Czekam na panele obywatelskie z prawdziwego zdarzenia.
Senat odrzucił wniosek prezydenta Andrzeja Dudy o zarządzenie ogólnokrajowego referendum. Szkoda, że senatorowie nie zrobili tego również wcześniej, gdy głosowano w sprawie referendum zarządzonego z inicjatywy prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Oba te pomysły budzą różnego rodzaju zastrzeżenia, od konstytucyjnych po jakość pytań. W tym drugim przypadku wątpliwy był także pomysł połączenia referendum z wyborami. Z jednej strony takie rozwiązanie pozwala ograniczyć koszty i może pomóc w osiągnięciu wyższej frekwencji, z drugiej jednak nakłada się na kampanię wyborczą i w efekcie nie pomaga w dobrym przeanalizowaniu spraw poddawanych pod głosowanie. Żegnam więc to drugie referendum bez większego żalu. Z pierwszym przyjdzie się nam jeszcze parę dni pomęczyć.
Nie jest jednak tak, że bezpośredni udział społeczeństwa w podejmowaniu decyzji jest w ogóle zły. Wręcz przeciwnie: ten udział jest kluczowy i jest istotą demokracji. Tyle że nie w postaci, którą zafundowali nam obaj prezydenci.
Przy okazji całego tego zamieszania wyszły na jaw słabości obecnego mechanizmu przeprowadzania referendum – na przykład możliwość zadawania nieprecyzyjnych pytań lub to, że Sejm ma sporą swobodę w interpretowaniu decyzji obywateli i obywatelek przy wprowadzaniu jej w życie. Przykładowo, gdyby obywatele i obywatelki wypowiedzieli się (odpukać) za wprowadzeniem JOW-ów, to na tej podstawie można by wprowadzić w Polsce zarówno system wyborczy na wzór Wielkiej Brytanii, jak i system mieszany na wzór niemiecki (ta druga opcja wydaje mi się naciągana, niemniej jeżeli weźmie się pod uwagę wypowiedzi polityków w tej sprawie, to w praktyce mogłoby to pójść właśnie w tę stronę). To wszystko z kolei nie bardzo zachęca społeczeństwo do udziału w referendach, gdyż ludzie mogą poczuć się potraktowani instrumentalnie lub niepoważnie. A tak być nie powinno.
Z pewnym przerażeniem słuchałem także komentarzy, że referenda w Polsce powinny być zarezerwowane wyłącznie do spraw „najwyższej wagi”, takich jak przystąpienie do Unii Europejskiej, że mogą dotyczyć tylko tajemniczej i niejasnej kategorii spraw o „szczególnym znaczeniu”. Zupełnie jakby próbowano odebrać ludziom prawo do decydowania o własnym życiu. Dlatego z ogromną ulgą przeczytałem opinię prawną, którą dla Senatu przygotował konstytucjonalista dr hab. Ryszard Piotrowski.
A pisał w niej tak: „Konstytucyjnie niedopuszczalna byłaby […] taka wykładnia, która – wbrew postanowieniom Konstytucji – ograniczałaby zwierzchnią władzę Narodu, którą – w myśl art. 4 Konstytucji – sprawuje on przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio. Dlatego też – w zgodzie z Konstytucją – nie sposób w drodze domniemania konstruować jakiekolwiek przedmiotowe ograniczenia materii referendalnej”. I dalej: „Niezgodne z Konstytucją byłoby zawężenie przedmiotu referendum wykluczające z zakresu znaczeniowego spraw »o szczególnym znaczeniu dla państwa« zagadnienia istotne dla obywateli. Dychotomiczne oddzielenie spraw istotnych dla państwa od spraw istotnych dla obywateli byłoby niezgodne z zasadą demokratycznego państwa prawnego, a ponadto naruszałoby art. 1 Konstytucji, który stanowi, że państwo jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. Sformułowanie to nie pozwala na uznanie, że sprawy obywateli nie są sprawami państwa. W świetle obowiązującej Konstytucji nie istnieje ono w oderwaniu od obywateli. Na tym właśnie polega demokratyczne państwo prawne, które jest państwem obywatelskim, a nie zbiorem konstytucyjnych organów autonomicznym w stosunku do społeczeństwa obywatelskiego”. Dokładnie tak.
W czym rzecz? Chodzi o jednoznaczne uznanie i podkreślenie tego, że to ludzie tworzą państwo. Nie instytucje, nie urzędnicy, posłowie, senatorowie, lecz zwykli ludzi. To my jesteśmy w państwie podmiotem, suwerenem.
Chodzi o uznanie naszej godności i prawa do samostanowienia. Jeżeli chcemy decydować o tym, czy sześciolatki powinny pójść do szkoły – w porządku. Interesują nas zmiany w ordynacji wyborczej? Również w porządku.
