Kraj

Gdula o Komorowskim: Prezydent zadowolony na śmierć [rozmowa]

Mógł być prawdziwym liderem po odejściu Tuska.

Jakub Dymek: Pod koniec urzędowania Bronisława Komorowskiego ktoś powiedział, że była to prezydentura „złotego wieku” Polski. To chyba dobrze podsumowuje jej styl i horyzont? Jest super, wszystko się udało, 25 lat wolności i dziękujemy.

Maciej Gdula: Zacznijmy może od tego, jak bezbarwna była to prezydentura. Każdy poprzedni prezydent był jakoś wyrazisty. Najpierw Wałęsa, symbol walki z komuną, i ktoś, kto walczył o kształt urzędu prezydenta, wchodząc przy tym w konflikty i stając się ważną postacią pierwszej połowy lat 90. Potem Kwaśniewski i jego wygrana z Wałęsą po morderczym wyścigu wyborczym; Kwaśniewski prezentował zupełnie inną wizję modernizującej się Polski, nieco bardziej otwartą na społeczne doły i laicką. Następnie Kaczyński, prezydent IV RP, zaangażowany na swój sposób w politykę międzynarodową i istotnie pokłócony z rządem. A Komorowski? To był ktoś, kto po prostu nie sprawiał problemów.

Strażnik żyrandola?

Brutalnie powiedziane. Ale co innego zapamiętaliśmy po tej prezydenturze, poza kampanią, która właściwie ją skończyła? Ja zapamiętałem nieład przy samym obejmowaniu przez Komorowskiego tej funkcji i jego bezradność względem obrońców krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Później długo nic, aż wreszcie pojawiło się zaangażowanie w dyskusję o Ukrainie. Tyle że zaraz później była już kampania i koniec.

Przez większość czasu Komorowski zajmował się podpisywaniem ustaw, które przygotowała Platforma: o podwyżce wieku emerytalnego czy o szkolnictwie wyższym. Firmował bardzo szkodliwe projekty, działał jak przedłużenie rządów PO i wobec ośrodka rządowego stał się wręcz przezroczysty.

Może nie mógł być innym prezydentem, skoro – tak się na początku wydawało – spełniał po prostu oczekiwania, jakie polskie społeczeństwo miało wobec instytucji Prezydenta RP, szczególnie po niepełnej kadencji Lecha Kaczyńskiego. Te oczekiwania brzmiały: spokój, zgoda, porozumienie, dialog.

Ludzie tak powiedzą, ale czy faktycznie chcą takich nijakich i bezbarwnych polityków?

Powiedzą też, że chcieliby czytać więcej pozytywnych informacji w mediach, żeby nie było tyle kłótni i nawalanki – a potem wcale tych mediów bez kłótni nie oglądają i nie czytają. Świetnie to brzmi: „politycy, którzy się nie kłócą”, ale gdy oni przestają się sprzeczać, szybko powstaje wrażenie, że o nic im nie chodzi. I tak się stało pod koniec prezydentury Komorowskiego. Pojawiło się pytanie – o co mu chodziło przez te pięć lat, o co on był się w stanie kłócić i czego bronić? Ludzie, którzy chcieli spokoju, dostali spokój, ale w końcu i tak pokazali prezydentowi drzwi. Komorowski uwierzył, że polityka powinna i może wyglądać tak, jak ludzie deklarują w sondażach, że chcieliby, aby wyglądała. To jednak może działać tylko przez chwilę, dopóki trwa zmęczenie konfliktem. Ale jakiś konflikt jest potrzebny, a politycy powinni się weń angażować, a nie tylko siedzieć, reprezentować i symbolizować. Zresztą, co i kogo można reprezentować, gdy sprawia się wrażenie – jak Bronisław Komorowski – że wszystko jest w porządku i nic nie trzeba zmieniać?

Mógł reprezentować zadowolonych z transformacji i dzisiejszego kształtu Polski. Tych, którzy uważają, że wszystko poszło najlepiej, jak mogło, a inne kraje postsocjalistyczne mają tylko gorzej.

To nawet miałoby sens, gdyby ten komunikat o tym, że nie jest źle – bo na podstawie niektórych wskaźników i obserwacji można dojść do tego przekonania – uwzględniał też tych, którzy wciąż oczekują spełnienia obietnicy na poprawę losu i sytuacji gospodarczej w skali widzialnej dla pojedynczej osoby. Na tle Europy, jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę Grecję i Hiszpanię, naprawdę nie jest źle, tylko co ta opowieść niesie ze sobą dla kogoś, kto nie jest beneficjentem dzisiejszej sytuacji? Sami zadowoleni nie wystarczą do utrzymania władzy.

Zadowolenie nie jest dobrym materiałem na politykę. Polityka dotyczy zawsze zmiany spłecznej.

Nawet gdy odwołuje się do zadowolenia, musi coś obiecywać, musi mieć jakąś ofertę przekształcenia świata. Tego dziś brakuje Komorowskiemu i Kopacz. Władzy brakuje wizji…

Pamiętasz, co Donald Tusk powiedział o wizjach.

Że jak ktoś ma wizje, to powinien iść do lekarza.

Póki był Tusk, to się nawet sprawdzało.

