po rozwodzie. Albo jak zadłużenie dziedziczą. Były też bardzo poruszające wystąpienia poświęcone kwestiom alimentacyjnym. Później temat alimentów i długów był poruszany na kolejnych kongresach, a kwestia skutecznej ściągalności alimentów stała się jednym z postulatów VI Kongresu Kobiet. Dlatego nie lubię słowa „roszczeniowość”, „roszczeniowy”, bo to jest prosta droga do tego, aby taką etykietą zamknąć usta i wyciszyć postulaty, ukryć rozwarstwienie czy zasłonić obszary zupełnie podstawowego socjalnego zagrożenia. Równie dobrze można by powiedzieć, że domaganie się parytetów we władzach spółek to jest „roszczenie”, w dodatku pewnej bardzo wąskiej grupy, której interesami reszta kobiet z Kongresu nie musi się zajmować. Uważam jednak, że to są kwestie, które trzeba łączyć.
Kongres musi reprezentować różnorodność interesów kobiet, ich potrzeb społecznych i ekonomicznych. Tak Kongres był pomyślany od początku, trzeba zatem uważać z tym dystansowaniem się wobec „roszczeniowości”, żeby to połączenie liberalnej i lewicowej strategii emancypacyjnej pozostało w ogóle możliwe.
I żeby stało się efektywne politycznie. Inaczej będziemy skazane na rytuał corocznych spotkań z premierami bez żadnych konsekwencji.
Agnieszka Grzybek – polonistka, feministka, tłumaczka, współprzewodnicząca partii Zielonych. W latach 2002–2005 kierowała Ośrodkiem Informacji Środowisk Kobiecych OŚKA. Współzałożycielka Porozumienia 8 Marca, organizującego m.in. coroczne Manify. Jest członkinią zespołu KP oraz rady programowej Kongresu Kobiet. Jest liderką warszawskiej listy KW Partia Zielonych.