To jest nasze wspólne państwo. O wszystkim możemy więc decydować sami, jeżeli tylko uważamy, że jest taka potrzeba. Nie róbmy tego jednak w formie plebiscytów.
Ich mechanizm jest wadliwy i nie prowadzą do podejmowania w pełni przemyślanych decyzji.
Jeśli zatem nie referenda, to co? Panele obywatelskie z losowo wyłonioną grupą obywateli i obywatelek, której skład odzwierciedla strukturę demograficzną państwa (pod kątem płci, wieku, wykształcenia, posiadania dzieci czy innych kryteriów). Chodzi o stworzenie „państwa w pigułce”.
Podstawowym wyzwaniem, które stoi przed współczesną demokracją, jest skala – wielkość naszych państw czy miast. Nie spotkamy się wszyscy, aby podyskutować o sprawach naszej wspólnoty. Jest nas do tego za dużo. Jakoś trzeba więc tę skalę zmniejszyć. Jednym sposobem jest wybieranie naszych przedstawicieli, a drugim – równie demokratycznym – losowanie. Tak robiono to właśnie w Atenach, gdzie radę pięciuset wyłaniano w losowaniu.
Zdaję sobie sprawę, że losowanie może w pierwszej chwili brzmieć mało przekonująco. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że „demokracja równa się wybory”. Przyjrzyjmy się jednak tej grupie panelistów, którą uzyskujemy w wyniku losowania. Żadna z tych osób nie musiała prowadzić kampanii wyborczej, pozyskiwać na nią środków, dbać o PR. Żadna z tych osób nie została wyznaczona przez lidera partii i dzięki jednej czy drugiej ordynacji „wstawiona” do tej grupy. Losując panelistów, zadbano nie o parytet, lecz o dokładne odzwierciedlenie kryterium płci, jest więc w niej trochę więcej kobiet – kobiety to 51,6 procent ludności Polski. Są tu ludzie z różnym wykształceniem, dokładnie w takich proporcjach jak w naszym kraju. Możemy więc powiedzieć, że jako całość ta grupa jest taka jak my – Polacy i Polki.
Członkowie i członkinie tej grupy nie mają interesu w tym, by daną sprawę koniecznie rozstrzygnąć w określony sposób. To nie są lobbyści. Nie można zostać członkiem grupy, jeżeli ma się bezpośredni związek z przedmiotem panelu. Nie są to także politycy, którzy zadeklarowali pewne stanowiska w swoich programach i teraz muszą się ich trzymać. Paneliści mogą zmienić zdanie pod wpływem argumentów, z którymi się zapoznają, czy też dzięki udziale w debacie. I – jak pokazują wyniki badań prowadzonych przy okazji sondaży deliberacyjnych – zwykle to robią. A zmieniają dlatego, że choć mają swoje poglądy, w trakcie panelu mogą wysłuchać opinii różnych specjalistów, omówić sprawę między sobą, w dyskusji w podgrupach i przemyśleć ją.
Kiedy na koniec paneliści głosują, to robią to w sposób świadomy. Każdy zgodnie z własnym sumieniem. Nie ma tu dyscypliny partyjnej. Nie muszą myśleć o tym, czy aby nie zostaną wyrzuceni z partii lub czy nie dostaną gorszego miejsca w następnych wyborach. Mogą głosować szczerze, tak jak uważają, że będzie najlepsze dla całego społeczeństwa. W ogóle mogą głosować z myślą o społeczeństwie, a nie o wyniku swojej partii w sondażach.
Panele obywatelskie w różnych formach organizowane były do tej pory w wielu państwach na świecie: w Bułgarii na tematy dotyczące społeczności romskiej, w Irlandii Północnej o edukacji dzieci z rodzin katolickich i protestanckich, w Australii na tematy miejskie. Jeżeli są dobrze zorganizowane, jeżeli panelistom zapewniono wystarczająco dużo czasu, wiedzę na dany temat, możliwość wysłuchania argumentów różnych stron, to można uzyskać to, co określa się jako „zbiorowa mądrość” (collective wisdom).
Byłoby świetnie zacząć organizować panele również w Polsce. Nadają się one idealnie do rozstrzygania spraw skomplikowanych, kontrowersyjnych, wymagających zastanowienia. Na początek można byłoby organizować je jako konsultacje społeczne, by oswoić się z taką formą demokracji, przećwiczyć to na naszym gruncie i nabrać doświadczenia. Docelowo jednak panele obywatelskie mogą być sposobem na podejmowanie wiążących decyzji, na równi z referendum czy z wyborami. Do rozważenia jest nawet wprowadzenie senatu obywatelskiego, który po roku byłby losowany na nowo. Tak też można. Sposobów zastosowania w praktyce demokracji deliberacyjnej jest wiele.
Zobacz też:
10 pytań o JOW-y
**Dziennik Opinii nr 247/2015 (1031)