Tusk unikał formułowania wizji, ale nie zawsze tak było. Na początku odwoływał się do współpracy, do budzenia aktywności Polaków, odcinał się od promowanej przez IV RP wizji modernizacji kierowanej przez silne państwo. Gdy Tusk mówił, że nie będzie forsował żadnych wizji, chodziło mu o to, żeby zakomunikować: „nie będę robił bolesnych reform”. Ludzie obawiali się kolejnego liberała z całościowymi, gwałtownymi i brutalnymi projektami. Tusk nie chciał się prezentować jako ktoś taki, dlatego gdy wprowadzał reformy, przedstawiał je jako pewne konieczności, a nie swoje cele. Dziś, gdy bardziej liczy się działanie, a mniej wielkie narracje, widać, jak duży był talent Tuska do odnajdywania się w różnych kryzysowych sytuacjach. Gdy nie liczy się już podział na „solidaruchów” i „komuchów”, ważniejsze od tego, kto jest kim, jest to, by odnaleźć się w masie różnych sytuacji, których nic nie spaja, i wyjść z nich wszystkich jako polityk i postać. Tego nie potrafi Kopacz, a Komorowski jest w tym wprost beznadziejny.

Ale jak miał się Komorowski wykazać wizją, skoro w kluczowych sprawach on i Andrzej Duda są właściwie zgodni? Ich poglądy na politykę gospodarczą czy zagraniczną to zbiór tych samych ogólników, co świetnie pokazały debaty przed wyborami. Jakie różnice miał podkreślać?

Jakieś różnice jednak są, Duda jest młodszy [śmiech]. Mówiąc serio, nie wydaje mi się, żeby Andrzej Duda i Bronisław Komorowski zgadzali się we wszystkim. Różnili się na przykład w sprawie uchodźców, Duda powiedział – choć wiadomo, że chodziło o chrześcijan z Syrii, to istotne zastrzeżenie – że należy ich przyjąć. Komorowski nie był w stanie tego przyznać. Podobnie z wątkiem Jedwabnego z debaty: Komorowski jednak pokazał, że nie można w imię „dobrego imienia Polski” negować zbrodni.

Ale gdyby Komorowski chciał się naprawdę odróżnić, musiałby udawać, że jest inny, niż jest. I inny niż jego partia.

No a był taki, jak była jego partia, włącznie z „nieruszaniem spraw światopoglądowych”. To zmieniło się dopiero za Kopacz. Ale nawet ten ruch Kopacz nie był w stanie wiele odwrócić – gdy nie ma już entuzjazmu, gdy pojawia się zmęczenie i frustracja zbyt długim czekaniem, choćby w sprawie in vitro, to nawet wolta na liberalną stronę wywołuje tylko wzruszenie ramion. „Za mało, za późno”, mówili ludzie. Przecież dla in vitro było duże poparcie, większość społeczeństwa była za, można było uregulować to na początku drugiej kadencji, przy większym entuzjazmie. Dziś nie ma już pozytywnego klimatu i energii wokół tego tak długo obiecywanego ruchu rządu.

Do tego Unia Europejska jest w kryzysie. Bruksela prowadzi politykę, która na dłuższą metę narusza spójność Unii. Prezydent miał tu olbrzymie pole do popisu – mógł się stać ośrodkiem promowania innej polityki, na przykład nie tak bezkrytycznie proniemieckiej. Nazwijmy ją „głównonurtową”.

Niemożliwe. Elity w Polsce, włącznie z samym Komorowskim, żyją w bańce bezkrytyczności wobec głównonurtowych opowieści. Ta o zasadniczej słuszności kierunków polityki płynących z Brukseli jest może najważniejsza. „Unia”, obok „transformacji” i „kapitalizmu”, to są te słowa, o które nikt tu spierać się nie będzie. Chyba za bardzo ufasz w zdolność Komorowskiego do takiego eksperymentu intelektualnego i politycznego, jakim byłaby w Polsce kontestacja głównonurtowej opowieści w jej rdzeniu.

A może ty jesteś defetystą? Oczywiście, że ludzie Platformy mają takie odruchy.

O wielkości polityka świadczy to, że jest w stanie przekroczyć własną formację i zaprzeczyć jej „zdrowemu rozsądkowi”. Tego tak naprawdę ludzie oczekują od polityków.

Że zrobią coś nieoczywistego?

Że powiedzą coś, co wisiało w powietrzu, a było niewypowiedziane. Że zrobią coś, czego nikt wcześniej nie odważył się zrobić. Komorowski tego nie potrafił, to jasne. Ale to nie znaczy, że w ogóle nie miał takiej możliwości i nie możemy go teraz z tej perspektywy oceniać.

Debata publiczna i polityczna jest dziś dużo bardziej pluralistyczna niż dziesięć lat temu. Nie żyjemy w bańce stworzonej przez „Gazetę Wyborczą” pod koniec lat 90., więc różne rzeczy są do powiedzenia. Dziś to już nie wymaga tytanicznego wysiłku, by powiedzieć coś odważniejszego o Unii Europejskiej albo o tym, co się dzieje w Grecji.

Czy poparcie, które Komorowski dostał od głównonurtowych mediów, było pocałunkiem śmierci?

Dopóki nie było kampanii i dopóki był Tusk, ludzie nie mieli wielkich oczekiwań wobec Komorowskiego. Ale gdy Tusk odszedł, one się pojawiły. Prezydent miał olbrzymie poparcie, mógł być nowym liderem. Mógł wykorzystać i Pałac Prezydencki, i swoje doświadczenie, i swoje zdanie do stworzenia jakiejś formuły przywództwa. A Komorowskie nie przejął go nawet wtedy, gdy było to najbardziej potrzebne – po wyborach samorządowych. To mu zaszkodziło, a on pozostał sobie – mimo wszystkich okoliczności – taki, jaki był. Jowialny i zadwolony.

Zadowolony na śmierć?

Politycznie? Tak.

 

**Dziennik Opinii nr 218/2015 (1002)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij